Kiedy bieda zaglądała w oczy
-
- Posty: 560
- Rejestracja: 01 lis 2011, 14:55
Kiedy bieda zaglądała w oczy
Niedostatek mieszkańców Beskidów mieści się w szerszym pojęciu „galicyjskiej biedy”. Limanowska bieda - jej dobitnym przykładem. Zobrazował ją w swojej twórczości m.in. Władysław Orkan. Powieść „Komornicy” czytaliście chyba wszyscy, jeśli nie - zachęcam. Warto znać własne korzenie, łatwiej jest wtedy odnaleźć się we współczesnym świecie, nie pozwolić sobą manipulować.
W Beskidzie Wyspowym, podobnie jak w Gorcach czy Beskidzie Sądeckim, niemal w każdej rodzinie chowało się po ośmioro i więcej dzieci. Zdrowych synów cesarz austriacki brał w rekruty, używał do swych imperialnych wojen. Polecał im zawojować Wojewodinę, wysyłał na front włoski, to znów na wojnę z Rosją. Walczyli i tułali się latami. Wracali okaleczeni fizycznie i psychicznie, wielu nie wracało nigdy. W wiejskich domach mieszkali nie tylko rodzice z dziećmi, czasem także dziadek, częściej babka. I różne ciotki - wdowy i stare panny, dla których zabrakło kawalerów. Ziemia była jedynym posagiem. Dzielono ją na części, mniejsze z pokolenia na pokolenie, co powodowało dalsze ubożenie ludności.
W okresie międzywojennym zmieniło się niewiele. Znaleźć pracę poza rolnictwem było trudno. Część młodych szła „na służbę”, do gospodarzy w Wielkopolsce, na Śląsku, niektórzy emigrowali do Niemiec, Austrii czy Ameryki. Gdy nastała okupacje niemiecka, gospodarze w naszych okolicach mieli zwykle tyle ziemi - górzystej i kamienistej - by z niej skromnie wyżywić rodzinę i uchować na niej dwie krowy. Kto chował trzecią - był „bogaty”, komu zaś padła któraś z dwóch - trafiał na krawędź biedy, z widmem przednówka i najprawdziwszego głodu. Niemcy wymuszali jeszcze kontyngent - obowiązek dostarczania zwierząt na rzeź i mleka do zlewni. Odchowane cielę nie mogło być zabite na potrzeby rodziny, trafiało w niemieckie ręce i żołądki. Mleka do kaszki było jeszcze mniej niż przed wojną.
Najdotkliwsze przypadki niedojadania i groźba powszechnego głodu miały miejsce w latach 1942 i 1943. Rok 1942 był rokiem nieurodzaju. Sąsieki na strychu tylko w połowie wypełnione były ziarnem, podobnie piwnica ziemniakami. Zamiast dwóch beczek kapusty na zimę, zakiszono tylko jedną. W stodole złożono mniej siana i słomy. Pożyczyć nie było od kogo - wszyscy mieli mało. Kupić nie było za co. Ojciec wiedział, co się święci, pożyczył trochę pieniędzy od Wilczka na równinie, później od Rozuma spod kościoła. Od swego kolegi i przyjaciela, Kasińskiego, który miał w Młynnym tartak i młyn wodny, nabył worek mąki „sześćdziesiątki” i trzy miarki pszennych otrąb. Udało mu się też kupić, gdzieś „w łąkach”, niewielki kawałek drugiego pokosu na pniu. Skosił, pomagaliśmy z mamą wysuszyć i postawić w kopki. Krowy paśliśmy do późnej jesieni, na ścierniskach i na łące koło domu, ale głównie w obu potokach i na placynach leśnych. Z grabiny koło Pietrysi i w potoku, gdzie się tylko dało, powymiataliśmy wszystkie opadłe liście na ściółkę dla krów, żeby słomę pozostawić na paszę.
Jak na złość Rydzula od kilku miesięcy jałowiła, dlatego dawała - jak mawiał ojciec - fajkę mleka. Malina miała się ocielić dopiero w kwietniu. Mleko do kaszy „chrzczone” było wodą coraz odważniej, pod koniec zimy starczało go jedynie do zabielenia żuru. Mama ostrożnie napełniała mąką dzieżę. Sześć bochenków musiało wystarczyć na siedem dni. Wydawały się mniejsze, z tygodnia na tydzień. Któregoś wieczoru przyszli jacyś partyzanci, wywołali ojca z domu. Wrócił i kazał matce przynieść ze strychu wszystkie chleby. Przyniosła dwa, trzeci ukryła głębiej dla dzieci. Wracali jeszcze tej zimy dwukrotnie, ale chleba nie piekło się już regularnie, zadowolili się plackami z razowej mąki, pieczonymi na kuchennej blasze. Mąka z młyna dawno się skończyła, a i do zmielenia w żarnach było coraz mniej żyta. Ojciec pożyczył od Cichonia stępę, przez jakiś czas obijali w niej jęczmień na krupy. Nie na długo starczyło, skończyła się też fasola, jeszcze wcześniej bób i groch okrągły; prażone na blasze smakowały wybornie.
Zima była niezmiernie sroga. Śnieg padał i padał. Trzeba go było odgarniać codziennie, żeby wyjść z domu, przejść po sieczkę i plewy do stodoły, i po wodę do studni. Chyba wtedy ojciec zrobił z wysuszonego na strychu, brzozowego kawałka drewna, nowe, większe nosidła, żeby je było wygodnie założyć na „dziadków kożuch”. Oprócz dwóch drewnianych konewek, brał co rano dużą siekierę ”rąbaczkę”, żeby wyciąć otwór w lodzie. W lutym zabrakło wody w studni, trzeba jej było szukać w potoku. Bydło pojono wodą ze stopionego w kociołku śniegu. Okna, choć podwójne, ciągle były zamarznięte. Chyba przez dwa tygodnie nikt nie szedł w niedzielę do kościoła ani po naftę do sklepu. Świeciło się karbidówką, i to tylko do kolacji. Mrozy były trzaskające. To właśnie po tej zimie - 1942/43 - przez wiele lat na przekroju jodeł po ścięciu zawsze widniały sczerniałe kręgi rocznego przyrostu. Popękały czereśnie i śliwy, a nawet buki w lesie. Zelżało wreszcie, a od któregoś z partyzantów ojciec dowiedział się (gdzieś w miejskim lesie mieli tajne radio), że Niemcy utknęli pod Stalingradem i przegrywają bitwę z Rosjanami. Śniegu stopniowo ubywało, wreszcie nastało przedwiośnie.
Po przyniesieniu z piwnicy kolejnego koszyczka ojciec oznajmił, że skończyły się karpiele, a ziemniaków za tydzień zostanie tylko na obsadzenie wiosną zagonów. Wiadomo - ziemniaki z gotowaną kapustą były podstawą wyżywienia w sezonie zimowym. Widmo przednówka łapało za grdykę. Ojciec jeszcze gdzieś, już nie wiem, czy u Rozuma, czy może u proboszcza w Łososinie, pożyczył trochę pieniędzy. Wystrugał z bukowych szczap dwie pary podeszew, stryj Józef poprzybijał do nich teksami cholewki. Wyszykowali przodek od mniejszego wozu, nasmarowali osie mazią, na kołowrocie umocowali drzwi od piwnicy, do nich tuzin brzozowych mioteł, nowy cebrzyk, który ojciec zrobił dla ciotki Stanisławy na imieniny, a do cebrzyka włożyli te dwie pary drewniaków. Pojechali z Jaśkiem poszukać czegoś do jedzenia. Toczyli się z tym wózkiem przez Łapanów, doliną Stradomki do Sobolowa. Krążyli po wsiach nad Rabą, słusznie sądząc, że tam jeszcze ludzie tak nie głodują. Wrócili czwartego dnia, przywieźli trochę fasoli, okrągłego grochu, bezłuskiego jęczmienia, na który mówili ceter. Najbardziej nas ucieszyły bochenki chleba, kupione w jakiejś piekarni. Ten piekarniany chleb tak nam posmakował, że z wiosną mama zabrała się pociągiem z kobietami, które woziły do Krakowa masło, serki i jajka. Z Krakowa przywoziły plecaki i torby pełne chleba. Bilety kolejowe były wtedy relatywnie tanie, a strach przed łapanką pokonywało widmo głodu. W domu nie było masła ani sera, Malina dopiero się ocieliła, siarą cieszyło się cielątko i dzieci. Było za to zawsze kilka kur, zielononóżek, zbierały dżdżownice i pędraki, na łące i w potoku, właśnie zaczęły się ładnie nieść. Koguta nie miały, dlatego matka wymieniała jaja z Bulandziną, bo u Bulandów był dorodny kogut. A więc kwoka już siedziała na jajach w starej dzieży. Następne mama gromadziła na eskapadę pod Wawel. Ale plecaka w domu nie było. Ojciec odżałował postronek, przystosowali lniany worek do noszenia na plecach. Niewygodnie? Najważniejsze, że przywiozła w nim chleb!
Mama jeszcze parę razy z tym plecakiem z worka jeździła pod Wawel. Ja zaś z małą Wisią ze szczególną pasją zbierałem tej wiosny szczaw po łąkach, nawet szczawik zajęczy, obok ścieżek w sośninie „na bacówce”. Krowy wyprowadzono z obory, gdy tylko trawa na pagórkach podrosła na tyle, że ją mogły wargami skubnąć. Jasiek szukał w lesie wiosennych grzybów - smardzy. Tylko raz udało mu się je znaleźć, podobnie, raz tylko zebrał młode, nieopierzone jeszcze wrony, które stryj Roman umiał świetnie przyrządzać. Szkoda tylko, że było ich tak mało. Rozsada kapusty już się przyjęła na zagonie, a ziemniakom liście na tyle podrosły zazieleniły, że trzeba je było okopać. Jeszcze trochę - zakwitną. Jak nadzieja wieśniaków każdej wiosny.
Tarnów, 02.04.2012 roku.
W Beskidzie Wyspowym, podobnie jak w Gorcach czy Beskidzie Sądeckim, niemal w każdej rodzinie chowało się po ośmioro i więcej dzieci. Zdrowych synów cesarz austriacki brał w rekruty, używał do swych imperialnych wojen. Polecał im zawojować Wojewodinę, wysyłał na front włoski, to znów na wojnę z Rosją. Walczyli i tułali się latami. Wracali okaleczeni fizycznie i psychicznie, wielu nie wracało nigdy. W wiejskich domach mieszkali nie tylko rodzice z dziećmi, czasem także dziadek, częściej babka. I różne ciotki - wdowy i stare panny, dla których zabrakło kawalerów. Ziemia była jedynym posagiem. Dzielono ją na części, mniejsze z pokolenia na pokolenie, co powodowało dalsze ubożenie ludności.
W okresie międzywojennym zmieniło się niewiele. Znaleźć pracę poza rolnictwem było trudno. Część młodych szła „na służbę”, do gospodarzy w Wielkopolsce, na Śląsku, niektórzy emigrowali do Niemiec, Austrii czy Ameryki. Gdy nastała okupacje niemiecka, gospodarze w naszych okolicach mieli zwykle tyle ziemi - górzystej i kamienistej - by z niej skromnie wyżywić rodzinę i uchować na niej dwie krowy. Kto chował trzecią - był „bogaty”, komu zaś padła któraś z dwóch - trafiał na krawędź biedy, z widmem przednówka i najprawdziwszego głodu. Niemcy wymuszali jeszcze kontyngent - obowiązek dostarczania zwierząt na rzeź i mleka do zlewni. Odchowane cielę nie mogło być zabite na potrzeby rodziny, trafiało w niemieckie ręce i żołądki. Mleka do kaszki było jeszcze mniej niż przed wojną.
Najdotkliwsze przypadki niedojadania i groźba powszechnego głodu miały miejsce w latach 1942 i 1943. Rok 1942 był rokiem nieurodzaju. Sąsieki na strychu tylko w połowie wypełnione były ziarnem, podobnie piwnica ziemniakami. Zamiast dwóch beczek kapusty na zimę, zakiszono tylko jedną. W stodole złożono mniej siana i słomy. Pożyczyć nie było od kogo - wszyscy mieli mało. Kupić nie było za co. Ojciec wiedział, co się święci, pożyczył trochę pieniędzy od Wilczka na równinie, później od Rozuma spod kościoła. Od swego kolegi i przyjaciela, Kasińskiego, który miał w Młynnym tartak i młyn wodny, nabył worek mąki „sześćdziesiątki” i trzy miarki pszennych otrąb. Udało mu się też kupić, gdzieś „w łąkach”, niewielki kawałek drugiego pokosu na pniu. Skosił, pomagaliśmy z mamą wysuszyć i postawić w kopki. Krowy paśliśmy do późnej jesieni, na ścierniskach i na łące koło domu, ale głównie w obu potokach i na placynach leśnych. Z grabiny koło Pietrysi i w potoku, gdzie się tylko dało, powymiataliśmy wszystkie opadłe liście na ściółkę dla krów, żeby słomę pozostawić na paszę.
Jak na złość Rydzula od kilku miesięcy jałowiła, dlatego dawała - jak mawiał ojciec - fajkę mleka. Malina miała się ocielić dopiero w kwietniu. Mleko do kaszy „chrzczone” było wodą coraz odważniej, pod koniec zimy starczało go jedynie do zabielenia żuru. Mama ostrożnie napełniała mąką dzieżę. Sześć bochenków musiało wystarczyć na siedem dni. Wydawały się mniejsze, z tygodnia na tydzień. Któregoś wieczoru przyszli jacyś partyzanci, wywołali ojca z domu. Wrócił i kazał matce przynieść ze strychu wszystkie chleby. Przyniosła dwa, trzeci ukryła głębiej dla dzieci. Wracali jeszcze tej zimy dwukrotnie, ale chleba nie piekło się już regularnie, zadowolili się plackami z razowej mąki, pieczonymi na kuchennej blasze. Mąka z młyna dawno się skończyła, a i do zmielenia w żarnach było coraz mniej żyta. Ojciec pożyczył od Cichonia stępę, przez jakiś czas obijali w niej jęczmień na krupy. Nie na długo starczyło, skończyła się też fasola, jeszcze wcześniej bób i groch okrągły; prażone na blasze smakowały wybornie.
Zima była niezmiernie sroga. Śnieg padał i padał. Trzeba go było odgarniać codziennie, żeby wyjść z domu, przejść po sieczkę i plewy do stodoły, i po wodę do studni. Chyba wtedy ojciec zrobił z wysuszonego na strychu, brzozowego kawałka drewna, nowe, większe nosidła, żeby je było wygodnie założyć na „dziadków kożuch”. Oprócz dwóch drewnianych konewek, brał co rano dużą siekierę ”rąbaczkę”, żeby wyciąć otwór w lodzie. W lutym zabrakło wody w studni, trzeba jej było szukać w potoku. Bydło pojono wodą ze stopionego w kociołku śniegu. Okna, choć podwójne, ciągle były zamarznięte. Chyba przez dwa tygodnie nikt nie szedł w niedzielę do kościoła ani po naftę do sklepu. Świeciło się karbidówką, i to tylko do kolacji. Mrozy były trzaskające. To właśnie po tej zimie - 1942/43 - przez wiele lat na przekroju jodeł po ścięciu zawsze widniały sczerniałe kręgi rocznego przyrostu. Popękały czereśnie i śliwy, a nawet buki w lesie. Zelżało wreszcie, a od któregoś z partyzantów ojciec dowiedział się (gdzieś w miejskim lesie mieli tajne radio), że Niemcy utknęli pod Stalingradem i przegrywają bitwę z Rosjanami. Śniegu stopniowo ubywało, wreszcie nastało przedwiośnie.
Po przyniesieniu z piwnicy kolejnego koszyczka ojciec oznajmił, że skończyły się karpiele, a ziemniaków za tydzień zostanie tylko na obsadzenie wiosną zagonów. Wiadomo - ziemniaki z gotowaną kapustą były podstawą wyżywienia w sezonie zimowym. Widmo przednówka łapało za grdykę. Ojciec jeszcze gdzieś, już nie wiem, czy u Rozuma, czy może u proboszcza w Łososinie, pożyczył trochę pieniędzy. Wystrugał z bukowych szczap dwie pary podeszew, stryj Józef poprzybijał do nich teksami cholewki. Wyszykowali przodek od mniejszego wozu, nasmarowali osie mazią, na kołowrocie umocowali drzwi od piwnicy, do nich tuzin brzozowych mioteł, nowy cebrzyk, który ojciec zrobił dla ciotki Stanisławy na imieniny, a do cebrzyka włożyli te dwie pary drewniaków. Pojechali z Jaśkiem poszukać czegoś do jedzenia. Toczyli się z tym wózkiem przez Łapanów, doliną Stradomki do Sobolowa. Krążyli po wsiach nad Rabą, słusznie sądząc, że tam jeszcze ludzie tak nie głodują. Wrócili czwartego dnia, przywieźli trochę fasoli, okrągłego grochu, bezłuskiego jęczmienia, na który mówili ceter. Najbardziej nas ucieszyły bochenki chleba, kupione w jakiejś piekarni. Ten piekarniany chleb tak nam posmakował, że z wiosną mama zabrała się pociągiem z kobietami, które woziły do Krakowa masło, serki i jajka. Z Krakowa przywoziły plecaki i torby pełne chleba. Bilety kolejowe były wtedy relatywnie tanie, a strach przed łapanką pokonywało widmo głodu. W domu nie było masła ani sera, Malina dopiero się ocieliła, siarą cieszyło się cielątko i dzieci. Było za to zawsze kilka kur, zielononóżek, zbierały dżdżownice i pędraki, na łące i w potoku, właśnie zaczęły się ładnie nieść. Koguta nie miały, dlatego matka wymieniała jaja z Bulandziną, bo u Bulandów był dorodny kogut. A więc kwoka już siedziała na jajach w starej dzieży. Następne mama gromadziła na eskapadę pod Wawel. Ale plecaka w domu nie było. Ojciec odżałował postronek, przystosowali lniany worek do noszenia na plecach. Niewygodnie? Najważniejsze, że przywiozła w nim chleb!
Mama jeszcze parę razy z tym plecakiem z worka jeździła pod Wawel. Ja zaś z małą Wisią ze szczególną pasją zbierałem tej wiosny szczaw po łąkach, nawet szczawik zajęczy, obok ścieżek w sośninie „na bacówce”. Krowy wyprowadzono z obory, gdy tylko trawa na pagórkach podrosła na tyle, że ją mogły wargami skubnąć. Jasiek szukał w lesie wiosennych grzybów - smardzy. Tylko raz udało mu się je znaleźć, podobnie, raz tylko zebrał młode, nieopierzone jeszcze wrony, które stryj Roman umiał świetnie przyrządzać. Szkoda tylko, że było ich tak mało. Rozsada kapusty już się przyjęła na zagonie, a ziemniakom liście na tyle podrosły zazieleniły, że trzeba je było okopać. Jeszcze trochę - zakwitną. Jak nadzieja wieśniaków każdej wiosny.
Tarnów, 02.04.2012 roku.
Ostatnio zmieniony 11 kwie 2012, 10:37 przez stary krab, łącznie zmieniany 2 razy.
- Miladora
- Posty: 5496
- Rejestracja: 01 lis 2011, 18:20
- Lokalizacja: Kraków
- Płeć:
Re: Kiedy bieda zaglądała w oczy
No to przyszłam z wizytą, Krabciu. 
Początek masz w czasie teraźniejszym. Potem nagle następuje przeskok do czasu przeszłego. To zdanie dałabym od nowego akapitu i trochę nawiązała w nim do wstępu. A na razie zwróć uwagę na rymy:
- Ubóstwo narastało wraz z rosnącym przeludnieniem. W rodzinach chowało się...
- używał do swych imperialnych wojen. Rozkazywał - dałabym "kazał".
- Ziemia była jedynym posagiem. Dzielono je na części, - skoro "ziemia", to dzielono ją.
- Część młodych szło „na służbę”, - ta część, więc "szła na służbę".
- do Niemiec, Austrii, czy do Ameryki. - bez powt. "do" i przecinka - do Niemiec, Austrii czy Ameryki.
- trafiał na krawędź biedy, z widmem przednówka i totalnej biedy. - nędzy.
- zamiast dwu beczek kapusty na zimę, zakiszono tylko jedną. - dwóch i zakiszano.
- Ojciec wiedział(,) co się święci,
- kupił worek mąki „sześćdziesiątki” i trzy miarki pszennych otrąb. Udało mu się też kupić, - zdobyć/dostać?
- Sześć bochenków, musiały starczyć na siedem dni. - bez przecinka.
- Przyniosła dwa, trzeci ukryła głębiej (-) dla dzieci.
- zadowolili się upieczonymi z razowej mąki plackami, pieczonymi na blasze kuchennej. - pierwsze "pieczonymi" zbędne:
- zadowolili się plackami z mąki razowej, pieczonymi na blasze kuchennej.
- upieczone na blasze smakowały wybornie. - dałabym "prażone".
- Codziennie odgarniali śnieg, żeby wyjść z domu, - dałabym:
- Codziennie trzeba było odgarniać śnieg, żeby wyjść z domu,
- Oprócz dwu drewnianych konewek, brał, co rano - dwóch i "brał co rano".
- Chyba przez dwie niedziele nikt nie szedł w niedzielę do kościoła, ani po naftę do sklepu. - bez przecinka przed "ani", a "w niedzielę" można opuścić albo dać chociażby "Dzień Pański".
- przez wiele lat, na przekroju jodeł - bez przecinka.
- kolejnego koszyczka ziemniaków, - "ziemniaków" bym usunęła, bo masz je potem.
- nie było masła, ani sera - bez przecinka.
- do noszenia go na plecach. - "go" zbędne.
- jeździła pod Wawel po chleb - "po chleb" zbędne powtórzenie.
- Rozsada kapusty dorosła do sadzenia, ziemniaki już się zazieleniły, trzeba je okopać, jeszcze trochę - zakwitną. - znowu masz przeskok czasowy. Wyrównałabym:
- Rozsada kapusty dorosła do sadzenia, ziemniaki już się zazieleniły, trzeba je było okopać, jeszcze trochę - zakwitną.
Bardzo ciekawy opis tamtych czasów, Krabuniu.
Dla dzisiejszych dzieci już pewnie nie do uwierzenia. Bo ten świat chyba już przeminął...
Nie stresuj się korektą. Oby wszyscy tak pisali.
Dobrego świątecznego

Początek masz w czasie teraźniejszym. Potem nagle następuje przeskok do czasu przeszłego. To zdanie dałabym od nowego akapitu i trochę nawiązała w nim do wstępu. A na razie zwróć uwagę na rymy:
- Ubóstwo narastało wraz z rosnącym przeludnieniem. W rodzinach chowało się...
- używał do swych imperialnych wojen. Rozkazywał - dałabym "kazał".
- Ziemia była jedynym posagiem. Dzielono je na części, - skoro "ziemia", to dzielono ją.
- Część młodych szło „na służbę”, - ta część, więc "szła na służbę".
- do Niemiec, Austrii, czy do Ameryki. - bez powt. "do" i przecinka - do Niemiec, Austrii czy Ameryki.
- trafiał na krawędź biedy, z widmem przednówka i totalnej biedy. - nędzy.
- zamiast dwu beczek kapusty na zimę, zakiszono tylko jedną. - dwóch i zakiszano.
- Ojciec wiedział(,) co się święci,
- kupił worek mąki „sześćdziesiątki” i trzy miarki pszennych otrąb. Udało mu się też kupić, - zdobyć/dostać?
- Sześć bochenków, musiały starczyć na siedem dni. - bez przecinka.
- Przyniosła dwa, trzeci ukryła głębiej (-) dla dzieci.
- zadowolili się upieczonymi z razowej mąki plackami, pieczonymi na blasze kuchennej. - pierwsze "pieczonymi" zbędne:
- zadowolili się plackami z mąki razowej, pieczonymi na blasze kuchennej.
- upieczone na blasze smakowały wybornie. - dałabym "prażone".
- Codziennie odgarniali śnieg, żeby wyjść z domu, - dałabym:
- Codziennie trzeba było odgarniać śnieg, żeby wyjść z domu,
- Oprócz dwu drewnianych konewek, brał, co rano - dwóch i "brał co rano".
- Chyba przez dwie niedziele nikt nie szedł w niedzielę do kościoła, ani po naftę do sklepu. - bez przecinka przed "ani", a "w niedzielę" można opuścić albo dać chociażby "Dzień Pański".
- przez wiele lat, na przekroju jodeł - bez przecinka.
- kolejnego koszyczka ziemniaków, - "ziemniaków" bym usunęła, bo masz je potem.
- nie było masła, ani sera - bez przecinka.
- do noszenia go na plecach. - "go" zbędne.
- jeździła pod Wawel po chleb - "po chleb" zbędne powtórzenie.
- Rozsada kapusty dorosła do sadzenia, ziemniaki już się zazieleniły, trzeba je okopać, jeszcze trochę - zakwitną. - znowu masz przeskok czasowy. Wyrównałabym:
- Rozsada kapusty dorosła do sadzenia, ziemniaki już się zazieleniły, trzeba je było okopać, jeszcze trochę - zakwitną.
Bardzo ciekawy opis tamtych czasów, Krabuniu.
Dla dzisiejszych dzieci już pewnie nie do uwierzenia. Bo ten świat chyba już przeminął...
Nie stresuj się korektą. Oby wszyscy tak pisali.

Dobrego świątecznego

Zawsze tkwi we mnie coś,
co nie przestaje się uśmiechać.
(Romain Gary - Obietnica poranka)
co nie przestaje się uśmiechać.
(Romain Gary - Obietnica poranka)
-
- Posty: 560
- Rejestracja: 01 lis 2011, 14:55
Re: Kiedy bieda zaglądała w oczy
Nie wiem teraz o które zdanie chodzi.Miladora pisze:Początek masz w czasie teraźniejszym. Potem nagle następuje przeskok do czasu przeszłego. To zdanie dałabym od nowego akapitu i trochę nawiązała w nim do wstępu.
Co do zrymowań - chyba niesposóbich uniknąć ich w narracji prozą. (?)
Dwóch, dziękuję, jednak zakiszono - tak się wtedy stało.- zamiast dwu beczek kapusty na zimę, zakiszono tylko jedną. - dwóch i zakiszano.
Ostatnio zmieniony 06 kwie 2012, 16:59 przez stary krab, łącznie zmieniany 1 raz.
- Miladora
- Posty: 5496
- Rejestracja: 01 lis 2011, 18:20
- Lokalizacja: Kraków
- Płeć:
Re: Kiedy bieda zaglądała w oczy
Podałam poniżej, ale faktycznie mogłeś nie "złapać", Krabuniu.stary krab pisze:Nie wiem teraz o które zdanie chodzi.
Co do zrymowań - chyba niesposóbich uniknąć ich w narracji prozą. (?)

To jeszcze raz:
- Warto znać własne korzenie, łatwiej jest wtedy odnaleźć się we współczesnym świecie, nie pozwolić sobą manipulować.
I od nowego akapitu następne bym widziała:
- Ubóstwo narastało wraz z rosnącym przeludnieniem. Itd.
Przypadkowych rymów można uniknąć, zmieniając formę gramatyczną lub za pomocą synonimów, bo rymy w prozie są dysonansem. Jeżeli dasz "kazał" zamiast "rozkazywał", to usuniesz rym.
Masz rację - to chodziło o rok 1942, a nie, jak sądziłam, 1942 i 1943.stary krab pisze:Dwóch, dziękuję, jednak zakiszono - tak się wtedy stało.
- Ojciec wiedział(,) co się święci - już chyba pisałam we wcześniejszych tekstach, że taki znak (,) sygnalizuje dodanie przecinka w danym miejscu. Czyli - Ojciec wiedział, co się święci.
- Przyniosła dwa, trzeci ukryła głębiej (-) dla dzieci. - Przyniosła dwa, trzeci ukryła głębiej - dla dzieci.
Aha:
- Sześć bochenków, musiały starczyć na siedem dni. - bez przecinka i zmiana formy:
- Sześć bochenków musiało starczyć na siedem dni.
Czy jeszcze coś jest niezrozumiałe, Krabciu?
Tam, gdzie podkreśliłam powtórzenia, dałam sugestię zmiany, ale tylko jako przykład.

Zawsze tkwi we mnie coś,
co nie przestaje się uśmiechać.
(Romain Gary - Obietnica poranka)
co nie przestaje się uśmiechać.
(Romain Gary - Obietnica poranka)
-
- Posty: 560
- Rejestracja: 01 lis 2011, 14:55
Re: Kiedy bieda zaglądała w oczy
Ja nie skończyłem poprawiać, zostawiłem bałagan. Przepraszam.
Dziękuję za dodatkowe wyjaśnienia. Wrócę tu, żeby dokończyć,
Tymczasem.
Dziękuję za dodatkowe wyjaśnienia. Wrócę tu, żeby dokończyć,
Tymczasem.

- Miladora
- Posty: 5496
- Rejestracja: 01 lis 2011, 18:20
- Lokalizacja: Kraków
- Płeć:
Re: Kiedy bieda zaglądała w oczy
Krabuniu - przecież nie spieszy się.stary krab pisze:Ja nie skończyłem poprawiać, zostawiłem bałagan.

Ja dałam wyjaśnienia do tych wcześniejszych uwag, o których myślałam, że mógłbyś ich nie zrozumieć.
Nie ponownie do tekstu.

Dobruśkiego

Zawsze tkwi we mnie coś,
co nie przestaje się uśmiechać.
(Romain Gary - Obietnica poranka)
co nie przestaje się uśmiechać.
(Romain Gary - Obietnica poranka)
-
- Posty: 560
- Rejestracja: 01 lis 2011, 14:55
Re: Kiedy bieda zaglądała w oczy
Moderator z klasą!
Jeszcze bardziej dobrusieńkiego.

Dodano -- 10 kwie 2012, 7:56 --
I po świętach.
Mogłem nareszcie siąść dłuższą chwilę. Naniosłem poprawki, trochę pozmieniałem, w pozostałych przypadkach skorzystałem "na żywo" z podpowiedzi.
Bardzo dziękuję za wyrozumiałość i nieocenioną pomoc. Nawet już nie śmiem prosić o ponowne przeczytanie, choć przydałoby się. Bywa, że nanosząc korektę, robię nowe błędy.
Niewiele osób tekst przeczyta. W internecie, lecz także po ewentuanym wydrukowaniu. Mam tego świadomość. To nie jest proza dla współczesnego czytelnika.
Może jeszcze napiszę parę podobnych wspomnień, jednak postaram się zamieszczać krótsze fragmenty, łatwiej jest wtedy cokolwiek skorygować, czy dopisać.
Z szacunkiem i wdzięcznością.
Władysław
Jeszcze bardziej dobrusieńkiego.


Dodano -- 10 kwie 2012, 7:56 --
I po świętach.
Mogłem nareszcie siąść dłuższą chwilę. Naniosłem poprawki, trochę pozmieniałem, w pozostałych przypadkach skorzystałem "na żywo" z podpowiedzi.
Bardzo dziękuję za wyrozumiałość i nieocenioną pomoc. Nawet już nie śmiem prosić o ponowne przeczytanie, choć przydałoby się. Bywa, że nanosząc korektę, robię nowe błędy.
Niewiele osób tekst przeczyta. W internecie, lecz także po ewentuanym wydrukowaniu. Mam tego świadomość. To nie jest proza dla współczesnego czytelnika.
Może jeszcze napiszę parę podobnych wspomnień, jednak postaram się zamieszczać krótsze fragmenty, łatwiej jest wtedy cokolwiek skorygować, czy dopisać.
Z szacunkiem i wdzięcznością.

Władysław
- Miladora
- Posty: 5496
- Rejestracja: 01 lis 2011, 18:20
- Lokalizacja: Kraków
- Płeć:
Re: Kiedy bieda zaglądała w oczy
Krabuniu - korektę się robi aż do skutku i jestem do tego przyzwyczajona, więc nie musisz mieć wyrzutów sumienia. 
Pisz nadal te swoje wspominki, ponieważ myślę, że mimo Twoich obaw znajdą się chętni do czytania.
To przecież już zupełnie nieznany świat dla dzisiejszego pokolenia. Więc coś warto z niego ocalić.
No to parę sugestii:
- W rodzinach chowało się po ośmioro i więcej dzieci. - czymś by się przydało powiązać to zdanie ze wstępem.
Może:
- W beskidzkich rodzinach chowało się zazwyczaj po ośmioro i więcej dzieci.
- Polecał im zawojować/Wojowali latami. - zwracaj uwagę na powtórzenia. Tu można zmienić na "walczyli latami".
- Znaleźć pracę, poza rolnictwem, było trudno. - bez przecinków.
- Austrii, czy Ameryki. - bez przecinka.
- W sąsiekach mniej było ziarna, w piwnicy mniej ziemniaków, zamiast dwóch beczek kapusty na zimę, zakiszono tylko jedną. W stodole mniej było siana i słomy. - to ostatnie "mniej było" można by zmienić chociażby na - "W stodole brakowało siana i słomy".
- Wydawały się jakby mniejsze, z tygodnia na tydzień. Któregoś wieczoru przyszli jacyś partyzanci, - te dwa podkreślone słowa wpadają na siebie. Można dać "wydawały się coraz mniejsze".
- wtedy ojciec zrobił, z wysuszonego - bez przecinka.
- nasmarowali mazią osi - osie
- na jajach w starej dzieży. Teraz mama gromadziła jaja na eskapadę po chleb - można uniknąć powtórzenia, dając "gromadziła następne na eskapadę po chleb".
- Najważniejsze, że przywiozła chleb! - powt. "chleb" - można dać "że przywiozła kilka bochenków".
- raz tylko zebrał młode, nieopierzone jeszcze wrony, które stryj Roman umiał świetnie przyrządzić. - jeżeli chodzi o to, że w ogóle umiał to robić, to "umiał świetnie przyrządzać", jeżeli pierwszy raz to zrobił, to "stryj Roman świetnie przyrządził".
- ziemniaki już się na tyle zazieleniły, że trzeba je wkrótce okopać. - mówiłam wcześniej o przeskoku czasowym - powinno tu być następstwo czasów. Jeżeli "zielenią się, to trzeba je wkrótce okopać". Jeżeli dajesz czas przeszły "ziemniaki już się na tyle zazieleniły", to konsekwentnie forma czasu przeszłego "że trzeba je było wkrótce okopać".
Myślę, że to już wszystko.
Podziwiam staranność, z jaką traktujesz swoją prozę, Władysławie.
I tak mi przyszło do głowy, że ludzie, którzy nauczyli się szanować chleb, szanują również słowo.
Dobrego, Krabuniu

Pisz nadal te swoje wspominki, ponieważ myślę, że mimo Twoich obaw znajdą się chętni do czytania.
To przecież już zupełnie nieznany świat dla dzisiejszego pokolenia. Więc coś warto z niego ocalić.
No to parę sugestii:

- W rodzinach chowało się po ośmioro i więcej dzieci. - czymś by się przydało powiązać to zdanie ze wstępem.
Może:
- W beskidzkich rodzinach chowało się zazwyczaj po ośmioro i więcej dzieci.
- Polecał im zawojować/Wojowali latami. - zwracaj uwagę na powtórzenia. Tu można zmienić na "walczyli latami".
- Znaleźć pracę, poza rolnictwem, było trudno. - bez przecinków.
- Austrii, czy Ameryki. - bez przecinka.
- W sąsiekach mniej było ziarna, w piwnicy mniej ziemniaków, zamiast dwóch beczek kapusty na zimę, zakiszono tylko jedną. W stodole mniej było siana i słomy. - to ostatnie "mniej było" można by zmienić chociażby na - "W stodole brakowało siana i słomy".
- Wydawały się jakby mniejsze, z tygodnia na tydzień. Któregoś wieczoru przyszli jacyś partyzanci, - te dwa podkreślone słowa wpadają na siebie. Można dać "wydawały się coraz mniejsze".
- wtedy ojciec zrobił, z wysuszonego - bez przecinka.
- nasmarowali mazią osi - osie
- na jajach w starej dzieży. Teraz mama gromadziła jaja na eskapadę po chleb - można uniknąć powtórzenia, dając "gromadziła następne na eskapadę po chleb".
- Najważniejsze, że przywiozła chleb! - powt. "chleb" - można dać "że przywiozła kilka bochenków".
- raz tylko zebrał młode, nieopierzone jeszcze wrony, które stryj Roman umiał świetnie przyrządzić. - jeżeli chodzi o to, że w ogóle umiał to robić, to "umiał świetnie przyrządzać", jeżeli pierwszy raz to zrobił, to "stryj Roman świetnie przyrządził".
- ziemniaki już się na tyle zazieleniły, że trzeba je wkrótce okopać. - mówiłam wcześniej o przeskoku czasowym - powinno tu być następstwo czasów. Jeżeli "zielenią się, to trzeba je wkrótce okopać". Jeżeli dajesz czas przeszły "ziemniaki już się na tyle zazieleniły", to konsekwentnie forma czasu przeszłego "że trzeba je było wkrótce okopać".
Myślę, że to już wszystko.
Podziwiam staranność, z jaką traktujesz swoją prozę, Władysławie.

I tak mi przyszło do głowy, że ludzie, którzy nauczyli się szanować chleb, szanują również słowo.
Dobrego, Krabuniu

Zawsze tkwi we mnie coś,
co nie przestaje się uśmiechać.
(Romain Gary - Obietnica poranka)
co nie przestaje się uśmiechać.
(Romain Gary - Obietnica poranka)
-
- Posty: 560
- Rejestracja: 01 lis 2011, 14:55
Re: Kiedy bieda zaglądała w oczy
Poprawiłem w swoim Wordzie i zamieniłem teksty. Powinno już być... lepiej.
Dzięki za już i (...)




