"Świerszcz w trawie" cz.9 - "Matka"
Moderatorzy: skaranie boskie, Gorgiasz
- Alicja Jonasz
- Posty: 1044
- Rejestracja: 24 kwie 2012, 9:01
- Płeć:
"Świerszcz w trawie" cz.9 - "Matka"
do początku
w poprzednim odcinku
Niepokoiła się bardziej niż kiedykolwiek. Paraliżujący strach zatruł umysł i nie pozwalał działać. Bo co jeszcze mogła? Niewiele... Zadzwoniła do Alicji, a teraz żałuje, że w ogóle to zrobiła. Rozmowa telefoniczna z tą młodą kobietą odebrała jej coś bardzo cennego. Zanim podniosła słuchawkę, wykręciła numer i usłyszała przeczącą odpowiedź, łudziła się, że Weronika właśnie tam jest. Od wczoraj żyła tą nadzieją jak do niedawna Weronika pragnieniem ucieczki... ucieczki od dotychczasowego życia, od matki. Pamięta dzień, kiedy córka obwieściła, że zamierza wyjechać. Bolesne wspomnienie. Od tamtej chwili ciągle słyszała te same słowa, Alicja pomoże na starcie, Alicja znajdzie pracę, mieszkanie. Temat powracał w każdej rozmowie, jakby Weronika chciała przygotować schorowaną matkę na dzień wyjazdu, na samotność... Często się o to kłóciły. Ale Weroniki tam nie ma... Teraz, kiedy ta odrobina światła została jej odebrana, pani Jadwiga nie była nawet w stanie podnieść się z fotela i pójść do kuchni, gdzie na gazie pyrkotała ogórkowa, ulubiona zupa Weroniki. Wsłuchana w tykanie zegara czekała. Mogła zrobić tylko tyle. Siedzieć w czterech ścianach i czekać. Przez całe życie wychodziło jej to najlepiej. Umiała czekać... W dzieciństwie aż rodzice zawiążą jej sznurówki u butów, zaprowadzą do szkoły, przyrządzą jedzenie, wyręczą we wszystkim, co wymagało wysiłku, kiedy skończyła dwadzieścia lat, aż przepiszą na nią mieszkanie i wyswatają z jakimś porządnym katolikiem. Za każdym razem cierpliwość opłacała się, zawsze była jednak okupiona jakąś stratą. Rodzice rozwiedli się, matka umarła na nowotwór trzustki, a porządny katolik trzy dni przed ślubem uciekł do innej kobiety. Została sama bez jakichkolwiek perspektyw, bez wykształcenia, bez pracy, bez pieniędzy, bezradna, zakompleksiona, całkiem zdruzgotana. Co było robić, odstawiła dumę do lamusa i poszła do opieki społecznej po jałmużnę. Z zapomogi utrzymywała się przez dwa lata, aż dyrektor domu kultury za poręczeniem jej ojca, znanego w miasteczku malarza, dał Jadwisi posadę sprzątaczki. Wtedy właśnie postanowiła adoptować dziecko, które byłoby osłodą starości. Nie miała odwagi zajść w ciążę, zmierzyć się z bólem porodu. Zawsze była tchórzem. Powinna powiedzieć Weronice prawdę, ale najzwyczajniej w świecie bała się. Ten strach zakorzenił się gdzieś głęboko w duszy, zniewalał i gwałcił zasady, które wpojono pani Jadwidze w dzieciństwie. Matka co dzień zabierała ją do kościoła na nabożeństwo, co wieczór razem odmawiały pacierz i cząstkę różańca, raz w tygodniu wyznawała grzechy podczas świętej spowiedzi. Za każde najmniejsze kłamstwo, odstępstwo od dekalogu, mała Jadwisia musiała pościć. Powinna wyznać prawdę... Kiedy Weronika skończyła pięć lat, pani Jadwiga zachorowała. Diagnoza była jednoznaczna, astma albo jak kto woli dychawica oskrzelowa. Napady duszności przychodziły niespodziewanie i w kilka minut pozbawiały wszelkiej mocy. Towarzyszyły im słyszalne już z oddali świsty i furczenia wywołane utrudnionym przepływem powietrza. Dzieciaki z miasteczka ochrzciły ją mianem Ciuchci. Niejednokrotnie pani Jadwiga, wracając zdyszana z torbą pełną zakupów, słyszała dobiegające z mieszkań na parterze drwiny "Ciuchcia nadciąga" albo "Ciuchcia wiezie towar". Przywykła do ludzkiego gadania, do biedy nie. Z powodu choroby musiała zrezygnować ze sprzątania, a leczenie było niezwykle kosztowne. Niski zasiłek nie wystarczał na pokrycie podstawowych potrzeb. Ojciec przestał pomagać finansowo, zdziwaczał, całe dnie spędzał w pracowni, malując. Rzadko opuszczał stary, drewniany dom położony na obrzeżach miasteczka, w lesie na wzgórzu. Złożyła podanie i jakimś cudem udało jej się zdobyć pracę w stołówce miejscowej podstawówki. Zaczynała jako pomywaczka w kuchni, by po ukończeniu kursu dochrapać się stanowiska kucharki. Nie było lekko przy jej stanie zdrowia i początkowo niewysokiej pensji, pracowała jednak ciężko, wkrótce spłaciła wszystkie długi, a nawet udało jej się odłożyć co nieco pieniędzy. Żyły skromnie, ale przynajmniej nie przymierały jak dawniej głodem. Weronika chowała się zdrowo, warunki bytowania znacznie się polepszyły. Pani Jadwiga mogła śmiało powiedzieć, że jej życie wreszcie się ustabilizowało. W domu brakowało jednak męskiej ręki, niestety, do związków pani Jadwiga nie miała szczęścia. Przygodnie poznani mężczyźni okazywali się draniami. Zresztą dorastająca Weronika żadnego nie akceptowała.
Już dwunasta. Zwykle o tej porze jadły obiad. Właśnie zegar zaczyna wypijać godzinę. Pierwsze uderzenie, drugie, trzecie... Przy czwartym zazwyczaj rozlegał się zgrzyt zamka, skrzypienie otwieranych drzwi, trzask i głośne "Hej! Już jestem, mamo!". Weronika wracała z pierwszej zmiany. Czwarte uderzenie, piąte, szóste... Dzwonek! Nie, to niemożliwe, musiała się przesłyszeć. Siódme uderzenie, ósme... Tak, ktoś dzwoni! Weronika? Przecież ma klucze... A może zapomniała wziąć? Pani Jadwiga wstała z fotela tak szybko, jakby ubyło jej lat i z bijącym sercem ruszyła ku drzwiom wejściowym. Rozległo się dziesiąte uderzenie zegara. Minęła kuchenną wnękę, skąd wydobywał się smakowity zapach zupy ogórkowej. Kiedy uchyliła drzwi na szerokość łańcucha, usłyszała delikatny kobiecy głos:
- Mam na imię Alicja... Proszę otworzyć!
Na klatce schodowej stała nieznajoma dziewczyna. Pani Jadwiga zobaczyła najpierw miłą, lekko pociągłą twarz ozdobioną burzą włosów, które opadały długimi kasztanowymi lokami na ramiona, potem smutne brązowe oczy patrzące wprost na nią i różowe kształtne usta uśmiechające się życzliwie.
- To do mnie pani dzwoniła... - dodała niepewnie młoda kobieta. - Pani Jadwiga, tak? Mama Weroniki?
- Tak, to ja. Proszę wejść! - odpowiedziała cicho. - Myślałam, że to wraca ona...
w następnym odcinku
w poprzednim odcinku
Niepokoiła się bardziej niż kiedykolwiek. Paraliżujący strach zatruł umysł i nie pozwalał działać. Bo co jeszcze mogła? Niewiele... Zadzwoniła do Alicji, a teraz żałuje, że w ogóle to zrobiła. Rozmowa telefoniczna z tą młodą kobietą odebrała jej coś bardzo cennego. Zanim podniosła słuchawkę, wykręciła numer i usłyszała przeczącą odpowiedź, łudziła się, że Weronika właśnie tam jest. Od wczoraj żyła tą nadzieją jak do niedawna Weronika pragnieniem ucieczki... ucieczki od dotychczasowego życia, od matki. Pamięta dzień, kiedy córka obwieściła, że zamierza wyjechać. Bolesne wspomnienie. Od tamtej chwili ciągle słyszała te same słowa, Alicja pomoże na starcie, Alicja znajdzie pracę, mieszkanie. Temat powracał w każdej rozmowie, jakby Weronika chciała przygotować schorowaną matkę na dzień wyjazdu, na samotność... Często się o to kłóciły. Ale Weroniki tam nie ma... Teraz, kiedy ta odrobina światła została jej odebrana, pani Jadwiga nie była nawet w stanie podnieść się z fotela i pójść do kuchni, gdzie na gazie pyrkotała ogórkowa, ulubiona zupa Weroniki. Wsłuchana w tykanie zegara czekała. Mogła zrobić tylko tyle. Siedzieć w czterech ścianach i czekać. Przez całe życie wychodziło jej to najlepiej. Umiała czekać... W dzieciństwie aż rodzice zawiążą jej sznurówki u butów, zaprowadzą do szkoły, przyrządzą jedzenie, wyręczą we wszystkim, co wymagało wysiłku, kiedy skończyła dwadzieścia lat, aż przepiszą na nią mieszkanie i wyswatają z jakimś porządnym katolikiem. Za każdym razem cierpliwość opłacała się, zawsze była jednak okupiona jakąś stratą. Rodzice rozwiedli się, matka umarła na nowotwór trzustki, a porządny katolik trzy dni przed ślubem uciekł do innej kobiety. Została sama bez jakichkolwiek perspektyw, bez wykształcenia, bez pracy, bez pieniędzy, bezradna, zakompleksiona, całkiem zdruzgotana. Co było robić, odstawiła dumę do lamusa i poszła do opieki społecznej po jałmużnę. Z zapomogi utrzymywała się przez dwa lata, aż dyrektor domu kultury za poręczeniem jej ojca, znanego w miasteczku malarza, dał Jadwisi posadę sprzątaczki. Wtedy właśnie postanowiła adoptować dziecko, które byłoby osłodą starości. Nie miała odwagi zajść w ciążę, zmierzyć się z bólem porodu. Zawsze była tchórzem. Powinna powiedzieć Weronice prawdę, ale najzwyczajniej w świecie bała się. Ten strach zakorzenił się gdzieś głęboko w duszy, zniewalał i gwałcił zasady, które wpojono pani Jadwidze w dzieciństwie. Matka co dzień zabierała ją do kościoła na nabożeństwo, co wieczór razem odmawiały pacierz i cząstkę różańca, raz w tygodniu wyznawała grzechy podczas świętej spowiedzi. Za każde najmniejsze kłamstwo, odstępstwo od dekalogu, mała Jadwisia musiała pościć. Powinna wyznać prawdę... Kiedy Weronika skończyła pięć lat, pani Jadwiga zachorowała. Diagnoza była jednoznaczna, astma albo jak kto woli dychawica oskrzelowa. Napady duszności przychodziły niespodziewanie i w kilka minut pozbawiały wszelkiej mocy. Towarzyszyły im słyszalne już z oddali świsty i furczenia wywołane utrudnionym przepływem powietrza. Dzieciaki z miasteczka ochrzciły ją mianem Ciuchci. Niejednokrotnie pani Jadwiga, wracając zdyszana z torbą pełną zakupów, słyszała dobiegające z mieszkań na parterze drwiny "Ciuchcia nadciąga" albo "Ciuchcia wiezie towar". Przywykła do ludzkiego gadania, do biedy nie. Z powodu choroby musiała zrezygnować ze sprzątania, a leczenie było niezwykle kosztowne. Niski zasiłek nie wystarczał na pokrycie podstawowych potrzeb. Ojciec przestał pomagać finansowo, zdziwaczał, całe dnie spędzał w pracowni, malując. Rzadko opuszczał stary, drewniany dom położony na obrzeżach miasteczka, w lesie na wzgórzu. Złożyła podanie i jakimś cudem udało jej się zdobyć pracę w stołówce miejscowej podstawówki. Zaczynała jako pomywaczka w kuchni, by po ukończeniu kursu dochrapać się stanowiska kucharki. Nie było lekko przy jej stanie zdrowia i początkowo niewysokiej pensji, pracowała jednak ciężko, wkrótce spłaciła wszystkie długi, a nawet udało jej się odłożyć co nieco pieniędzy. Żyły skromnie, ale przynajmniej nie przymierały jak dawniej głodem. Weronika chowała się zdrowo, warunki bytowania znacznie się polepszyły. Pani Jadwiga mogła śmiało powiedzieć, że jej życie wreszcie się ustabilizowało. W domu brakowało jednak męskiej ręki, niestety, do związków pani Jadwiga nie miała szczęścia. Przygodnie poznani mężczyźni okazywali się draniami. Zresztą dorastająca Weronika żadnego nie akceptowała.
Już dwunasta. Zwykle o tej porze jadły obiad. Właśnie zegar zaczyna wypijać godzinę. Pierwsze uderzenie, drugie, trzecie... Przy czwartym zazwyczaj rozlegał się zgrzyt zamka, skrzypienie otwieranych drzwi, trzask i głośne "Hej! Już jestem, mamo!". Weronika wracała z pierwszej zmiany. Czwarte uderzenie, piąte, szóste... Dzwonek! Nie, to niemożliwe, musiała się przesłyszeć. Siódme uderzenie, ósme... Tak, ktoś dzwoni! Weronika? Przecież ma klucze... A może zapomniała wziąć? Pani Jadwiga wstała z fotela tak szybko, jakby ubyło jej lat i z bijącym sercem ruszyła ku drzwiom wejściowym. Rozległo się dziesiąte uderzenie zegara. Minęła kuchenną wnękę, skąd wydobywał się smakowity zapach zupy ogórkowej. Kiedy uchyliła drzwi na szerokość łańcucha, usłyszała delikatny kobiecy głos:
- Mam na imię Alicja... Proszę otworzyć!
Na klatce schodowej stała nieznajoma dziewczyna. Pani Jadwiga zobaczyła najpierw miłą, lekko pociągłą twarz ozdobioną burzą włosów, które opadały długimi kasztanowymi lokami na ramiona, potem smutne brązowe oczy patrzące wprost na nią i różowe kształtne usta uśmiechające się życzliwie.
- To do mnie pani dzwoniła... - dodała niepewnie młoda kobieta. - Pani Jadwiga, tak? Mama Weroniki?
- Tak, to ja. Proszę wejść! - odpowiedziała cicho. - Myślałam, że to wraca ona...
w następnym odcinku
Ostatnio zmieniony 26 sty 2016, 8:16 przez Alicja Jonasz, łącznie zmieniany 4 razy.
Alicja Jonasz
"A kiedy przyjdzie także po mnie
Zegarmistrz światła purpurowy
By mi zabełtać błękit w głowie
To będę jasny i gotowy"
Tadeusz Woźniak
"A kiedy przyjdzie także po mnie
Zegarmistrz światła purpurowy
By mi zabełtać błękit w głowie
To będę jasny i gotowy"
Tadeusz Woźniak