Dzień urodzin
- Ewa Włodek
- Posty: 5107
- Rejestracja: 03 lis 2011, 15:59
Dzień urodzin
Tegoroczny wrzesień był upalny jak lipiec, więc pobyt rodzinnym mieście, rozpalonym i cuchnącym, był dla niego trudny do zniesienia. Pocieszał się, że jutro wsiądzie do samolotu i wróci do domu. Jutro. Dziś ma do odbycia jeszcze jedną wizytę. Szczególną.
Matka była dla niego ważna i jej śmierć przed czterdziestu laty zmieniła jego życie. Po jej odejściu uznał, że tutaj już nic go nie trzyma, więc sprzedał, co miał do sprzedania, machnął ręką na przeszłość i zafundował sobie bilet w świat, gdzie znalazł miejsce dla siebie. Do kraju i do rodzinnego miasta przyjeżdżał raz w roku. Na tydzień. W te dnie odwiedzał dalszych krewnych, opiekujących się rodzinnym grobem, a przede wszystkim nawiedzał matkę w dniu jej urodzin.
Dziś był ten dzień, więc szedł cmentarną aleją w cieniu, chłodzie i ciszy, mąconej tylko harmiderem ptactwa w listowiu. Szedł wolno, obciążony dużą, pięknie wykonaną ikebaną z utopionych w zieleni jesiennych astrów, barwnych i pierzastych, ulubionych kwiatów matki. Ręka, w której niósł ikebanę - zdrętwiała, więc przystanął, by przełożyć kwiaty do drugiej. I wtedy ją zobaczył.
Właściwie - nie zobaczył, a poczuł. To był dziwny, nietypowy zapach, jakby gorzkiej, palonej kawy, zmieszany z aromatem paczuli i wonią liści, macerujących się na wilgotnej ziemi. A w jego smudze stała ona – w to upalne, wrześniowe przedpołudnie ubrana w ciemnopopielatą, jedwabną sukienkę bez rękawów, prostą, ledwo zakrywającą kolana, odsłaniającą smukłe łydki o zachwycającej linii. Na stopach nosiła popielate pantofle z jaszczurczej skóry, identycznej jak ta, z której wykonano niewielką, płaską torebkę. Na szyi miała zmotane w węzeł trzy sznury pereł, a w dłoni, obleczonej perłową rękawiczką z cieniutkiej skórki, trzymała różę - duży, na wpół rozkwitły, purpurowy kwiat z brzegami płatków oblamowanymi chłodną żółcią.
- Miłość i zazdrość - pomyślał i zdał sobie sprawę, że powiedział to głośno, bo pani z różą spojrzała na niego.
- Proszę? - zapytała, uśmiechając się leciutko wyrazistym, cyklamenowym uśmiechem w jasnej, wyjątkowo pięknej twarzy, w której najbardziej widoczne były usta, później - obrysowujące ją gładko i wysoko upięte ciemnokasztanowe włosy, a następnie – oczy, a właściwie podkreślający je ciemny, dymny makijaż, który zmuszał do skupienia uwagi na jaskółczym rysunku brwi, granatowym popielu powiek i czerni rzęs, równocześnie odwracając ją od tego, co się pod nim ukrywało.
- Powiedziałem, że ten pani kwiat – to miłość i zazdrość w jednym – uśmiechnął się przepraszająco. – Jest wyjątkowej urody. Jeszcze takiego nie widziałem. Czy pani go dla kogoś niesie? – zagadnął, przekładając z ręki do ręki swoją ikebanę z astrów.
- Ooo, nie – odpowiedziała uśmiechem, który jej twarzy gemmy dodawał zniewalającego uroku. – Dostałam ją, bo mam dziś urodziny – wyjaśniła, delikatnie gładząc kwiat palcami w perłowej skórce.
- To tak, jak moja mama – powiedział ciepło. – Właśnie idę do niej z urodzinowymi kwiatami – znów przełożył swoją ikebanę z ręki do ręki. – Czy pani też idzie tą alejką? – miał nadzieję, że piękna pani potowarzyszy mu jeszcze przez chwilę.
- Och, nie, ja już w zasadzie jestem na miejscu – znów się uśmiechnęła cyklamenowo – ale naprawdę bardzo mi było miło zamienić z panem słówko. Naprawdę - bardzo miło – wygięła usta w uśmiechu, przechylając głowę lekko, kokieteryjnie. – Dziękuję panu za tę chwilkę – powiedziała, kierując się do najbliższej alejki. – Bardzo, bardzo panu dziękuję. I życzę miłego dnia. Najmilszego – urękawiczoną dłonią wykonała oszczędny gest pożegnania, zanim skręciła w alejkę, niknąc po chwili wśród gęstych w tym miejscu krzewów tui i cyprysów.
Nad grobem matki stał długo. Patrzył na barwną plamę ikebany na szarości piaskowca i kolejny raz oglądał film z przeszłości, z matką w roli głównej. Znów mówił do niej, opowiadał o tym, co go spotkało w ciągu ostatniego roku. Jeszcze raz poprawił kwiaty na płycie, musnął je palcami, jakby dotykał matczynej dłoni. Odchodził powoli, w zamyśleniu nie zauważył, że skręcił nie w tę alejkę, którą zwykle chadzał. Rozejrzał się, chcąc się zorientować, którędy powinien iść do głównej alei, i wtedy zobaczył tę stelę. Na czarnym, zmatowiałym marmurze widział długą listę nazwisk i dat, część liter była już pozacierana, słabo czytelna. Tylko jedno nazwisko, ostatnie, rzucało się w oczy w miarę ostrym rytem i znacznie jaśniejszą barwą. Zbliżył się, zobaczył, że dotyczyło kobiety, która właśnie dziś kończyłaby sześćdziesiąt lat. Spojrzał w dół, na czarną, zmatowiałą płytę, na której stał jeden znicz, płonący w dużym, szklanym lampionie w kolorze grafitu. Obok leżała świeża róża o purpurowych, lamowanych żółcią płatkach.
Matka była dla niego ważna i jej śmierć przed czterdziestu laty zmieniła jego życie. Po jej odejściu uznał, że tutaj już nic go nie trzyma, więc sprzedał, co miał do sprzedania, machnął ręką na przeszłość i zafundował sobie bilet w świat, gdzie znalazł miejsce dla siebie. Do kraju i do rodzinnego miasta przyjeżdżał raz w roku. Na tydzień. W te dnie odwiedzał dalszych krewnych, opiekujących się rodzinnym grobem, a przede wszystkim nawiedzał matkę w dniu jej urodzin.
Dziś był ten dzień, więc szedł cmentarną aleją w cieniu, chłodzie i ciszy, mąconej tylko harmiderem ptactwa w listowiu. Szedł wolno, obciążony dużą, pięknie wykonaną ikebaną z utopionych w zieleni jesiennych astrów, barwnych i pierzastych, ulubionych kwiatów matki. Ręka, w której niósł ikebanę - zdrętwiała, więc przystanął, by przełożyć kwiaty do drugiej. I wtedy ją zobaczył.
Właściwie - nie zobaczył, a poczuł. To był dziwny, nietypowy zapach, jakby gorzkiej, palonej kawy, zmieszany z aromatem paczuli i wonią liści, macerujących się na wilgotnej ziemi. A w jego smudze stała ona – w to upalne, wrześniowe przedpołudnie ubrana w ciemnopopielatą, jedwabną sukienkę bez rękawów, prostą, ledwo zakrywającą kolana, odsłaniającą smukłe łydki o zachwycającej linii. Na stopach nosiła popielate pantofle z jaszczurczej skóry, identycznej jak ta, z której wykonano niewielką, płaską torebkę. Na szyi miała zmotane w węzeł trzy sznury pereł, a w dłoni, obleczonej perłową rękawiczką z cieniutkiej skórki, trzymała różę - duży, na wpół rozkwitły, purpurowy kwiat z brzegami płatków oblamowanymi chłodną żółcią.
- Miłość i zazdrość - pomyślał i zdał sobie sprawę, że powiedział to głośno, bo pani z różą spojrzała na niego.
- Proszę? - zapytała, uśmiechając się leciutko wyrazistym, cyklamenowym uśmiechem w jasnej, wyjątkowo pięknej twarzy, w której najbardziej widoczne były usta, później - obrysowujące ją gładko i wysoko upięte ciemnokasztanowe włosy, a następnie – oczy, a właściwie podkreślający je ciemny, dymny makijaż, który zmuszał do skupienia uwagi na jaskółczym rysunku brwi, granatowym popielu powiek i czerni rzęs, równocześnie odwracając ją od tego, co się pod nim ukrywało.
- Powiedziałem, że ten pani kwiat – to miłość i zazdrość w jednym – uśmiechnął się przepraszająco. – Jest wyjątkowej urody. Jeszcze takiego nie widziałem. Czy pani go dla kogoś niesie? – zagadnął, przekładając z ręki do ręki swoją ikebanę z astrów.
- Ooo, nie – odpowiedziała uśmiechem, który jej twarzy gemmy dodawał zniewalającego uroku. – Dostałam ją, bo mam dziś urodziny – wyjaśniła, delikatnie gładząc kwiat palcami w perłowej skórce.
- To tak, jak moja mama – powiedział ciepło. – Właśnie idę do niej z urodzinowymi kwiatami – znów przełożył swoją ikebanę z ręki do ręki. – Czy pani też idzie tą alejką? – miał nadzieję, że piękna pani potowarzyszy mu jeszcze przez chwilę.
- Och, nie, ja już w zasadzie jestem na miejscu – znów się uśmiechnęła cyklamenowo – ale naprawdę bardzo mi było miło zamienić z panem słówko. Naprawdę - bardzo miło – wygięła usta w uśmiechu, przechylając głowę lekko, kokieteryjnie. – Dziękuję panu za tę chwilkę – powiedziała, kierując się do najbliższej alejki. – Bardzo, bardzo panu dziękuję. I życzę miłego dnia. Najmilszego – urękawiczoną dłonią wykonała oszczędny gest pożegnania, zanim skręciła w alejkę, niknąc po chwili wśród gęstych w tym miejscu krzewów tui i cyprysów.
Nad grobem matki stał długo. Patrzył na barwną plamę ikebany na szarości piaskowca i kolejny raz oglądał film z przeszłości, z matką w roli głównej. Znów mówił do niej, opowiadał o tym, co go spotkało w ciągu ostatniego roku. Jeszcze raz poprawił kwiaty na płycie, musnął je palcami, jakby dotykał matczynej dłoni. Odchodził powoli, w zamyśleniu nie zauważył, że skręcił nie w tę alejkę, którą zwykle chadzał. Rozejrzał się, chcąc się zorientować, którędy powinien iść do głównej alei, i wtedy zobaczył tę stelę. Na czarnym, zmatowiałym marmurze widział długą listę nazwisk i dat, część liter była już pozacierana, słabo czytelna. Tylko jedno nazwisko, ostatnie, rzucało się w oczy w miarę ostrym rytem i znacznie jaśniejszą barwą. Zbliżył się, zobaczył, że dotyczyło kobiety, która właśnie dziś kończyłaby sześćdziesiąt lat. Spojrzał w dół, na czarną, zmatowiałą płytę, na której stał jeden znicz, płonący w dużym, szklanym lampionie w kolorze grafitu. Obok leżała świeża róża o purpurowych, lamowanych żółcią płatkach.