Jakim /9.
Moderatorzy: skaranie boskie, Gorgiasz
- 411
- Posty: 1778
- Rejestracja: 31 paź 2011, 8:56
- Lokalizacja: .de
Jakim /9.
od poczatku
w poprzednim odcinku
Rozdział dziewiąty. Mała.
Manuela każdy mijający dzień wykreśla czarnym mazakiem - dokładnie zamazuje całą krateczkę w ściennym kalendarzu, który dostała od Henry´ego przy odjeździe. Oryginalny to kalendarz: składa się raptem z trzech miesięcy i przyozdobiony jest fotkami Tego Kota. Za każdym razem, gdy Manu patrzy na nie, uśmiecha się bezwiednie. I tęskni za tym wyjątkowym stworzeniem, które towarzyszyło jej każdego wieczora i mruczało swoje opowieści wprost do ucha... Lohmannowie doskonale wiedzieli o tej komitywie, ale udawali, że jest inaczej. A ona udawała, że nie wie o ich udawaniu.
Tak, Manuela tęskni. Tak bardzo, że czasem boli i czasem zaszklą się oczy. Ale tylko na moment! Dzień w dzień kalendarz pokazuje czarno na białym, że jeszcze tylko trochę, jeszcze chwila, moment i znowu tam będzie. Już na zawsze!
Osiemnaście dni. Chwila.
W pokoju świeci się sufitowe światło - ohydna jarzeniówka, ale musiała ją włączyć, bo mimo dość wczesnej popołudniowej godziny, trudno cokolwiek zrobić, na dworze jest ciemno jak późnym wieczorem. Pada deszcz i potwornie wieje. Wieje i leje, leje i wieje. A lekcje czekają.
Obiad nie był dobry, ale zjadła wszystko, nawet truskawkowy pudding, który konsystencją przypominał bardziej rozwodniony jogurt. Ble.
Obiecała.
No więc je. Nie marudzi, nie krzywi się (no, czasem) i tyje; od ostatniego, comiesięcznego ważenia przybrała półtora kilograma. Cieszysz się, Anno?
Napłynęły obrazy: ciepła, żółta kuchnia, wielki dębowy stół, a na stole herbata. Bez mleka, ale z miodem. Wielkie bułki w koszyku i słodki serek w miseczce. I jabłka. Zielone, ogromne. Co kilka dni przynosił je sąsiad, ten wielki Indianin i zostawiał zawsze na schodach, w lnianej, kiedyś czerwonej torbie; wypijał herbatę, głaskał kota i znikał.
Czasem nie od razu. Niekiedy, po posiłku, siadała przy nim na schodach i ukradkiem przyglądała się jego dłoniom – ciemnej skórze, starym bliznom i przepięknym paznokciom, których pozazdrościłaby mu każda kobieta: mimo, że były bardzo krótko przycięte ich płytki miały długość dwóch i pół, a może nawet trzech centymetrów. Absolutnie regularne, idealnie gładkie i błyszczące, jakby pociągnięte bezbarwnym lakierem.
Zdarzało się, że odprowadzała Joe´go do granicy posesji. Szli wtedy obok siebie, ona patrzyła pod nogi albo ku wzgórzom, on podtrzymywał na ramieniu niesforne, wiecznie osuwające się uszy torby, bądź trzymał swoje piękne dłonie w kieszeniach śmiesznych dżinsów. Nigdy na nią nie patrzył. Nigdy nie patrzył jej prosto w twarz. Nawet gdy się witał.
Stojąc przy płocie obserwowała, jak wchodzi do domu albo zostawia torbę na werandzie i idzie ku koniom. Och, jak ogromnie chciała tam pójść! Oprzeć ręce albo przytulić policzek do boku jednego z nich, poczuć zapach i drgające mięśnie głaszcząc aksamitną skórę, słuchać ich przekomarzań. Jasne, że się bała, nigdy w życiu nie dotykała konia, nie mówiąc o jeździe wierzchem, ale skądś wiedziała, że nie zrobiłyby jej krzywdy. I co z tego?... Joe nie chciał, by z nim szła. Raz spróbowała, ale wskazał jej dom Lohmannów z taką stanowczością i nieugiętością w oczach, że nie odważyła się na to nigdy więcej. Owszem, "pytała" Henry´ego o powód tego zakazu, ale nie umiał jej odpowiedzieć. Jedyne, co mogła zrobić, to dostosować się do jego rady i uszanować postanowienia Indianina. Postanowienia, bo było ich więcej. Ale jej nie obchodził jego dom, czy jakieś tajemnice, chciała tylko zaprzyjaźnić się z końmi...
Mimo to lubiła Joe´go. Lubiła jego spokój i uśmiech, mądre oczy. Lubiła nawet jego cudaczny, by nie powiedzieć: awangardowy, sposób ubierania - Joe w garniturze był równie trudny do wyobrażenia, jak... jak powrót.
Lekcje! Lekcje czekają.
Poczekają.
Joe ma współlokatora! I Anne, i Henry byli ciekawi tego kogoś, ale nie pytali. Indianin miał prawo do swojego życia i pytanie o gościa byłoby, mimo wszystko, grubym nadużyciem sąsiedzkiej zażyłości. Manu widziała wiele razy tego mężczyznę, zdarzało się, że podchodził do ogrodzenia i mogłaby nawet zamienić z nim parę słów, czy choćby się przywitać. Nie robiła tego, ale też nie ukrywała się przed nim, on jednak zdawał się nie widzieć ani jej, ani nawet czubków swoich butów. O, tylko Sigiego widział zawsze! Schylał się wtedy, głaskał kota mamrocząc coś pod nosem, czego i tak nie dało się zrozumieć – kolorowa chustka, najpewniej z prywatnej kolekcji gospodarza (sezon wiosna-lato), zawiązana tuż pod oczami, zakrywała prawie całą dolną część jego twarzy. Miał gęste, błyszczące włosy, dziwnie szpakowate – ciemny blond wymieszany z bladą szarością platyny, za to jego oczy były zdecydowanie najbardziej typowymi siwymi oczami, jakie kiedykolwiek widziała. Jasna, prawie blada cera, wciąż sprężysta, ale "zmęczona" sylwetka i opuszczone wzdłuż ciała ramiona, jakby przeszczepione i wciąż nie w pełni sprawne, przywoływały na myśl rekonwalescenta. Po długiej chorobie? Jakiej? Coś podpowiadało dziewczynce, że chyba lepiej byłoby umrzeć w trakcie takiej choroby, niż...
- Odrobiłaś już wszystkie zadania? - gardłowy głos Glorii dochodzący od drzwi wyrwał ją z zamyślenia tak gwałtownie, że ołówek trzymany w rekach pękł na pół, jego zatemperowana część sterczała teraz z wewnętrznej części lewej dłoni. Całkiem jak maszt w łódce, przeleciało Manu przez myśl, a czas nagle zakrzywił się, zwolnił i zatrzymał. Bardziej zdziwiona niż przestraszona wpatrywała się w płynącą, ciemną krew. Nie bolało, tylko ta krew, jeny, zeszyt od historii i całe spodnie już brudne...
- Panienko Przenajświętsza! Panienko Przenajświętsza!... - Głos Glorii był wciąż jeszcze jej głosem, ale jego źródło znajdowało się teraz dokładnie nad głową dziewczynki. Ta, bardzo-bardzo powoli (czas chyba postanowił wrócić do normalnego biegu), wciąż wpatrując się w sterczący ołówek, odwróciła się na krześle do opiekunki, a jej oczy patrzyły pytająco, jakby w oczekiwaniu, że właśnie Gloria wytłumaczy jej, co się właściwie stało. Twarz Murzynki była popielata, co było oznaką wybitnej bladości, jej usta wciąż powtarzały imię świętej, lecz coraz szybciej i szybciej, nabierając iście wariackiego tempa. Manuela wiedziała, że musi coś zrobić – z ręką, uwalanymi krwią spodniami i biurkiem, ale przede wszystkim z opiekunką. Wydawało jej się, że wstawała z krzesła kilka stuleci, a gdy w końcu się udało, a nogi odnalazły dość pewne oparcie w podłogowych panelach - zmusiła zesztywniałe ciało do czynu.
W tym momencie histeria, jak nagła fala powodziowa, przełamała ostatnie, i tak beznadziejnie kruche zapory resztek przytomności umysłu i kobieta krzyknęła, a jej wrzask był tak przeraźliwy, że kilka sekund później pokój Manu zapełnił się dzieciakami z sąsiednich pokojów - ktoś biegał, ktoś dołączył do panicznej arii Glorii; ktoś wołał dyrektora i lekarza jednocześnie.
Dziewczynka, jak ogłuszona, spoglądała to na sterczący ołówek, to na kwilącą obecnie i płaczącą Murzynkę. I bardziej wyczuła, niż zauważyła, że ta traci świadomość. Różnica gabarytów i mas obu była ogromna, mimo to, Manuela instynktownie wyciągnęła ręce, by podtrzymać osuwające się ciało.
Bez szans.
Ołówek przebił dłoń.
*
Klaus drgnął i oderwał spojrzenie od okna. Nagły niepokój wzbudził błysk, gdzieś pod czaszką. Nagły błysk obudził niepokój - gdzieś wewnątrz pojawił się źle wykadrowany obraz: brak ostrości-brak ostrości-brak ostrości...
Powolutku, jak podczas gry w "manekina", obrócił dłonie wnętrzem do góry: były pozbawione linii i załamań, jak odlewy, właśnie: dokładnie jak odlewy dłoni manekina. I całe czarne.
Teraz drgnął Sigi.
Bardzo dziekuje za pomoc w korekcie Ani Ostrowskiej.
CDN
w poprzednim odcinku
Rozdział dziewiąty. Mała.
Manuela każdy mijający dzień wykreśla czarnym mazakiem - dokładnie zamazuje całą krateczkę w ściennym kalendarzu, który dostała od Henry´ego przy odjeździe. Oryginalny to kalendarz: składa się raptem z trzech miesięcy i przyozdobiony jest fotkami Tego Kota. Za każdym razem, gdy Manu patrzy na nie, uśmiecha się bezwiednie. I tęskni za tym wyjątkowym stworzeniem, które towarzyszyło jej każdego wieczora i mruczało swoje opowieści wprost do ucha... Lohmannowie doskonale wiedzieli o tej komitywie, ale udawali, że jest inaczej. A ona udawała, że nie wie o ich udawaniu.
Tak, Manuela tęskni. Tak bardzo, że czasem boli i czasem zaszklą się oczy. Ale tylko na moment! Dzień w dzień kalendarz pokazuje czarno na białym, że jeszcze tylko trochę, jeszcze chwila, moment i znowu tam będzie. Już na zawsze!
Osiemnaście dni. Chwila.
W pokoju świeci się sufitowe światło - ohydna jarzeniówka, ale musiała ją włączyć, bo mimo dość wczesnej popołudniowej godziny, trudno cokolwiek zrobić, na dworze jest ciemno jak późnym wieczorem. Pada deszcz i potwornie wieje. Wieje i leje, leje i wieje. A lekcje czekają.
Obiad nie był dobry, ale zjadła wszystko, nawet truskawkowy pudding, który konsystencją przypominał bardziej rozwodniony jogurt. Ble.
Obiecała.
No więc je. Nie marudzi, nie krzywi się (no, czasem) i tyje; od ostatniego, comiesięcznego ważenia przybrała półtora kilograma. Cieszysz się, Anno?
Napłynęły obrazy: ciepła, żółta kuchnia, wielki dębowy stół, a na stole herbata. Bez mleka, ale z miodem. Wielkie bułki w koszyku i słodki serek w miseczce. I jabłka. Zielone, ogromne. Co kilka dni przynosił je sąsiad, ten wielki Indianin i zostawiał zawsze na schodach, w lnianej, kiedyś czerwonej torbie; wypijał herbatę, głaskał kota i znikał.
Czasem nie od razu. Niekiedy, po posiłku, siadała przy nim na schodach i ukradkiem przyglądała się jego dłoniom – ciemnej skórze, starym bliznom i przepięknym paznokciom, których pozazdrościłaby mu każda kobieta: mimo, że były bardzo krótko przycięte ich płytki miały długość dwóch i pół, a może nawet trzech centymetrów. Absolutnie regularne, idealnie gładkie i błyszczące, jakby pociągnięte bezbarwnym lakierem.
Zdarzało się, że odprowadzała Joe´go do granicy posesji. Szli wtedy obok siebie, ona patrzyła pod nogi albo ku wzgórzom, on podtrzymywał na ramieniu niesforne, wiecznie osuwające się uszy torby, bądź trzymał swoje piękne dłonie w kieszeniach śmiesznych dżinsów. Nigdy na nią nie patrzył. Nigdy nie patrzył jej prosto w twarz. Nawet gdy się witał.
Stojąc przy płocie obserwowała, jak wchodzi do domu albo zostawia torbę na werandzie i idzie ku koniom. Och, jak ogromnie chciała tam pójść! Oprzeć ręce albo przytulić policzek do boku jednego z nich, poczuć zapach i drgające mięśnie głaszcząc aksamitną skórę, słuchać ich przekomarzań. Jasne, że się bała, nigdy w życiu nie dotykała konia, nie mówiąc o jeździe wierzchem, ale skądś wiedziała, że nie zrobiłyby jej krzywdy. I co z tego?... Joe nie chciał, by z nim szła. Raz spróbowała, ale wskazał jej dom Lohmannów z taką stanowczością i nieugiętością w oczach, że nie odważyła się na to nigdy więcej. Owszem, "pytała" Henry´ego o powód tego zakazu, ale nie umiał jej odpowiedzieć. Jedyne, co mogła zrobić, to dostosować się do jego rady i uszanować postanowienia Indianina. Postanowienia, bo było ich więcej. Ale jej nie obchodził jego dom, czy jakieś tajemnice, chciała tylko zaprzyjaźnić się z końmi...
Mimo to lubiła Joe´go. Lubiła jego spokój i uśmiech, mądre oczy. Lubiła nawet jego cudaczny, by nie powiedzieć: awangardowy, sposób ubierania - Joe w garniturze był równie trudny do wyobrażenia, jak... jak powrót.
Lekcje! Lekcje czekają.
Poczekają.
Joe ma współlokatora! I Anne, i Henry byli ciekawi tego kogoś, ale nie pytali. Indianin miał prawo do swojego życia i pytanie o gościa byłoby, mimo wszystko, grubym nadużyciem sąsiedzkiej zażyłości. Manu widziała wiele razy tego mężczyznę, zdarzało się, że podchodził do ogrodzenia i mogłaby nawet zamienić z nim parę słów, czy choćby się przywitać. Nie robiła tego, ale też nie ukrywała się przed nim, on jednak zdawał się nie widzieć ani jej, ani nawet czubków swoich butów. O, tylko Sigiego widział zawsze! Schylał się wtedy, głaskał kota mamrocząc coś pod nosem, czego i tak nie dało się zrozumieć – kolorowa chustka, najpewniej z prywatnej kolekcji gospodarza (sezon wiosna-lato), zawiązana tuż pod oczami, zakrywała prawie całą dolną część jego twarzy. Miał gęste, błyszczące włosy, dziwnie szpakowate – ciemny blond wymieszany z bladą szarością platyny, za to jego oczy były zdecydowanie najbardziej typowymi siwymi oczami, jakie kiedykolwiek widziała. Jasna, prawie blada cera, wciąż sprężysta, ale "zmęczona" sylwetka i opuszczone wzdłuż ciała ramiona, jakby przeszczepione i wciąż nie w pełni sprawne, przywoływały na myśl rekonwalescenta. Po długiej chorobie? Jakiej? Coś podpowiadało dziewczynce, że chyba lepiej byłoby umrzeć w trakcie takiej choroby, niż...
- Odrobiłaś już wszystkie zadania? - gardłowy głos Glorii dochodzący od drzwi wyrwał ją z zamyślenia tak gwałtownie, że ołówek trzymany w rekach pękł na pół, jego zatemperowana część sterczała teraz z wewnętrznej części lewej dłoni. Całkiem jak maszt w łódce, przeleciało Manu przez myśl, a czas nagle zakrzywił się, zwolnił i zatrzymał. Bardziej zdziwiona niż przestraszona wpatrywała się w płynącą, ciemną krew. Nie bolało, tylko ta krew, jeny, zeszyt od historii i całe spodnie już brudne...
- Panienko Przenajświętsza! Panienko Przenajświętsza!... - Głos Glorii był wciąż jeszcze jej głosem, ale jego źródło znajdowało się teraz dokładnie nad głową dziewczynki. Ta, bardzo-bardzo powoli (czas chyba postanowił wrócić do normalnego biegu), wciąż wpatrując się w sterczący ołówek, odwróciła się na krześle do opiekunki, a jej oczy patrzyły pytająco, jakby w oczekiwaniu, że właśnie Gloria wytłumaczy jej, co się właściwie stało. Twarz Murzynki była popielata, co było oznaką wybitnej bladości, jej usta wciąż powtarzały imię świętej, lecz coraz szybciej i szybciej, nabierając iście wariackiego tempa. Manuela wiedziała, że musi coś zrobić – z ręką, uwalanymi krwią spodniami i biurkiem, ale przede wszystkim z opiekunką. Wydawało jej się, że wstawała z krzesła kilka stuleci, a gdy w końcu się udało, a nogi odnalazły dość pewne oparcie w podłogowych panelach - zmusiła zesztywniałe ciało do czynu.
W tym momencie histeria, jak nagła fala powodziowa, przełamała ostatnie, i tak beznadziejnie kruche zapory resztek przytomności umysłu i kobieta krzyknęła, a jej wrzask był tak przeraźliwy, że kilka sekund później pokój Manu zapełnił się dzieciakami z sąsiednich pokojów - ktoś biegał, ktoś dołączył do panicznej arii Glorii; ktoś wołał dyrektora i lekarza jednocześnie.
Dziewczynka, jak ogłuszona, spoglądała to na sterczący ołówek, to na kwilącą obecnie i płaczącą Murzynkę. I bardziej wyczuła, niż zauważyła, że ta traci świadomość. Różnica gabarytów i mas obu była ogromna, mimo to, Manuela instynktownie wyciągnęła ręce, by podtrzymać osuwające się ciało.
Bez szans.
Ołówek przebił dłoń.
*
Klaus drgnął i oderwał spojrzenie od okna. Nagły niepokój wzbudził błysk, gdzieś pod czaszką. Nagły błysk obudził niepokój - gdzieś wewnątrz pojawił się źle wykadrowany obraz: brak ostrości-brak ostrości-brak ostrości...
Powolutku, jak podczas gry w "manekina", obrócił dłonie wnętrzem do góry: były pozbawione linii i załamań, jak odlewy, właśnie: dokładnie jak odlewy dłoni manekina. I całe czarne.
Teraz drgnął Sigi.
Bardzo dziekuje za pomoc w korekcie Ani Ostrowskiej.
CDN
Nie będę cytować innych. Poczekam aż inni będą cytować mnie.