Psie opowieści
Moderatorzy: skaranie boskie, eka
- pallas
- Posty: 1554
- Rejestracja: 22 lip 2015, 19:33
Psie opowieści
Od autora: Miałem wielki problem, gdzie ten tekst wstawić. Myślę, że dobrze trafiłem. Może to nie Andersen, ale mistrz może być tylko jeden, a za bajkę tego tekstu nie uznaję, ale być może, nią jest.
Wersja pierwsza, dalej macie poprawioną.
Deszczowe Preludium
Krótkie czarne futerko ze spiczastymi uszami jak u nietoperza. Rdzawy brzuszek, po którym głaskany przez swoich właścicieli. Wydawał pomruki, ale niestety albo całe szczęście, to nie kot ani nawet gacek! To pies, a wabi się Brutus. Zdrajca to nad zdrajcę. Nie lubi listonosza, sąsiada i jeszcze kilku osobników. Ma przyjaciela, Tajfuna, którego ogon, a zazdrościła mu go ta mała menda, aż zielenieje, że nie posiada cudownej oznaki psiego rodu. Merdanie ogonem doprowadzało do różnych przewrotnych, śmiesznych, a zarazem pouczających przygód.
Zbliżał się koniec lipca. Z nieba lał się żar, który malował ziemię na rdzawo, a z ludzi wyciskał siódme poty. Tomuś szedł powoli, ubitą drogą, a po jej bokach rosły smukłe brzozy, których cień był jak przykrótka sukmana. Chłopiec wlekł jak leniwe kluchy. W spoconej dłoni trzymał ciężką torbę. Cień, rzucany przez korony drzew, nie pomagał w ochłodzie.
Coś patrzyło na chłopca przez metalową siatkę, małe piwne oczka i to coś miało kudłatą sierść w kolorze węgla, wystawia różowy język i poczęło sapać. Wzrok jego uciekał na boki. Głowa zwierzątka skierowała się w stronę wysokiego młodzieńca.
W tej chwili wyskoczył zza gruszy kundelek! Ozdobiony w czarne cętki jak u dalmatyńczyka. Cały tułów i łapki w kolorze kredy. A przez środek łebka lśnił biały irokez. A uszka oklapłe jak u misia Uszatka z dobranocki, to Tajfun zwany też (jedynie przez chłopca) Irokezem.
Ściga Dafne, by móc z nim zatańczyć w promieniach słonecznej korony na zielono-rdzawej trawie. Łapy jego rydwanem mkną do celu. A przed nosem widzi tylko czarną kitę swego brata Dafnego znanego również, jako Ogoniasty. Tajfun szczeka i dalej w pogoń za nim pędzi, pomiędzy drzewami, jak mały pociąg.
Przy furtce stanął Irokez i ogonem macha, bo Tomuś otwiera bramkę.
– Po ciebie, Tajfunku, Irokeziku, przyszedłem. – Patrzy na niego i paluszkiem grozi. – Chyba braciszkowi nie dokuczałeś.
Szczęknął i biegał w kółko chłopca. Nawet Dafne odważnie podszedł i dał się pogłaskać po brzuszku. Ociera pot z czoła Tomeczek. Niebo przypomina szklistą taflę wyjętą z hutniczego pieca, a południe dawno minęło. Słońce to uparciuch i nic go nie udobrucha, a i chmury uciekły, gdzieś na kraniec świata.
Biegnie! Biegnie kto to lub co? Czarny jak smoła, zbliża się do chłopczyka z prędkością światła, przeskakuję przez klomby tulipanów i żonkili. Hop, hop i Tomuś leży, a po buzi liże go Tybet.
– Oj, zostaw już. Dobrze, rzucę... – Nie zdążył dokończyć, gdyż ciepły, różowy język psa lizał go już po twarzy.
– Złaź z niego – woła na niego Honoriusz i odciąga od siostrzeńca.
– Nic się nie stało wujku, muszę być smaczny, skoro lubi mnie tak wylizywać z tych wszystkich rarytasów, z mojej twarzy – mówi chłopiec, podnosząc się z ziemi, która nagrzana jak blaszana płyta.
Do domu wraca mały Tomuś z Tajfunem. Po drodze objada drzewo wiśniowe, a skrzywia się przy jedzeniu jak krzywa w matematyce. Dalej wcina, choć kwaśne, gaszą pragnienie lepiej niż oranżada. Aleja klonów chłopcu się śni, otulające drogę swym płaszczem chłodu. I zaczyna pływać w syropie klonowym. Ręce mu się lepią, lecz chłodzi jego zgrzane ciało jak płyn chłodniczy.
– Hau, hau – szczeka Irokez przy bramce.
– Hiau, hiau. – Tomek w dół leci i wpada w kolorowe liście, czy to już jesień? Nie! To marzenie chłopca znika jak mgła. Znów „Hiau, hiau”.
Furtkę ma już otwierać. Patrzy i przez myśl mu przeszło: „Szczur, szczur! Nie? Kot może? Gacuś się w psa zmienił?”
Tajfun już wbiegł do ogródka i obwąchuje nowego gościa. Skacze w lewo to w prawo. A tamto zwierze zęby szczerzy i uszami rusza. A ze ślepi mu źle patrzy. Aż ciarki przeszły po plecach czarnowłosego chłopca, gdy wpatrzył się w to małe coś.
– Hej bracie – mówi Anulka. – Patrz, jakiego mamy gościa – woła dziewczynka w niebieskiej sukience.
– To pies? – Pyta się Tomuś. – Wygląda jak szczur, taki mały. A jak się wabi? – Siada na trawie razem z siatką.
– Brutus się wabi. Patrz braciszku, jak tańcują. – pokazuje Ania na psie harce.
– Brutus. – Zamyśla się chłopiec. – Toż to zdrajca! - krzyczy i z ziemi się podnosi. Bierze zakupy i zanosi do domu.
Widok belek sosnowych, lasem nadal pachnących. Piętrzą się jedna na drugiej. Żadna igła, a nawet źdźbło trawy nie wepchnie się pomiędzy drewniane bale. Zanurzony pośród wiekowych drzew, które posadził pradziadek. Zielone dachówki niczym się nie różnią od sąsiadujących z nimi liśćmi. Ptaki chcą wić na nim swe gniazda, lecz one zjeżdżają po stromiznach dachu, na szczęście jeszcze brakuję wielu gałązek do dokończenia przytulnego mieszkanka. W środku domostwa znaleźć można ulgę w tę straszną spiekotę. W ogrodzie oprócz pomarszczonej przez czas kory, wyniosłych drzew, rosły skromne czereśnie, śliwy i kilka jabłonek. Wzdłuż płotu ciągnął się żywopłot z milionami drobnych listków, które co dzień produkowały pokarm dla siebie w procesie fotosyntezy. Zapachem swym nęcą nie tylko drzewa owocowe, ale także klomby: narcyzów, tulipanów, maków, hiacyntów porozrzucane po całym podwórku w niewielkich gromadkach. Pszczoły tańcują nad kielichami i nektar z nich wybierają i lecą leniwie w tym upalę do uli sąsiada. Mrówki wydeptują ścieżki, by do mrowiska zapasy zrobić na zimę. Daleko do niej, a i w żar się im chce taki robić. Skoszone trawy suszyły się na polach, a między nimi mkną nici polnych dróg, obok domu Anulki i Tomka Musztalskich.
Anulka przypatruje się przyrodzie i pieską, a one dalej odprawiają magiczne podrygi. Tomuś też wrócił i niesie dla siostry lemoniadę.
Po chwili słychać w tej błogiej ciszy. Szelest papieru, a może liści i piskliwy głosik, który należy najpewniej do jakieś dziewczynki. Przez furtkę wchodzi – chłopiec? Przed sobą wymachuję srebrzystą szabelką z foli aluminiowej, która odbija promienie słoneczne i oślepić by mogła tysiące szermierzy, gdyby tylko taki się trafił w dzisiejszym świecie.
– Witam szlachetnych państwa, piękny mamy dzionek – krzyczy pod niebiosa.
– Cześć, Kajetan. A co ty tak dziwnie gadasz i co masz na sobie... Sukienkę? – pyta Tomek kolegi.
– To żupan, ubiór szlachciców – wyjaśnił Kajetan. Schował szabelkę i obrócił się wkoło. A gdy się tak kręcił, jego strój przypominał bardziej łowickie spódnice, które się mienią tysiącami barw.
– Nie ciepło ci w tym. Straszny dziś gorąc, a ty chadzasz w...
– Sukience – dokończyła Ania.
– Żupan – poprawia Kajetan siostrę kolegi.
– A to przy boku to pewnie bagietka – wymówiła ze śmiechem Anulka.
– Nie, szabla ze stali foliowej. – Wyciąga ją z szybkością odrzutowca. – A ten mały szczur to co? – pyta i wskazuję bronią na małą mendę.
– Pies – mówi oburzona Ania. – Brutus się nazywa. Siostra musiała go przywieść, bo wyjeżdża na kilka dni za granice z chłopakiem.
– Tak. To dobrze. Będzie spokój od tego, jak to w mieście dobrze się żyje. Wolę wieś – stwierdził stanowczo Tomuś.
Kajetan podbiegł do Anulki i tomka, a oni przednim uciekają. Wyciąga do góry szabelkę i mówi:
– Na Turczyna! – krzyczy chłopiec.
A na niebie, o dziwo, płynął mały kłębuszek. Dzieci zajęte zabawą. Nie zauważyły białego kłębuszka, którego nikt się nie spodziewał zobaczyć na rozżarzonym węglami niebie. Chmura rosła, pęczniała i pochłaniała z otoczenia całą wilgoć, tak jak chlorek wapnia wysysa życie poprzez swą higroskopijność. Goni Kajetan Anulkę i kolegę, próbuje ich w zasadzkę złapać, czai się za czereśnią jak podstępny Ulisses, pomysłodawca konia trojańskiego. Nawet pieski się przyłączyły do tych harców i swym szczekaniem udaremniły pochwycenie.
Zawiał porywisty duszny wiatr, niosąc tysiące drobinek pyły ku górze, ku chmurze, by pomóc jej pęcznieć i rozszerzać się w zastraszającym tempie.
Dzieci przystanęły i zaczęły patrzeć w wielki czarne cumulonimbusy, tylko Tajfun z Brutusem trwali w dziwnym tańcu, a kroki były zwariowane, ogonem machnął Irokez, a Brutus uszami, bo ogona nie miał, tylko mały kikucik.
Cisza trwała, ale nie taka zwyczajna, lecz taka, która nie jest nawet dźwiękiem. Zaczął wiać wiatr, który uginał konary drzew i ochłodził swym uściskiem powietrze.
– Chodźcie do domu – sugeruje Tomuś.
Weszli do korytarzyka, na ścianach obitych beżową boazerią, wisiały obrazy familii Tomka i Ani.
– Tajfun, Brutus do domu – wołają dzieci, a psy tańczą jak za hipnotyzowane.
Nad drzwiami wisiał stary portret, a na nim zmarszczone czoło człowieka z wąsem jak istna szczotka. Siostra z bratem patrzą na Kajetana to na portret. Ten sam strój widniał na płótnie, co ma na sobie ich towarzysz zabawy.
– To Walenty – krzyknął Tomek, któremu przypomniało się imię pradziadka, który zamieszkał w tych stronach, i który lubował się w strojach dawnej Rzeczpospolitej Obojga Narodów.
W tej chwili łysło się i potężny huk obiegł ziemię. Lunęło z nieba, jakby wystrzeliło tysiąc armat. Psy przestały tańczyć i w biegły do środka. Z ziemi unosiła się para. Cały świat był wdzięczny, że pada, bo życie bez wody usycha tak jak i bez powietrza.
Dzieci mówiły wieczorem rodzicom, że to pieski wytańczyły deszcz, jak indiańscy szamani. A mama i tata się tylko uśmiechnęli i swoje pociechy przytulili. A przez okno salonu kroplę deszczu tłukły w nie, różnymi barwnymi tonami – Deszczową Preludium.
Wersja poprawiona, życzę miłego czytania. Wszystkim, którzy mi pomogli, dziękuję, że chciało się im ze mną męczyć.
„Deszczowe Preludium”
Krótkie czarne futerko ze spiczastymi uszami jak u nietoperza. Rdzawy brzuszek, po którym był głaskany przez swoich właścicieli. Wydawał pomruki, ale niestety albo całe szczęście, to nie kot ani nawet gacek! To pies, a wabi się Brutus. Zdrajca to nad zdrajcę!
Nie lubił listonosza, sąsiada i jeszcze kilku osobników. Miał przyjaciela, Tajfuna, którego zdobił biały ogon. Zazdrość zżerała małego latlerka. Jego czubki czarnych uszów poczęły powoli zabarwiać się na zielono, a gdy tylko spostrzegł cudowny ogon Dafnego, którym dostojnie poruszał w prawo, to w lewo... proces zielenienia przyśpieszał. Oby tylko taki na zawsze nie pozostał! Merdanie ogonem doprowadzało do różnych przewrotnych, śmiesznych, a zarazem pouczających przygód.
Zbliżał się koniec lipca. Z nieba lał się żar, który malował ziemię na rdzawo, a z ludzi wyciskał siódme poty. Tomuś szedł powoli, ubitą drogą, a po jej bokach rosły smukłe brzozy, których cień był jak przykrótka sukmana. Chłopiec wlókł się jak leniwe kluchy. W spoconej dłoni trzymał żółtą torbę z zakupami, która prawie dotykała skurzonej ziemi. Cień, rzucany przez korony drzew, nie dawał ochłody.
Coś patrzyło na chłopca przez metalową siatkę, małe piwne oczka i ta kudłata sierść w kolorze węgla. Zwierzę wystawiało różowy język dla ochłody, jego wzrok uciekał na boki.
W tej chwili wyskoczył zza gruszy kundelek! Ozdobiony w czarne cętki jak u dalmatyńczyka. Cały tułów i łapki w kolorze kredy, przez środek łebka lśniący, biały irokez, a uszka oklapłe jak u Misia Uszatka z dobranocki. Był to Tajfun, zwany też (jedynie przez chłopca) Irokezem.
Ścigał Dafne, by móc z nim zatańczyć wokół potężnych kamieni ustawionych w krąg na zielono-rdzawej trawie. A przed nosem widział tylko czarną kitę swego brata Dafnego znanego również, jako Ogoniasty. Tajfun szczekał i dalej w pogoń za nim pędził, pomiędzy drzewami, jak mały leopard.
Przy furtce stanął Irokez i ogonem machał, bo Tomuś otwierał bramkę.
– Po ciebie, Tajfunku, Irokeziku, przyszedłem. – Patrzył na niego i paluszkiem groził. – Chyba braciszkowi nie dokuczałeś.
Kundelek szczęknął i biegał wokół chłopca. Nawet Dafne odważnie podszedł i dał się pogłaskać po brzuszku. Ocierał pot z czoła Tomeczek. Niebo przypominało szklistą taflę wyjętą z hutniczego pieca, a południe dawno minęło. Słońce to uparciuch i nic go nie udobrucha, a i chmury uciekły, gdzieś na kraniec świata.
Biegnie! Biegnie kto to lub co? Czarny jak smoła, zbliża się do chłopczyka z prędkością światła, przeskakuje przez klomby tulipanów i żonkili. Hop, hop i Tomuś leży, a po buzi liże go Tybet.
– Oj, zostaw już. Dobrze, rzucę... – Nie zdążył dokończyć, gdyż ciepły, różowy język psa lizał go już po twarzy.
– Złaź z niego – wołał na niego Honoriusz i odciągał od siostrzeńca.
– Nic się nie stało wujku, muszę być smaczny, skoro lubi mnie tak wylizywać z tych wszystkich smakołyków, z mojej twarzy – mówił chłopiec, podnosząc się z ziemi, która była nagrzana jak blaszana płyta.
Do domu wracał młodzieniec z Tajfunem. Po drodze objadał drzewo wiśniowe, a takie stroił miny przy jedzeniu, że sam mim, by mu pozazdrościł. Dalej wcinał, choć kwaśne, gasiły pragnienie lepiej niż oranżada. Aleja klonów chłopcu się śniła, otulająca drogę swym płaszczem chłodu. I zaczynał pływać w syropie klonowym. Ręce mu się lepią, lecz płyn chłodził jego zgrzane ciało.
– Hau, hau – szczekał Irokez przy bramce.
– Hiau, hiau. – Tomek w dół leci i wpadł w kolorowe liście, czy to już jesień? Nie! To marzenie chłopca znikło jak mgła. Znów „Hiau, hiau”.
Furtkę miał już otwierać. Patrzył i przez myśl mu przeszło: „Szczur, szczur! Nie? Kot może? Gacuś się w psa zmienił?”
Tajfun wbiegł do ogródka i obwąchuje nowego gościa. Skacze w lewo, to w prawo. A tamto zwierzę zęby szczerzy i uszami rusza. A ze ślepi mu źle patrzy. Aż ciarki przeszły po plecach czarnowłosego chłopca, gdy utkwił wzrok w to małe coś.
– Braciszku, braciszku – wołała Anulka. – Patrz, jakiego mamy gościa. – W tej chwili dziewczynka, w niebieskiej sukience w ukośne białe paski, głaszcze po mordce Brutusika.
– To pies? – pytał Tomuś. – Wygląda jak szczur, taki mały. A jak się wabi? – Siadł na trawie razem z siatką.
– Brutus. Patrz braciszku, jak tańcują. – Pokazywała Ania na psie harce.
– Brutus. – Zamyślił się chłopiec. – Toż to zdrajca! - krzyczał i z ziemi się podniósł. Zabrał zakupy i zaniósł do domu.
Widok belek sosnowych, lasem nadal pachnących. Piętrzą się jedna na drugiej. Żadna igła, a nawet źdźbło trawy nie wepchnie się pomiędzy drewniane bale. Zanurzony pośród wiekowych drzew, które posadził pradziadek. Zielone dachówki niczym się nie różnią od sąsiadujących z nimi liśćmi. Ptaki chcą wić na nim swe gniazda, lecz one zjeżdżają po stromiznach dachu, na szczęście jeszcze brakuję wielu gałązek do dokończenia przytulnego mieszkanka. W środku domostwa znaleźć można ulgę w tę straszną spiekotę. W ogrodzie oprócz pomarszczonej przez czas kory, wyniosłych drzew, rosły skromne czereśnie, śliwy i kilka jabłonek. Wzdłuż płotu ciągnął się żywopłot z milionami drobnych listków. Zapachem swym nęcą nie tylko drzewa owocowe, ale także klomby: narcyzów, tulipanów, maków, hiacyntów porozrzucane po całym podwórku w niewielkich gromadkach. Pszczoły tańcują nad kielichami i nektar z nich wybierają i lecą leniwie w tym upale do uli sąsiada. Mrówki wydeptują ścieżki, by do mrowiska zapasy zrobić na zimę. Daleko do niej, a i w taki żar che się im robić. Skoszone trawy suszyły się na polach, a między nimi mkną nici polnych dróg, obok domu Anulki i Tomka Musztalskich.
Anulka przypatrywała się przyrodzie i pieskom, a one dalej odprawiały magiczne podrygi. Tomuś też wrócił i niósł dla siostry lemoniadę.
Po chwili słychać w tej błogiej ciszy, szelest papieru, a może liści i piskliwy głosik, należący najpewniej do jakieś dziewczynki. Przez furtkę wszedł – chłopiec?
– Witam szlachetnych państwa, piękny mamy dzionek – krzyczał pod niebiosa.
– Cześć, Kajetan. A co ty tak dziwnie gadasz i co masz na sobie... Sukienkę? – pytał Tomek kolegi.
– To żupan, ubiór szlachciców – wyjaśnił Kajetan. Obrócił się wkoło, a gdy się tak kręcił, jego strój przypominał bardziej łowickie spódnice, które się mienią tysiącami barw.
– Nie za ciepło ci w tym? Straszny dziś gorąc, a ty chadzasz w...
– Sukience – dokończyła Ania.
– Żupan – poprawił Kajetan siostrę kolegi.
– A to przy boku to pewnie najprawdziwszy miecz – wymówiła ze śmiechem Anulka.
– Nie, szabla wystrugana ze szlachetnej topoli. – Wyciągnął ją z szybkością odrzutowca. – A ten mały szczur to co? – pytał i wskazywał bronią na miniaturę psa.
– Pies – odparła oburzona Ania. – Brutus się nazywa. Siostra musiała go przywieść, bo wyjeżdża na kilka dni z chłopakiem...
– Świetnie! Będzie spokój od tego, jak to się w mieście dobrze żyje. Wolę wieś i te zapachy – stwierdził stanowczo Tomuś.
Kajetan podbiegł do Anulki i Tomka, a oni przednim uciekają. Wyciągnął do góry szabelkę i krzyknął:
– Na Turczyna!
A na niebie płynął mały kłębuszek. Dzieci zajęte zabawą, nie zauważyły białego kłębuszka, bo też nikt nie spodziewał się go zobaczyć na rozżarzonym niebie. Chmura rosła, pęczniała i pochłaniała z otoczenia całą wilgoć. Gonił Kajetan Anulkę i kolegę, próbuje ich w zasadzkę złapać, czaił się za czereśnią jak podstępny Ulisses, pomysłodawca konia trojańskiego. Nawet pieski się przyłączyły do tych harców i swym szczekaniem udaremniły pochwycenie.
Zawiał porywisty duszny wiatr, niosąc tysiące drobinek pyły ku górze, ku chmurze, by pomóc jej pęcznieć i rozszerzać się w zastraszającym tempie.
Dzieci przystanęły i zaczęły patrzeć w wielkie, czarne cumulonimbusy, tylko Tajfun z Brutusem trwali w dziwnym tańcu, a kroki były zwariowane, ogonem machnął Irokez, a Brutus uszami poruszał, bo ogona nie miał, tylko mały kikucik.
Panowała cisza, ale niezwyczajna, lecz taka, która nie jest nawet dźwiękiem. Zaczął wiać wiatr, który uginał konary drzew i ochłodził swym uściskiem powietrze.
– Chodźcie do domu – zasugerował Tomuś.
Weszli do korytarzyka, na ścianach obitych beżową boazerią, wisiały obrazy familii Tomka i Ani.
– Tajfun, Brutus do domu – wołały dzieci, a psy tańczyły jak za hipnotyzowane.
Nad drzwiami wisiał stary portret, a na nim zmarszczone czoło człowieka z wąsem jak istna szczotka. Siostra z bratem patrzyli na Kajetana, to na portret. Ten sam strój widniał na płótnie, co miał na sobie ich towarzysz zabawy.
– To Walenty – krzyknął Tomek, któremu przypomniało się imię pradziadka, który zamieszkał w tych stronach, i który lubował się w strojach dawnej Rzeczpospolitej Obojga Narodów.
W tej chwili błysło się i potężny huk obiegł ziemię. Lunęło. Psy przestały tańczyć i wbiegły do środka. Z ziemi unosiła się para. Cały świat był wdzięczny, że pada.
Dzieci mówiły wieczorem rodzicom, że to pieski wytańczyły deszcz, jak indiańscy szamani. A mama i tata się tylko uśmiechnęli i swoje pociechy przytulili. A w okno salonu tłukły krople deszczu, różnymi barwnymi tonami – „Deszczowe Preludium”.
Wersja pierwsza, dalej macie poprawioną.
Deszczowe Preludium
Krótkie czarne futerko ze spiczastymi uszami jak u nietoperza. Rdzawy brzuszek, po którym głaskany przez swoich właścicieli. Wydawał pomruki, ale niestety albo całe szczęście, to nie kot ani nawet gacek! To pies, a wabi się Brutus. Zdrajca to nad zdrajcę. Nie lubi listonosza, sąsiada i jeszcze kilku osobników. Ma przyjaciela, Tajfuna, którego ogon, a zazdrościła mu go ta mała menda, aż zielenieje, że nie posiada cudownej oznaki psiego rodu. Merdanie ogonem doprowadzało do różnych przewrotnych, śmiesznych, a zarazem pouczających przygód.
Zbliżał się koniec lipca. Z nieba lał się żar, który malował ziemię na rdzawo, a z ludzi wyciskał siódme poty. Tomuś szedł powoli, ubitą drogą, a po jej bokach rosły smukłe brzozy, których cień był jak przykrótka sukmana. Chłopiec wlekł jak leniwe kluchy. W spoconej dłoni trzymał ciężką torbę. Cień, rzucany przez korony drzew, nie pomagał w ochłodzie.
Coś patrzyło na chłopca przez metalową siatkę, małe piwne oczka i to coś miało kudłatą sierść w kolorze węgla, wystawia różowy język i poczęło sapać. Wzrok jego uciekał na boki. Głowa zwierzątka skierowała się w stronę wysokiego młodzieńca.
W tej chwili wyskoczył zza gruszy kundelek! Ozdobiony w czarne cętki jak u dalmatyńczyka. Cały tułów i łapki w kolorze kredy. A przez środek łebka lśnił biały irokez. A uszka oklapłe jak u misia Uszatka z dobranocki, to Tajfun zwany też (jedynie przez chłopca) Irokezem.
Ściga Dafne, by móc z nim zatańczyć w promieniach słonecznej korony na zielono-rdzawej trawie. Łapy jego rydwanem mkną do celu. A przed nosem widzi tylko czarną kitę swego brata Dafnego znanego również, jako Ogoniasty. Tajfun szczeka i dalej w pogoń za nim pędzi, pomiędzy drzewami, jak mały pociąg.
Przy furtce stanął Irokez i ogonem macha, bo Tomuś otwiera bramkę.
– Po ciebie, Tajfunku, Irokeziku, przyszedłem. – Patrzy na niego i paluszkiem grozi. – Chyba braciszkowi nie dokuczałeś.
Szczęknął i biegał w kółko chłopca. Nawet Dafne odważnie podszedł i dał się pogłaskać po brzuszku. Ociera pot z czoła Tomeczek. Niebo przypomina szklistą taflę wyjętą z hutniczego pieca, a południe dawno minęło. Słońce to uparciuch i nic go nie udobrucha, a i chmury uciekły, gdzieś na kraniec świata.
Biegnie! Biegnie kto to lub co? Czarny jak smoła, zbliża się do chłopczyka z prędkością światła, przeskakuję przez klomby tulipanów i żonkili. Hop, hop i Tomuś leży, a po buzi liże go Tybet.
– Oj, zostaw już. Dobrze, rzucę... – Nie zdążył dokończyć, gdyż ciepły, różowy język psa lizał go już po twarzy.
– Złaź z niego – woła na niego Honoriusz i odciąga od siostrzeńca.
– Nic się nie stało wujku, muszę być smaczny, skoro lubi mnie tak wylizywać z tych wszystkich rarytasów, z mojej twarzy – mówi chłopiec, podnosząc się z ziemi, która nagrzana jak blaszana płyta.
Do domu wraca mały Tomuś z Tajfunem. Po drodze objada drzewo wiśniowe, a skrzywia się przy jedzeniu jak krzywa w matematyce. Dalej wcina, choć kwaśne, gaszą pragnienie lepiej niż oranżada. Aleja klonów chłopcu się śni, otulające drogę swym płaszczem chłodu. I zaczyna pływać w syropie klonowym. Ręce mu się lepią, lecz chłodzi jego zgrzane ciało jak płyn chłodniczy.
– Hau, hau – szczeka Irokez przy bramce.
– Hiau, hiau. – Tomek w dół leci i wpada w kolorowe liście, czy to już jesień? Nie! To marzenie chłopca znika jak mgła. Znów „Hiau, hiau”.
Furtkę ma już otwierać. Patrzy i przez myśl mu przeszło: „Szczur, szczur! Nie? Kot może? Gacuś się w psa zmienił?”
Tajfun już wbiegł do ogródka i obwąchuje nowego gościa. Skacze w lewo to w prawo. A tamto zwierze zęby szczerzy i uszami rusza. A ze ślepi mu źle patrzy. Aż ciarki przeszły po plecach czarnowłosego chłopca, gdy wpatrzył się w to małe coś.
– Hej bracie – mówi Anulka. – Patrz, jakiego mamy gościa – woła dziewczynka w niebieskiej sukience.
– To pies? – Pyta się Tomuś. – Wygląda jak szczur, taki mały. A jak się wabi? – Siada na trawie razem z siatką.
– Brutus się wabi. Patrz braciszku, jak tańcują. – pokazuje Ania na psie harce.
– Brutus. – Zamyśla się chłopiec. – Toż to zdrajca! - krzyczy i z ziemi się podnosi. Bierze zakupy i zanosi do domu.
Widok belek sosnowych, lasem nadal pachnących. Piętrzą się jedna na drugiej. Żadna igła, a nawet źdźbło trawy nie wepchnie się pomiędzy drewniane bale. Zanurzony pośród wiekowych drzew, które posadził pradziadek. Zielone dachówki niczym się nie różnią od sąsiadujących z nimi liśćmi. Ptaki chcą wić na nim swe gniazda, lecz one zjeżdżają po stromiznach dachu, na szczęście jeszcze brakuję wielu gałązek do dokończenia przytulnego mieszkanka. W środku domostwa znaleźć można ulgę w tę straszną spiekotę. W ogrodzie oprócz pomarszczonej przez czas kory, wyniosłych drzew, rosły skromne czereśnie, śliwy i kilka jabłonek. Wzdłuż płotu ciągnął się żywopłot z milionami drobnych listków, które co dzień produkowały pokarm dla siebie w procesie fotosyntezy. Zapachem swym nęcą nie tylko drzewa owocowe, ale także klomby: narcyzów, tulipanów, maków, hiacyntów porozrzucane po całym podwórku w niewielkich gromadkach. Pszczoły tańcują nad kielichami i nektar z nich wybierają i lecą leniwie w tym upalę do uli sąsiada. Mrówki wydeptują ścieżki, by do mrowiska zapasy zrobić na zimę. Daleko do niej, a i w żar się im chce taki robić. Skoszone trawy suszyły się na polach, a między nimi mkną nici polnych dróg, obok domu Anulki i Tomka Musztalskich.
Anulka przypatruje się przyrodzie i pieską, a one dalej odprawiają magiczne podrygi. Tomuś też wrócił i niesie dla siostry lemoniadę.
Po chwili słychać w tej błogiej ciszy. Szelest papieru, a może liści i piskliwy głosik, który należy najpewniej do jakieś dziewczynki. Przez furtkę wchodzi – chłopiec? Przed sobą wymachuję srebrzystą szabelką z foli aluminiowej, która odbija promienie słoneczne i oślepić by mogła tysiące szermierzy, gdyby tylko taki się trafił w dzisiejszym świecie.
– Witam szlachetnych państwa, piękny mamy dzionek – krzyczy pod niebiosa.
– Cześć, Kajetan. A co ty tak dziwnie gadasz i co masz na sobie... Sukienkę? – pyta Tomek kolegi.
– To żupan, ubiór szlachciców – wyjaśnił Kajetan. Schował szabelkę i obrócił się wkoło. A gdy się tak kręcił, jego strój przypominał bardziej łowickie spódnice, które się mienią tysiącami barw.
– Nie ciepło ci w tym. Straszny dziś gorąc, a ty chadzasz w...
– Sukience – dokończyła Ania.
– Żupan – poprawia Kajetan siostrę kolegi.
– A to przy boku to pewnie bagietka – wymówiła ze śmiechem Anulka.
– Nie, szabla ze stali foliowej. – Wyciąga ją z szybkością odrzutowca. – A ten mały szczur to co? – pyta i wskazuję bronią na małą mendę.
– Pies – mówi oburzona Ania. – Brutus się nazywa. Siostra musiała go przywieść, bo wyjeżdża na kilka dni za granice z chłopakiem.
– Tak. To dobrze. Będzie spokój od tego, jak to w mieście dobrze się żyje. Wolę wieś – stwierdził stanowczo Tomuś.
Kajetan podbiegł do Anulki i tomka, a oni przednim uciekają. Wyciąga do góry szabelkę i mówi:
– Na Turczyna! – krzyczy chłopiec.
A na niebie, o dziwo, płynął mały kłębuszek. Dzieci zajęte zabawą. Nie zauważyły białego kłębuszka, którego nikt się nie spodziewał zobaczyć na rozżarzonym węglami niebie. Chmura rosła, pęczniała i pochłaniała z otoczenia całą wilgoć, tak jak chlorek wapnia wysysa życie poprzez swą higroskopijność. Goni Kajetan Anulkę i kolegę, próbuje ich w zasadzkę złapać, czai się za czereśnią jak podstępny Ulisses, pomysłodawca konia trojańskiego. Nawet pieski się przyłączyły do tych harców i swym szczekaniem udaremniły pochwycenie.
Zawiał porywisty duszny wiatr, niosąc tysiące drobinek pyły ku górze, ku chmurze, by pomóc jej pęcznieć i rozszerzać się w zastraszającym tempie.
Dzieci przystanęły i zaczęły patrzeć w wielki czarne cumulonimbusy, tylko Tajfun z Brutusem trwali w dziwnym tańcu, a kroki były zwariowane, ogonem machnął Irokez, a Brutus uszami, bo ogona nie miał, tylko mały kikucik.
Cisza trwała, ale nie taka zwyczajna, lecz taka, która nie jest nawet dźwiękiem. Zaczął wiać wiatr, który uginał konary drzew i ochłodził swym uściskiem powietrze.
– Chodźcie do domu – sugeruje Tomuś.
Weszli do korytarzyka, na ścianach obitych beżową boazerią, wisiały obrazy familii Tomka i Ani.
– Tajfun, Brutus do domu – wołają dzieci, a psy tańczą jak za hipnotyzowane.
Nad drzwiami wisiał stary portret, a na nim zmarszczone czoło człowieka z wąsem jak istna szczotka. Siostra z bratem patrzą na Kajetana to na portret. Ten sam strój widniał na płótnie, co ma na sobie ich towarzysz zabawy.
– To Walenty – krzyknął Tomek, któremu przypomniało się imię pradziadka, który zamieszkał w tych stronach, i który lubował się w strojach dawnej Rzeczpospolitej Obojga Narodów.
W tej chwili łysło się i potężny huk obiegł ziemię. Lunęło z nieba, jakby wystrzeliło tysiąc armat. Psy przestały tańczyć i w biegły do środka. Z ziemi unosiła się para. Cały świat był wdzięczny, że pada, bo życie bez wody usycha tak jak i bez powietrza.
Dzieci mówiły wieczorem rodzicom, że to pieski wytańczyły deszcz, jak indiańscy szamani. A mama i tata się tylko uśmiechnęli i swoje pociechy przytulili. A przez okno salonu kroplę deszczu tłukły w nie, różnymi barwnymi tonami – Deszczową Preludium.
Wersja poprawiona, życzę miłego czytania. Wszystkim, którzy mi pomogli, dziękuję, że chciało się im ze mną męczyć.
„Deszczowe Preludium”
Krótkie czarne futerko ze spiczastymi uszami jak u nietoperza. Rdzawy brzuszek, po którym był głaskany przez swoich właścicieli. Wydawał pomruki, ale niestety albo całe szczęście, to nie kot ani nawet gacek! To pies, a wabi się Brutus. Zdrajca to nad zdrajcę!
Nie lubił listonosza, sąsiada i jeszcze kilku osobników. Miał przyjaciela, Tajfuna, którego zdobił biały ogon. Zazdrość zżerała małego latlerka. Jego czubki czarnych uszów poczęły powoli zabarwiać się na zielono, a gdy tylko spostrzegł cudowny ogon Dafnego, którym dostojnie poruszał w prawo, to w lewo... proces zielenienia przyśpieszał. Oby tylko taki na zawsze nie pozostał! Merdanie ogonem doprowadzało do różnych przewrotnych, śmiesznych, a zarazem pouczających przygód.
Zbliżał się koniec lipca. Z nieba lał się żar, który malował ziemię na rdzawo, a z ludzi wyciskał siódme poty. Tomuś szedł powoli, ubitą drogą, a po jej bokach rosły smukłe brzozy, których cień był jak przykrótka sukmana. Chłopiec wlókł się jak leniwe kluchy. W spoconej dłoni trzymał żółtą torbę z zakupami, która prawie dotykała skurzonej ziemi. Cień, rzucany przez korony drzew, nie dawał ochłody.
Coś patrzyło na chłopca przez metalową siatkę, małe piwne oczka i ta kudłata sierść w kolorze węgla. Zwierzę wystawiało różowy język dla ochłody, jego wzrok uciekał na boki.
W tej chwili wyskoczył zza gruszy kundelek! Ozdobiony w czarne cętki jak u dalmatyńczyka. Cały tułów i łapki w kolorze kredy, przez środek łebka lśniący, biały irokez, a uszka oklapłe jak u Misia Uszatka z dobranocki. Był to Tajfun, zwany też (jedynie przez chłopca) Irokezem.
Ścigał Dafne, by móc z nim zatańczyć wokół potężnych kamieni ustawionych w krąg na zielono-rdzawej trawie. A przed nosem widział tylko czarną kitę swego brata Dafnego znanego również, jako Ogoniasty. Tajfun szczekał i dalej w pogoń za nim pędził, pomiędzy drzewami, jak mały leopard.
Przy furtce stanął Irokez i ogonem machał, bo Tomuś otwierał bramkę.
– Po ciebie, Tajfunku, Irokeziku, przyszedłem. – Patrzył na niego i paluszkiem groził. – Chyba braciszkowi nie dokuczałeś.
Kundelek szczęknął i biegał wokół chłopca. Nawet Dafne odważnie podszedł i dał się pogłaskać po brzuszku. Ocierał pot z czoła Tomeczek. Niebo przypominało szklistą taflę wyjętą z hutniczego pieca, a południe dawno minęło. Słońce to uparciuch i nic go nie udobrucha, a i chmury uciekły, gdzieś na kraniec świata.
Biegnie! Biegnie kto to lub co? Czarny jak smoła, zbliża się do chłopczyka z prędkością światła, przeskakuje przez klomby tulipanów i żonkili. Hop, hop i Tomuś leży, a po buzi liże go Tybet.
– Oj, zostaw już. Dobrze, rzucę... – Nie zdążył dokończyć, gdyż ciepły, różowy język psa lizał go już po twarzy.
– Złaź z niego – wołał na niego Honoriusz i odciągał od siostrzeńca.
– Nic się nie stało wujku, muszę być smaczny, skoro lubi mnie tak wylizywać z tych wszystkich smakołyków, z mojej twarzy – mówił chłopiec, podnosząc się z ziemi, która była nagrzana jak blaszana płyta.
Do domu wracał młodzieniec z Tajfunem. Po drodze objadał drzewo wiśniowe, a takie stroił miny przy jedzeniu, że sam mim, by mu pozazdrościł. Dalej wcinał, choć kwaśne, gasiły pragnienie lepiej niż oranżada. Aleja klonów chłopcu się śniła, otulająca drogę swym płaszczem chłodu. I zaczynał pływać w syropie klonowym. Ręce mu się lepią, lecz płyn chłodził jego zgrzane ciało.
– Hau, hau – szczekał Irokez przy bramce.
– Hiau, hiau. – Tomek w dół leci i wpadł w kolorowe liście, czy to już jesień? Nie! To marzenie chłopca znikło jak mgła. Znów „Hiau, hiau”.
Furtkę miał już otwierać. Patrzył i przez myśl mu przeszło: „Szczur, szczur! Nie? Kot może? Gacuś się w psa zmienił?”
Tajfun wbiegł do ogródka i obwąchuje nowego gościa. Skacze w lewo, to w prawo. A tamto zwierzę zęby szczerzy i uszami rusza. A ze ślepi mu źle patrzy. Aż ciarki przeszły po plecach czarnowłosego chłopca, gdy utkwił wzrok w to małe coś.
– Braciszku, braciszku – wołała Anulka. – Patrz, jakiego mamy gościa. – W tej chwili dziewczynka, w niebieskiej sukience w ukośne białe paski, głaszcze po mordce Brutusika.
– To pies? – pytał Tomuś. – Wygląda jak szczur, taki mały. A jak się wabi? – Siadł na trawie razem z siatką.
– Brutus. Patrz braciszku, jak tańcują. – Pokazywała Ania na psie harce.
– Brutus. – Zamyślił się chłopiec. – Toż to zdrajca! - krzyczał i z ziemi się podniósł. Zabrał zakupy i zaniósł do domu.
Widok belek sosnowych, lasem nadal pachnących. Piętrzą się jedna na drugiej. Żadna igła, a nawet źdźbło trawy nie wepchnie się pomiędzy drewniane bale. Zanurzony pośród wiekowych drzew, które posadził pradziadek. Zielone dachówki niczym się nie różnią od sąsiadujących z nimi liśćmi. Ptaki chcą wić na nim swe gniazda, lecz one zjeżdżają po stromiznach dachu, na szczęście jeszcze brakuję wielu gałązek do dokończenia przytulnego mieszkanka. W środku domostwa znaleźć można ulgę w tę straszną spiekotę. W ogrodzie oprócz pomarszczonej przez czas kory, wyniosłych drzew, rosły skromne czereśnie, śliwy i kilka jabłonek. Wzdłuż płotu ciągnął się żywopłot z milionami drobnych listków. Zapachem swym nęcą nie tylko drzewa owocowe, ale także klomby: narcyzów, tulipanów, maków, hiacyntów porozrzucane po całym podwórku w niewielkich gromadkach. Pszczoły tańcują nad kielichami i nektar z nich wybierają i lecą leniwie w tym upale do uli sąsiada. Mrówki wydeptują ścieżki, by do mrowiska zapasy zrobić na zimę. Daleko do niej, a i w taki żar che się im robić. Skoszone trawy suszyły się na polach, a między nimi mkną nici polnych dróg, obok domu Anulki i Tomka Musztalskich.
Anulka przypatrywała się przyrodzie i pieskom, a one dalej odprawiały magiczne podrygi. Tomuś też wrócił i niósł dla siostry lemoniadę.
Po chwili słychać w tej błogiej ciszy, szelest papieru, a może liści i piskliwy głosik, należący najpewniej do jakieś dziewczynki. Przez furtkę wszedł – chłopiec?
– Witam szlachetnych państwa, piękny mamy dzionek – krzyczał pod niebiosa.
– Cześć, Kajetan. A co ty tak dziwnie gadasz i co masz na sobie... Sukienkę? – pytał Tomek kolegi.
– To żupan, ubiór szlachciców – wyjaśnił Kajetan. Obrócił się wkoło, a gdy się tak kręcił, jego strój przypominał bardziej łowickie spódnice, które się mienią tysiącami barw.
– Nie za ciepło ci w tym? Straszny dziś gorąc, a ty chadzasz w...
– Sukience – dokończyła Ania.
– Żupan – poprawił Kajetan siostrę kolegi.
– A to przy boku to pewnie najprawdziwszy miecz – wymówiła ze śmiechem Anulka.
– Nie, szabla wystrugana ze szlachetnej topoli. – Wyciągnął ją z szybkością odrzutowca. – A ten mały szczur to co? – pytał i wskazywał bronią na miniaturę psa.
– Pies – odparła oburzona Ania. – Brutus się nazywa. Siostra musiała go przywieść, bo wyjeżdża na kilka dni z chłopakiem...
– Świetnie! Będzie spokój od tego, jak to się w mieście dobrze żyje. Wolę wieś i te zapachy – stwierdził stanowczo Tomuś.
Kajetan podbiegł do Anulki i Tomka, a oni przednim uciekają. Wyciągnął do góry szabelkę i krzyknął:
– Na Turczyna!
A na niebie płynął mały kłębuszek. Dzieci zajęte zabawą, nie zauważyły białego kłębuszka, bo też nikt nie spodziewał się go zobaczyć na rozżarzonym niebie. Chmura rosła, pęczniała i pochłaniała z otoczenia całą wilgoć. Gonił Kajetan Anulkę i kolegę, próbuje ich w zasadzkę złapać, czaił się za czereśnią jak podstępny Ulisses, pomysłodawca konia trojańskiego. Nawet pieski się przyłączyły do tych harców i swym szczekaniem udaremniły pochwycenie.
Zawiał porywisty duszny wiatr, niosąc tysiące drobinek pyły ku górze, ku chmurze, by pomóc jej pęcznieć i rozszerzać się w zastraszającym tempie.
Dzieci przystanęły i zaczęły patrzeć w wielkie, czarne cumulonimbusy, tylko Tajfun z Brutusem trwali w dziwnym tańcu, a kroki były zwariowane, ogonem machnął Irokez, a Brutus uszami poruszał, bo ogona nie miał, tylko mały kikucik.
Panowała cisza, ale niezwyczajna, lecz taka, która nie jest nawet dźwiękiem. Zaczął wiać wiatr, który uginał konary drzew i ochłodził swym uściskiem powietrze.
– Chodźcie do domu – zasugerował Tomuś.
Weszli do korytarzyka, na ścianach obitych beżową boazerią, wisiały obrazy familii Tomka i Ani.
– Tajfun, Brutus do domu – wołały dzieci, a psy tańczyły jak za hipnotyzowane.
Nad drzwiami wisiał stary portret, a na nim zmarszczone czoło człowieka z wąsem jak istna szczotka. Siostra z bratem patrzyli na Kajetana, to na portret. Ten sam strój widniał na płótnie, co miał na sobie ich towarzysz zabawy.
– To Walenty – krzyknął Tomek, któremu przypomniało się imię pradziadka, który zamieszkał w tych stronach, i który lubował się w strojach dawnej Rzeczpospolitej Obojga Narodów.
W tej chwili błysło się i potężny huk obiegł ziemię. Lunęło. Psy przestały tańczyć i wbiegły do środka. Z ziemi unosiła się para. Cały świat był wdzięczny, że pada.
Dzieci mówiły wieczorem rodzicom, że to pieski wytańczyły deszcz, jak indiańscy szamani. A mama i tata się tylko uśmiechnęli i swoje pociechy przytulili. A w okno salonu tłukły krople deszczu, różnymi barwnymi tonami – „Deszczowe Preludium”.
Ostatnio zmieniony 20 kwie 2017, 16:58 przez pallas, łącznie zmieniany 2 razy.
Porzućcie wszelką nadzieję, którzy tu wchodzicie.
/Dante Alighieri - Boska Komedia/
/Dante Alighieri - Boska Komedia/
Re: Psie opowieści
Pallas, tekst z fantazją, ale przeczytaj - jest trochę niezręczności w budowie zdań, mieszasz czasy. Niektóre zdania złożone warto pociąć na prostsze. ( np. : Ma przyjaciela, Tajfuna, którego ogon, a zazdrościła mu go ta mała menda, aż zielenieje, że nie posiada cudownej oznaki psiego rodu. ) Tekstowi potrzebne nożyczki i nieco obróbki.
Ogólnie podoba się, ale jak już napisałam...
Ogólnie podoba się, ale jak już napisałam...
- pallas
- Posty: 1554
- Rejestracja: 22 lip 2015, 19:33
Re: Psie opowieści
Widzę, że ostatnio za dużo Prausta czytam, pewnie dlatego takie długie zdanie.
Gdzie mieszam czasy, i gdzie ta niezręczność w zdaniach, czytałem to bardzo wiele razy i w porównaniu z pierwszym szkicem, jest lepiej, ale lepiej zawsze może być.
I znów za długie zdanie. Obrabiałem z kilka razy, ale ja może tych błędów nie widzę.
Dobrze, że wstawiłem, bo wiem co trzeba poprawić, czyli Zawisza Kapustka, też do obróbki.
Powoli do celu, dzięki za opinie.
Piotr
Gdzie mieszam czasy, i gdzie ta niezręczność w zdaniach, czytałem to bardzo wiele razy i w porównaniu z pierwszym szkicem, jest lepiej, ale lepiej zawsze może być.
I znów za długie zdanie. Obrabiałem z kilka razy, ale ja może tych błędów nie widzę.
Dobrze, że wstawiłem, bo wiem co trzeba poprawić, czyli Zawisza Kapustka, też do obróbki.
Powoli do celu, dzięki za opinie.
Piotr
Porzućcie wszelką nadzieję, którzy tu wchodzicie.
/Dante Alighieri - Boska Komedia/
/Dante Alighieri - Boska Komedia/
Re: Psie opowieści
Pallas, do jutra przeredaguję wg mojego "widzimisia". Nie umiem opisowo - wole zobrazować przykładem.
A mieszanie czasów, np. tu: wystawia różowy język i poczęło sapać. - resztę, jak obiecałam - do jutra wieczór poczekaj
A mieszanie czasów, np. tu: wystawia różowy język i poczęło sapać. - resztę, jak obiecałam - do jutra wieczór poczekaj
- Gorgiasz
- Moderator
- Posty: 1608
- Rejestracja: 16 kwie 2015, 14:51
Re: Psie opowieści
Czegoś tu brakuje. Może: ...po którym był głaskany...Rdzawy brzuszek, po którym głaskany przez swoich właścicieli.
„wydawał” - „nie lubi”: przeskakujesz z czasu przeszłego na teraźniejszy.Wydawał pomruki, ale niestety albo całe szczęście, to nie kot ani nawet gacek! To pies, a wabi się Brutus. Zdrajca to nad zdrajcę. Nie lubi listonosza, sąsiada i jeszcze kilku osobników.
Ma przyjaciela, Tajfuna, którego ogon, a zazdrościła mu go ta mała menda, aż zielenieje, że nie posiada cudownej oznaki psiego rodu.
Niegramatyczne zdanie i nie wiadomo o co chodzi.
Niegramatycznie. Chłopiec wlókł się jak leniwe kluchy.Chłopiec wlekł jak leniwe kluchy.
Cień, rzucany przez korony drzew, nie dawał ochłodyCień, rzucany przez korony drzew, nie pomagał w ochłodzie.
Ponownie pomieszanie czasów (dalej też bywa, nie będę już zaznaczał) i błędna konstrukcja zdania.Coś patrzyło na chłopca przez metalową siatkę, małe piwne oczka i to coś miało kudłatą sierść w kolorze węgla, wystawia różowy język i poczęło sapać.
Cały tułów i łapki w kolorze kredy, przez środek łebka lśniący, biały irokez, a uszka oklapłe jak u Misia Uszatka z dobranocki. Był to Tajfun, zwany też (jedynie przez chłopca) Irokezem.Cały tułów i łapki w kolorze kredy. A przez środek łebka lśnił biały irokez. A uszka oklapłe jak u misia Uszatka z dobranocki, to Tajfun zwany też (jedynie przez chłopca) Irokezem.
Wychodzi, że Tomuś szczeknął. I: Szczęknął i biegał wokół chłopca.Szczęknął i biegał w kółko chłopca.
...krzywi się przy jedzeniu...Po drodze objada drzewo wiśniowe, a skrzywia się przy jedzeniu jak krzywa w matematyce.
Ale mamy tu powtórzenie. Może: ...jak wykres funkcji algebraicznej.
„otulająca”. Podmiotem jest aleja.Aleja klonów chłopcu się śni, otulające drogę swym płaszczem chłodu.
Raz powtórzenia, a dwa „płyn chłodniczy” źle brzmi.Ręce mu się lepią, lecz chłodzi jego zgrzane ciało jak płyn chłodniczy.
Skacze to w lewo, to w prawo.Skacze w lewo to w prawo.
A tamto zwierze zęby szczerzy i uszami rusza.
„zwierzę”
To pies? – pyta Tomuś.To pies? – Pyta się Tomuś.
A jak się wabi? – Siada na trawie razem z siatką.A jak się wabi? – Siada na trawie razem z siatką.
– Brutus się wabi. Patrz braciszku, jak tańcują. – pokazuje Ania na psie harce.
– Brutus. Patrz braciszku, jak tańcują. – Pokazuje Ania na psie harce.
Z tym produkowaniem pokarmu i fotosyntezą, to przesadziłeś. Rozprawka na lekcję biologii?Wzdłuż płotu ciągnął się żywopłot z milionami drobnych listków, które co dzień produkowały pokarm dla siebie w procesie fotosyntezy.
Jeśli miałeś na myśli pieski, to „pieskom”.Anulka przypatruje się przyrodzie i pieską, a one dalej odprawiają magiczne podrygi.
Po chwili słychać w tej błogiej ciszy szelest papieru, a może liści i piskliwy głosik, należący zapewne do jakieś dziewczynki.Po chwili słychać w tej błogiej ciszy. Szelest papieru, a może liści i piskliwy głosik, który należy najpewniej do jakieś dziewczynki.
„wymachuje”Przed sobą wymachuję srebrzystą szabelką z foli aluminiowej, która odbija promienie słoneczne i oślepić by mogła tysiące szermierzy, gdyby tylko taki się trafił w dzisiejszym świecie.
„tysiące” - liczba mnoga, dalej odnosisz się do pojedynczej. A w dzisiejszym świecie na pewno trafi się tysiąc szermierzy. To w miarę popularna dyscyplina sportowa.
Nie za ciepło ci w tym?Nie ciepło ci w tym.
„Tomka”Kajetan podbiegł do Anulki i tomka, a oni przednim uciekają.
No to mówi czy krzyczy? I „chłopiec” - niepotrzebny.Wyciąga do góry szabelkę i mówi:
– Na Turczyna! – krzyczy chłopiec.
Po niebie płynął mały kłębuszek. Dzieci, zajęte zabawą, nie zauważyły białego kłębuszka, bo też nikt nie spodziewał się go zobaczyć na rozżarzonym węglami niebie. (ale skąd te węgle na niebie – to nie mam pojęcia)A na niebie, o dziwo, płynął mały kłębuszek. Dzieci zajęte zabawą. Nie zauważyły białego kłębuszka, którego nikt się nie spodziewał zobaczyć na rozżarzonym węglami niebie.
Chemię też trzeba zaliczyć?tak jak chlorek wapnia wysysa życie poprzez swą higroskopijność.
Dzieci przystanęły i zaczęły patrzeć w wielkie, czarne cumulonimbusy,Dzieci przystanęły i zaczęły patrzeć w wielki czarne cumulonimbusy,
Cisza trwała, ale niezwyczajna, lecz taka, która nie jest nawet dźwiękiem.Cisza trwała, ale nie taka zwyczajna, lecz taka, która nie jest nawet dźwiękiem.
Cisza to chyba z dźwiękami ma niewiele wspólnego.
Siostra z bratem patrzą to na Kajetana, to na portret.Siostra z bratem patrzą na Kajetana to na portret.
Nie znam słowa „łysło się”, ale może jest.W tej chwili łysło się i potężny huk obiegł ziemię.
Napisałbym: W tej chwili błysnęło i potężny huk obiegł ziemię.
To armaty strzelają ulewnym deszczem?Lunęło z nieba, jakby wystrzeliło tysiąc armat.
To chyba też na zaliczenie z biologii?bo życie bez wody usycha tak jak i bez powietrza.
Chyba raczej tłukły w okno.A przez okno salonu kroplę deszczu tłukły w nie, różnymi barwnymi tonami – Deszczową Preludium.
I „Deszczowym Preludium”, chociaż nie wiem, czemu dużymi literami, chyba, że odnosi się to do tytułu jakiegoś utworu. Zdaje się, że taka nazwa przylgnęła do któregoś z preludiów Chopina, ale wtedy należałoby ją wziąć w cudzysłów.
Pomysł jest, ale tym razem wykonanie trochę szwankuje. Następnym razem będzie lepiej.
- pallas
- Posty: 1554
- Rejestracja: 22 lip 2015, 19:33
Re: Psie opowieści
Aż mi szczęka w dół opadła, szybki jesteś. Poprawie, dzięki za podpowiedzi. Mam tych bajek więcej. Przynajmniej wiem na co mam uwagę zwrócić, dzięki Gorgi.
Piotr
PS.
Za dużo Prausta, jak mi się tak czas miesza i tej jego kawy.
Piotr
PS.
Za dużo Prausta, jak mi się tak czas miesza i tej jego kawy.
Porzućcie wszelką nadzieję, którzy tu wchodzicie.
/Dante Alighieri - Boska Komedia/
/Dante Alighieri - Boska Komedia/
- skaranie boskie
- Administrator
- Posty: 13037
- Rejestracja: 29 paź 2011, 0:50
- Lokalizacja: wieś
Re: Psie opowieści
Dzieci, to wyjątkowo wymagający czytelnicy, Pallasie.
Pisząc dla nich należy szczególnie uważać, żeby nie popełniać błędów, bo zwyczajnie Ci je wytkną. Zwłaszcza bardzo łatwo wyłapują błedy logiczne, których trafiło się tu sporo.
Poza tym, pod żadnym pozorem, tekst w takim stanie nie powinien trafić do dzieci, każdy bowiem przeczytany, czy usłyszany, traktują jak wzorzec i sobie przyswajają.
Znalazłem jeszcze kilkakrotnie powtórzone słowo "menda". To raczej wyraz o wyjątkowo pejoratywnym wydźwięku i - jako taki - również nie powinien się tu znaleźć, tym bardziej, że o wszach łonowych tekst nie traktuje. Od przeczytania twojej bajki tylko krok do usłyszenia na podwórku, skierowanych do rówieśnika słów:
- Ty mendo!
A chyba nie to jest twoim celem...
Długa, oj długa drogą przed Tobą, Piotrze, ale nie zaszkodzi próbować.
Pisząc dla nich należy szczególnie uważać, żeby nie popełniać błędów, bo zwyczajnie Ci je wytkną. Zwłaszcza bardzo łatwo wyłapują błedy logiczne, których trafiło się tu sporo.
Poza tym, pod żadnym pozorem, tekst w takim stanie nie powinien trafić do dzieci, każdy bowiem przeczytany, czy usłyszany, traktują jak wzorzec i sobie przyswajają.
Znalazłem jeszcze kilkakrotnie powtórzone słowo "menda". To raczej wyraz o wyjątkowo pejoratywnym wydźwięku i - jako taki - również nie powinien się tu znaleźć, tym bardziej, że o wszach łonowych tekst nie traktuje. Od przeczytania twojej bajki tylko krok do usłyszenia na podwórku, skierowanych do rówieśnika słów:
- Ty mendo!
A chyba nie to jest twoim celem...
Długa, oj długa drogą przed Tobą, Piotrze, ale nie zaszkodzi próbować.
Kloszard to nie zawód...
To pasja, styl życia, realizacja marzeń z dzieciństwa.
_____________________________________________________________________________
E-mail
skaranieboskie@osme-pietro.pl
To pasja, styl życia, realizacja marzeń z dzieciństwa.
_____________________________________________________________________________
skaranieboskie@osme-pietro.pl
- pallas
- Posty: 1554
- Rejestracja: 22 lip 2015, 19:33
Re: Psie opowieści
Menda zlikwidowana, a moje psy się tak nazywają, na Brutusa mówimy menda, bo menda, ale raczej w znaczeniu pozytywnym. Wiem, że dzieci bez ogródek mówią i dobrze, przynajmniej szczere są. Dzięki, że zajrzałeś Skaranie.
Piotr
Piotr
Porzućcie wszelką nadzieję, którzy tu wchodzicie.
/Dante Alighieri - Boska Komedia/
/Dante Alighieri - Boska Komedia/
- EdwardSkwarcan
- Posty: 2660
- Rejestracja: 23 gru 2013, 20:43
Re: Psie opowieści
Popraw jeszcze poprawinom i Pierwsza.pallas pisze:Wersja Pierwsza, dalej macie poprawinom.
Miał krótkie, czarne futerko ze spiczastymi uszami jak u nietoperza i rdzawy brzuszek, po którym był głaskany przez swoich właścicieli.pallas pisze:Krótkie czarne futerko ze spiczastymi uszami jak u nietoperza. Rdzawy brzuszek, po którym był głaskany przez swoich właścicieli.
Tak widziałem te Twoje dwa zdania, bo w pierwsze bez czasownika brzmiało głupio.
Miło było poczytać.
- pallas
- Posty: 1554
- Rejestracja: 22 lip 2015, 19:33
Re: Psie opowieści
Dzięki Ed za odwiedziny i wyłapanie chochlików. Lubie pracować nad tekstem, a komentarze sobie cenie, bo każdy ma inne spostrzeżenia. Pomagają one zobaczyć swoje błędy, czy też dowiedzieć się o swych mocnych stronach w pisaniu.
Piotr
Piotr
Porzućcie wszelką nadzieję, którzy tu wchodzicie.
/Dante Alighieri - Boska Komedia/
/Dante Alighieri - Boska Komedia/