Do trzech razy (fragment większej całości)
- Ewa Włodek
- Posty: 5107
- Rejestracja: 03 lis 2011, 15:59
Do trzech razy (fragment większej całości)
Jan był synem właściciela folwarku, nastawionego na handel drewnem. Po maturze, zdanej w renomowanym, dominikańskim liceum, zdecydował się na karierę wojskową, wybierając pułk Ułanów Jazłowieckich. Po 1. września wojenne losy powiodły jego szwadron na przedpola Warszawy, a następnie - już spieszonego, bo konia ustrzelono pod nim w ostatniej szarży pod Wólką Węglową - do obrony samej stolicy, skąd po jej kapitulacji trafił do stalagu. Rogata natura i niespokojny duch, od chwili przybycia do obozu szukał okazji do ucieczki.
Obóz mieścił się w dawnych c.k. koszarach w niewielkiej miejscowości na terenie Austrii, więc Jan, bardzo sprawnie mówiący po niemiecku i francusku, nie bał się kontaktu z „rakuską rzeczywistością”. Niestety, wiał spontanicznie, czyli w mundurowych, kawaleryjskich bryczesach i wojskowej kurtce bez dystynkcji, błędnie zakładając, że zgubi się w tłumie rozmaicie odzianych Austriaków. Może by mu się nawet udało, bo na dworcu w pipidówku kręciło się kilku młodych mężczyzn w „strojach zmilitaryzowanych”, lecz zapach jego przyodziewy wysoce zaintrygował rosłego wilczura, towarzyszącego patrolowi miejscowej policji. Owczarek obwąchiwał więc Jana i powarkiwał, Jan próbował go namówić, by „poszedł w pierony”, zaś policaj zażądał papierów. Nie pomogły tłumaczenia, że dokumenty zostały w domu, i przekonywania, że zaraz odjedzie jego pociąg. Policjanci, w sile czterech chłopa, zdecydowanie, choć grzecznie, przymusili Jana do pójścia na posterunek w celu podjęcia procedur wyjaśniających. Po ich zakończeniu Jan ciupasem odjechał z powrotem do obozu.
– Komendant był starszawym Austriakiem, oficerem i bardzo porządnym człowiekiem. Gdy mnie przed nim postawiono nie wrzeszczał, nie ciskał się, tylko pokiwał głową i powiedział, że każdy jeniec ma obowiązek uciekać z niewoli, że mnie rozumie i pewnie na moim miejscu zrobiłby to samo. Wygarnął mi tylko, że zbyt pochopnie zabrałem się do ucieczki i że było się lepiej przygotować. I że głupio zrobiłem, bo trzeba było wiać na pewniaka, albo zostać na miejscu i w tym obozie spokojnie doczekać końca Hitlera. A teraz to on musi mnie zamknąć w karcerze, a potem, jako niesubordynowanego, odesłać do innego obozu – wspominał.
Ten inny obóz leżał w głębi Niemiec, i od poprzedniego różnił się głównie tym, że osadzeni w nim jeńcy byli przeważnie Ukraińcami, w większości karnie zachowującymi się wobec niemieckich władz obozowych, a niekoniecznie przyjaźnie w stosunku do jeńców-Polaków. Po kilku miesiącach pobytu w obozie Jan - przez kilka lat służby we Lwowie osłuchany z dialektem rusińskim, zwanym „językiem ukraińskim” - posłyszał mimochodem, jak grupa Ukraińców nie kryjących nacjonalistycznych przekonań umawiała się, że „zareże Lachiw proklatych”, o czym poinformował kolegów, zachęcając do wspólnej ucieczki. Niestety, akurat ci współjeńcy uciekać nie chcieli, więc Jan zdecydował się wiać jednoosobowo. Nie znając terminu planowanego „zarezania” założył, że czasu ma raczej skąpo, więc jeszcze tego samego dnia wyczekał, aż opustoszeje obozowa ubikacja, i wsunął się w sedes. Będąc jednakowoż chłopem na schwał, nie zmieścił się w otworze i utknął między deską a dołem kloacznym.
– Co za cholera, tkwiłem jak ten kołek w kiblu, zaklinowany w barach, nie mogąc drgnąć ani w tę, ani wewte, dopóki nie przyleźli amatorzy sikania. Próbowali mnie nawet przepchnąć, ale tylko raban się zrobił, przybiegły Szkopy i wydobyły mnie z tego sracza! Co za jaja, stałem na placu apelowym, cuchnący jak gówno, cały w pąsach ze wstydu i ze złości, że mnie widzą w takim upokorzeniu! Potem dostałem łachy do przebrania, dwa razy kolbą w mordę, ale tak, że plunąłem zębami z obu stron i rozkaz „obskakania” żabką placu apelowego, trzy razy dookoła, trzymając nad głową, w wyprostowanych rękach, karabin bez zamka! I pojechałem do kolejnego obozu – mówił, dodając, że zanim odjechał, miał moment satysfakcji, gdyż afera z planowanym przez Ukraińców napadem na Polaków wydała się i „spiskowcy” zostali puszczeni pod pasami, a potem rozdzieleni i pojedynczo rozesłani do różnych obozów.
Trzeci obóz znajdował się, dla odmiany, w Alzacji, przy granicy z Francją. Ulokowany w małym mieście, zasiedlonym przez ludność nie koniecznie afirmującą hitlerowskie Niemcy, miał tę dobrą stronę, że jego władze pozwalały jeńcom na wychodzenie poza obiekt do pracy w niedalekiej spółdzielni winiarskiej. Już kilka tygodni po przybyciu w nowe miejsce Jan dostał pozwolenie dołączenia do grupy „robotników” i zaczął rozpoznawać sytuację pod kątem ewentualnej ucieczki, ze świadomością, że tym razem musi się ona powieść absolutnie, w przeciwnym razie zostanie zastrzelony „przy próbie”. Idąc dzień w dzień przez miasteczko i pracując w wytwórni win rozglądał się pilnie, słuchał uważnie, i niebawem wiedział, gdzie w okolicy mieszkają Polacy, osiedleni po 1918 roku. Zakładał, że właśnie u nich poszuka pomocy.
Już drugi tydzień szedł z kolegami do winiarni, gdy zauważył w wejściu do sklepu z winem, wyrobami tytoniowymi i korzeniami, młodą dziewczynę, ze znudzeniem kontemplującą nijaki ruch na małomiasteczkowej ulicy. Jako, że był chłopakiem z kindersztubą, mijając ją zasalutował i uśmiechnął się, a będąc bez wątpienia mężczyzną przystojnym, pochwycił jej uśmiech. Gdy wracał w kolumnie do obozu dostrzegł, jak położyła na gzymsie pod oknem wystawowym czysto owiniętą paczuszkę i weszła do sklepu. Wiedząc, że „upominek” jest dla niego, podjął go, i krzyknął w kierunku wnętrza sklepu „dziękuję” po niemiecku i francusku. W obozie odkrył w zawiniątku kanapkę z mięsem i dwie paczki papierosów. Od tej pory każdego dnia idąc do pracy witał dziewczynę „salutem” i uśmiechem, a w drodze powrotnej odbierał „zaopatrzenie”.
Czas wolny od pracy poza obozem Jan wykorzystywał konstruktywnie, między innymi wymieniając przyzwoite buty, dobry pas i papierosy od „sklepikarki” na jako tako skompletowane cywilne ubranie. Gdy uznał, że kamuflażu i wiedzy w przedmiocie ma już wystarczająco, zdecydował się czmychnąć. Głęboką nocą ułożył na swojej pryczy siennik tak, by wyglądał, jak człowiek śpiący pod kocem, przebrał się „za cywila”, przekradł do miejsca, gdzie spękania na murze pozwoliły wspiąć się na jego szczyt, i zeskoczył na drugą stronę, zanim reflektor na wieżyczce strażniczej zdążył omieść snopem światła tę część obozowych zabudowań. Dzięki częstym i szczegółowym „wywiadom środowiskowym” teoretycznie obznajomiony z topografią miasteczka, szparko podążył w kierunku domu miejscowych Polaków, i niebawem pukał w szyby.
- Qui est la? – usłyszał po francusku.
- Swój, proszę otworzyć – odpowiedział półgłosem, po polsku.
W domu przez chwilę było słychać jakieś szmery i niezrozumiałe szepty, po czym okno uchyliło się na „palec”.
- Jeżeli uciekłeś z obozu, to lepiej wracaj tam natychmiast, bo zaraz idę na posterunek, zgłosić, że tu byłeś. Ja nie chcę z rodziną iść pod mur – padło zza szyby, po czym okno zamknięto.
Jan poczuł, że ziemia usuwa mu się spod nóg, w głowie miał chaos, w którym jak błysk zaświtała myśl o „sklepikarce”. W ostatecznej desperacji ruszył w kierunku kamieniczki ze sklepem, który o tej porze oczywiście był już zamknięty, ale szparami w zasuniętej, ciężkiej żaluzji, sączyły się nikłe stróżki światła, co oznaczało, że wewnątrz ktoś jest. Westchnął więc głęboko, przeżegnał się Krzyżem Świętym i zastukał w żaluzję.
- Qui est la? – usłyszał i odetchnął.
- Ouvrez-vous, mademoiselle, s’il vous plait - wychrypiał półgłosem, a słysząc zgrzyt podnoszonej żaluzji nurknął w szparę nad ziemią i stanął oko w oko ze „sklepikarką”, młodziutką, wiotką, gładko uczesaną szatynką w perkalowym fartuchu na wełnianej sukience. Poznała go od razu, ale to nie zmniejszyło jej strachu. Jan, równie przerażony, jak ona, wiedział, że nie może jej dać ochłonąć, by nie podniosła larum. Zaczął więc febrycznie tłumaczyć, że uciekł z obozu, że Polacy, na których liczył, odmówili mu pomocy i nastraszyli donosem, i że teraz jego życie jest w jej rękach. Dziewczyna słuchała z rozszerzonymi oczyma i uchylonymi ustami, po czym odwróciła się i pobiegła w głąb sklepu, skąd usłyszał jej stłumione: „papa, papa…”. Zaklął, otarł czoło z potu i schylił się, by wyjść, jak wszedł, szparą pod żaluzją.
- Vien ici, mais silence - usłyszał za sobą, odwrócił się i zobaczył niewysokiego, szczupłego, starszawego bruneta z wąsikiem, odzianego w alpakową marynarkę, wskazującego gestem wnętrze sklepu. Niepewny, co go czeka, a świadom, że w obozie może liczyć wyłącznie na kulę, poszedł za sklepikarzem.
Alzatczyk poprowadził go do sklepowego magazynu, zdjął z wieszaka kurtkę i beret, wdział je, krzyknął do córki, by zamknęła wreszcie sklep i pogasiła światła, po czym otworzył drzwi od zaplecza, zachęcając Jana do wyjścia i zapewniając, że zaprowadzi go w bezpieczne miejsce. W podwórzu podsunął mu paczkę papierosów, zapalili i przez bramę wyszli na ulicę. Sklepikarz mówił coś do Jana twardą francuszczyzną, ten odpowiadał mu cicho, ale jakby nie rozumiał treści rozmowy. Otrząsnął się dopiero przed ozdobną, kutą kratą, oddzielającą od ulicy okazałą willę. Dzwonek przywołał do bramy starego mężczyznę w liberii, któremu przewodnik Jana naszeptał do ucha, po czym brama została otwarta. Po chwili znaleźli się w obszernym, wyłożonym ciemną boazerią holu, gdzie na jednej ze ścian wisiał ogromny portret kajzerowskiego generała, a na stopniach wiodących w górę schodów stała, wsparta na lasce, niziutka, siwiuteńka, filigranowa staruszka w czarnej sukni z białym żabotem. Zza szkieł złotych prince-nez patrzyły na nich przymglone, szare oczy.
- Łaskawa pani baronowa wybaczy, że tak po nocy, ale ten młody Polak uciekł z obozu i potrzebuje schronienia. Niedługo, dzień, dwa, będzie przewodnik za granicę. A u pani nie odważą się… – zaczął Alzatczyk po niemiecku. Kobieta skinęła na Jana, wskazała schody.
- Zabierz go, Starkhar, do tej małej służbówki na końcu korytarza, nakarm, przygotuj mycie – poleciła lokajowi. – Dotrwa tu do przerzutu, niech pan będzie spokojny, panie Sternal – zapewniła wychodzącego sklepikarza. Jan, mijając ją na schodach, schylił się i ucałował w pomarszczoną, starczą dłoń.
Po ekscytujących przejściach tego dnia Jan spał w służbówce jak bobo, gdy na równe nogi postawił go harmider na dole willi. Spanikowany i nie do końca świadom miejsca i czasu ubrał się piorunem, wypadł z pokoiku na korytarz i pognał w stronę schodów.
- Jak pan śmie, strurmfuhrer, wpadać tu i niepokoić mnie po nocy! Mój mąż, baron von Fonhert, generał jego cesarskiej mości, w grobie się na ten widok przewraca! Jak mówię, że nie ma pod moim dachem żadnego uciekiniera, to pan ma wysłuchać, i uwierzyć! I nie będzie pan tu dokonywał żadnych przeszukań, jeżeli nie chce pan niebawem odjechać na front wschodni! A może pan być pewnym, że jestem to w stanie panu załatwić! – Głos baronowej twardy, zdecydowany, w niczym nie przypominał miłego, ciepłego głosu sprzed kilku godzin. Jan, skryty za zakrętem schodów obserwował mundurowych i cywilnych Niemców, którzy po reprymendzie jak nie pyszni wyszli za drzwi, natychmiast zamknięte przez Starkhara w bonżurce. Baronowa w srebrzystym, pikowanym, atłasowym szlafroku, wolno wstępowała na schody.
– Idź spać, Schatz, nic ci tu nie grozi – powiedziała, mijając go. Nie wiedząc, co powiedzieć, ponownie pocałował ją w rękę.
Upływał właśnie trzeci dzień pobytu Jana w willi generałowej, gdy do jego pokoiku wsunął się Starkhar z plecakiem.
- Pan Sternal przyszedł po ciebie, kawalerze, bo jest już przewodnik – powiedział. – A tu masz wyprawkę od łaskawej pani baronowej. – Podał mu duży plecak. Jan otworzył go i wydobył na stół kamgarnowe bryczesy, krótką, skórzaną kurtkę podbitą barankiem, wyglansowane oficerki na prawidłach oraz kilka wysokiej jakości koszul i sporo równie doskonałej bielizny. Przez chwilę stał ogłupiały, gapiąc się na dobro, jakiego nie widział od września 1939 roku, po czym zgarnął je do plecaka i wybiegł z pokoju. Lokaj postąpił za nim z niezachwianą godnością.
Generałowa i sklepikarz stali w bibliotece. Jan też przystanął, po czym wyciągnął w kierunku staruszki plecak.
- Łaskawa pani… Ja nie mogę… - dukał, trzymając podarunek w omdlewającej ręce.
- Ależ, chłopcze, nowych rzeczy dać ci mogłam, bo a nuż ktoś by się zaczął zastanawiać, dlaczego stara Fonhertowa każe kupować męską garderobę. I zaraz by zaczęła węszyć ta hitlerowska hołota. Więc Starkhar przygotował co nieco z ubrań, co zostały po nieboszczyku, który miał figurę podobną, jak ty… – tłumaczyła baronowa.
Jan, całkowicie skonfundowany tym, że generałowa kompletnie na opak zrozumiała jego gest, przypadł do jej dłoni.
- Łaskawa pani, ja nie z reklamacją, broń Boże, ja tylko chciałem powiedzieć, że nie mogę przyjąć takiego szczodrego prezentu … To nie honorowo… - bąkał. Kobieta macierzyńskim gestem pogłaskała go po głowie, a ciepły uśmiech na chwilę wygładził zmarszczki na jej twarzy.
- Ależ chłopcze, lepiej, żeby te generalskie szmaty złachały się na grzbiecie żołnierza, niż żeby je tu miały do szczętu zeżreć mole – powiedziała z udawaną powagą. – Idź szczęśliwie, i nich cię kule omijają z Boską pomocą – poklepała go po ręce, a Jan po raz kolejny ucałował jej palce niemal z czcią, i przypomniał sobie, że ostatni raz z takim uczuciem pochylał się nad dłonią matki.
Po drodze Sternal informował Jana, że przewodnik czeka, a czasu mają mało, więc wyruszą natychmiast, by najdalej nad ranem przejść przez granicę do okupowanej Francji. Jan czuł niepokój, przez tych kilka spokojnych dni u generałowej zdążył przemyśleć swoją sytuację, i doszedł do wniosku, że idzie skrajem nieba skrajem piekła, i że w zasadzie ta droga może go doprowadzić wszędzie, nie wyłączając grobu. Po raz kolejny zadawał sobie pytanie, czy postępuje właściwie ufając obcym ludziom na nieznanym terenie, i kolejny raz powtarzał, że zdany wyłącznie na siebie, bez pieniędzy i dokumentów, nie miałby żadnych szans, a pozytywne zakończenie jego eskapady w tej sytuacji mogłoby nastąpić raczej cudem…
- No, to jesteśmy. Wchodź – dotarł do niego głos Sternala. Przestąpił próg i poczuł, jak uderzająca do głowy krew oblewa go warem, by błyskiem ustąpić miejsca zimnemu potowi, a w myśli zawirowały obrazy karceru, betonowej posadzki, pejcza, kabla elektrycznego, kolby karabinu. W pokoju, obok córki sklepikarza, stał młody mężczyzna w niemieckim wojskowym mundurze.
- To mój syn Hubert, brat Rose – mówił obok Sternal. – Został przymusowo zmobilizowany do Wermachtu, i teraz właśnie przyjechał na pierwszą przepustkę. To on jest twoim przewodnikiem do Francji, bo w ruchu oporu generała de Gaulle’a walczy już jego przyjaciel, Ludolf, który ułatwi wam przyjęcie do grupy partyzanckiej. No, chłopie, odpręż się, jesteś na dobrej drodze – klepnął Jana w plecy. – Hubert, przebieraj się, bo czasu mało – zwrócił się do syna. – Rose, podaj prowiant, nie guzdrz się – popędzał córkę.
Jan czuł, jak z wolna opada z niego napięcie. Na chwilę przysiadł na krześle, ze stuporu wyrwała go córka sklepikarza, podsuwająca mu spory pakunek w białej serwecie i kilka paczek papierosów.
- Idź szczęśliwie i wróć szczęśliwie – powiedziała cichutko. Jan spojrzał na nią i dopiero wtedy zobaczył, że ma prześliczne, łagodne, szafirowe oczy i faliste włosy koloru drewna orzecha, okalające bladą twarzyczkę. Obok Hubert, w wąskich spodniach wpuszczonych w buty z wysokimi, sznurowanymi cholewami, kurtkę z szewiothu i beret, kończył pakować swój plecak.
- Idziemy – wskazał głową drzwi, po czym uścisnął ojca i siostrę. Jan, już z plecakiem na ramieniu, długo dziękował Sternalowi, zanim na chwilę przytulił Rose. W drodze ku granicy dowiedział się od Huberta, że w miasteczku nie działała żadna zorganizowana grupa oporu przeciwko Niemcom, że starszy Sternal pomógł mu, bo wiedział, że polubiła go jego córka, zaś generałowa przechowała go i obdarowała, gdyż po prostu była wyjątkowo przyzwoitą osobą. Samo życie…
Obóz mieścił się w dawnych c.k. koszarach w niewielkiej miejscowości na terenie Austrii, więc Jan, bardzo sprawnie mówiący po niemiecku i francusku, nie bał się kontaktu z „rakuską rzeczywistością”. Niestety, wiał spontanicznie, czyli w mundurowych, kawaleryjskich bryczesach i wojskowej kurtce bez dystynkcji, błędnie zakładając, że zgubi się w tłumie rozmaicie odzianych Austriaków. Może by mu się nawet udało, bo na dworcu w pipidówku kręciło się kilku młodych mężczyzn w „strojach zmilitaryzowanych”, lecz zapach jego przyodziewy wysoce zaintrygował rosłego wilczura, towarzyszącego patrolowi miejscowej policji. Owczarek obwąchiwał więc Jana i powarkiwał, Jan próbował go namówić, by „poszedł w pierony”, zaś policaj zażądał papierów. Nie pomogły tłumaczenia, że dokumenty zostały w domu, i przekonywania, że zaraz odjedzie jego pociąg. Policjanci, w sile czterech chłopa, zdecydowanie, choć grzecznie, przymusili Jana do pójścia na posterunek w celu podjęcia procedur wyjaśniających. Po ich zakończeniu Jan ciupasem odjechał z powrotem do obozu.
– Komendant był starszawym Austriakiem, oficerem i bardzo porządnym człowiekiem. Gdy mnie przed nim postawiono nie wrzeszczał, nie ciskał się, tylko pokiwał głową i powiedział, że każdy jeniec ma obowiązek uciekać z niewoli, że mnie rozumie i pewnie na moim miejscu zrobiłby to samo. Wygarnął mi tylko, że zbyt pochopnie zabrałem się do ucieczki i że było się lepiej przygotować. I że głupio zrobiłem, bo trzeba było wiać na pewniaka, albo zostać na miejscu i w tym obozie spokojnie doczekać końca Hitlera. A teraz to on musi mnie zamknąć w karcerze, a potem, jako niesubordynowanego, odesłać do innego obozu – wspominał.
Ten inny obóz leżał w głębi Niemiec, i od poprzedniego różnił się głównie tym, że osadzeni w nim jeńcy byli przeważnie Ukraińcami, w większości karnie zachowującymi się wobec niemieckich władz obozowych, a niekoniecznie przyjaźnie w stosunku do jeńców-Polaków. Po kilku miesiącach pobytu w obozie Jan - przez kilka lat służby we Lwowie osłuchany z dialektem rusińskim, zwanym „językiem ukraińskim” - posłyszał mimochodem, jak grupa Ukraińców nie kryjących nacjonalistycznych przekonań umawiała się, że „zareże Lachiw proklatych”, o czym poinformował kolegów, zachęcając do wspólnej ucieczki. Niestety, akurat ci współjeńcy uciekać nie chcieli, więc Jan zdecydował się wiać jednoosobowo. Nie znając terminu planowanego „zarezania” założył, że czasu ma raczej skąpo, więc jeszcze tego samego dnia wyczekał, aż opustoszeje obozowa ubikacja, i wsunął się w sedes. Będąc jednakowoż chłopem na schwał, nie zmieścił się w otworze i utknął między deską a dołem kloacznym.
– Co za cholera, tkwiłem jak ten kołek w kiblu, zaklinowany w barach, nie mogąc drgnąć ani w tę, ani wewte, dopóki nie przyleźli amatorzy sikania. Próbowali mnie nawet przepchnąć, ale tylko raban się zrobił, przybiegły Szkopy i wydobyły mnie z tego sracza! Co za jaja, stałem na placu apelowym, cuchnący jak gówno, cały w pąsach ze wstydu i ze złości, że mnie widzą w takim upokorzeniu! Potem dostałem łachy do przebrania, dwa razy kolbą w mordę, ale tak, że plunąłem zębami z obu stron i rozkaz „obskakania” żabką placu apelowego, trzy razy dookoła, trzymając nad głową, w wyprostowanych rękach, karabin bez zamka! I pojechałem do kolejnego obozu – mówił, dodając, że zanim odjechał, miał moment satysfakcji, gdyż afera z planowanym przez Ukraińców napadem na Polaków wydała się i „spiskowcy” zostali puszczeni pod pasami, a potem rozdzieleni i pojedynczo rozesłani do różnych obozów.
Trzeci obóz znajdował się, dla odmiany, w Alzacji, przy granicy z Francją. Ulokowany w małym mieście, zasiedlonym przez ludność nie koniecznie afirmującą hitlerowskie Niemcy, miał tę dobrą stronę, że jego władze pozwalały jeńcom na wychodzenie poza obiekt do pracy w niedalekiej spółdzielni winiarskiej. Już kilka tygodni po przybyciu w nowe miejsce Jan dostał pozwolenie dołączenia do grupy „robotników” i zaczął rozpoznawać sytuację pod kątem ewentualnej ucieczki, ze świadomością, że tym razem musi się ona powieść absolutnie, w przeciwnym razie zostanie zastrzelony „przy próbie”. Idąc dzień w dzień przez miasteczko i pracując w wytwórni win rozglądał się pilnie, słuchał uważnie, i niebawem wiedział, gdzie w okolicy mieszkają Polacy, osiedleni po 1918 roku. Zakładał, że właśnie u nich poszuka pomocy.
Już drugi tydzień szedł z kolegami do winiarni, gdy zauważył w wejściu do sklepu z winem, wyrobami tytoniowymi i korzeniami, młodą dziewczynę, ze znudzeniem kontemplującą nijaki ruch na małomiasteczkowej ulicy. Jako, że był chłopakiem z kindersztubą, mijając ją zasalutował i uśmiechnął się, a będąc bez wątpienia mężczyzną przystojnym, pochwycił jej uśmiech. Gdy wracał w kolumnie do obozu dostrzegł, jak położyła na gzymsie pod oknem wystawowym czysto owiniętą paczuszkę i weszła do sklepu. Wiedząc, że „upominek” jest dla niego, podjął go, i krzyknął w kierunku wnętrza sklepu „dziękuję” po niemiecku i francusku. W obozie odkrył w zawiniątku kanapkę z mięsem i dwie paczki papierosów. Od tej pory każdego dnia idąc do pracy witał dziewczynę „salutem” i uśmiechem, a w drodze powrotnej odbierał „zaopatrzenie”.
Czas wolny od pracy poza obozem Jan wykorzystywał konstruktywnie, między innymi wymieniając przyzwoite buty, dobry pas i papierosy od „sklepikarki” na jako tako skompletowane cywilne ubranie. Gdy uznał, że kamuflażu i wiedzy w przedmiocie ma już wystarczająco, zdecydował się czmychnąć. Głęboką nocą ułożył na swojej pryczy siennik tak, by wyglądał, jak człowiek śpiący pod kocem, przebrał się „za cywila”, przekradł do miejsca, gdzie spękania na murze pozwoliły wspiąć się na jego szczyt, i zeskoczył na drugą stronę, zanim reflektor na wieżyczce strażniczej zdążył omieść snopem światła tę część obozowych zabudowań. Dzięki częstym i szczegółowym „wywiadom środowiskowym” teoretycznie obznajomiony z topografią miasteczka, szparko podążył w kierunku domu miejscowych Polaków, i niebawem pukał w szyby.
- Qui est la? – usłyszał po francusku.
- Swój, proszę otworzyć – odpowiedział półgłosem, po polsku.
W domu przez chwilę było słychać jakieś szmery i niezrozumiałe szepty, po czym okno uchyliło się na „palec”.
- Jeżeli uciekłeś z obozu, to lepiej wracaj tam natychmiast, bo zaraz idę na posterunek, zgłosić, że tu byłeś. Ja nie chcę z rodziną iść pod mur – padło zza szyby, po czym okno zamknięto.
Jan poczuł, że ziemia usuwa mu się spod nóg, w głowie miał chaos, w którym jak błysk zaświtała myśl o „sklepikarce”. W ostatecznej desperacji ruszył w kierunku kamieniczki ze sklepem, który o tej porze oczywiście był już zamknięty, ale szparami w zasuniętej, ciężkiej żaluzji, sączyły się nikłe stróżki światła, co oznaczało, że wewnątrz ktoś jest. Westchnął więc głęboko, przeżegnał się Krzyżem Świętym i zastukał w żaluzję.
- Qui est la? – usłyszał i odetchnął.
- Ouvrez-vous, mademoiselle, s’il vous plait - wychrypiał półgłosem, a słysząc zgrzyt podnoszonej żaluzji nurknął w szparę nad ziemią i stanął oko w oko ze „sklepikarką”, młodziutką, wiotką, gładko uczesaną szatynką w perkalowym fartuchu na wełnianej sukience. Poznała go od razu, ale to nie zmniejszyło jej strachu. Jan, równie przerażony, jak ona, wiedział, że nie może jej dać ochłonąć, by nie podniosła larum. Zaczął więc febrycznie tłumaczyć, że uciekł z obozu, że Polacy, na których liczył, odmówili mu pomocy i nastraszyli donosem, i że teraz jego życie jest w jej rękach. Dziewczyna słuchała z rozszerzonymi oczyma i uchylonymi ustami, po czym odwróciła się i pobiegła w głąb sklepu, skąd usłyszał jej stłumione: „papa, papa…”. Zaklął, otarł czoło z potu i schylił się, by wyjść, jak wszedł, szparą pod żaluzją.
- Vien ici, mais silence - usłyszał za sobą, odwrócił się i zobaczył niewysokiego, szczupłego, starszawego bruneta z wąsikiem, odzianego w alpakową marynarkę, wskazującego gestem wnętrze sklepu. Niepewny, co go czeka, a świadom, że w obozie może liczyć wyłącznie na kulę, poszedł za sklepikarzem.
Alzatczyk poprowadził go do sklepowego magazynu, zdjął z wieszaka kurtkę i beret, wdział je, krzyknął do córki, by zamknęła wreszcie sklep i pogasiła światła, po czym otworzył drzwi od zaplecza, zachęcając Jana do wyjścia i zapewniając, że zaprowadzi go w bezpieczne miejsce. W podwórzu podsunął mu paczkę papierosów, zapalili i przez bramę wyszli na ulicę. Sklepikarz mówił coś do Jana twardą francuszczyzną, ten odpowiadał mu cicho, ale jakby nie rozumiał treści rozmowy. Otrząsnął się dopiero przed ozdobną, kutą kratą, oddzielającą od ulicy okazałą willę. Dzwonek przywołał do bramy starego mężczyznę w liberii, któremu przewodnik Jana naszeptał do ucha, po czym brama została otwarta. Po chwili znaleźli się w obszernym, wyłożonym ciemną boazerią holu, gdzie na jednej ze ścian wisiał ogromny portret kajzerowskiego generała, a na stopniach wiodących w górę schodów stała, wsparta na lasce, niziutka, siwiuteńka, filigranowa staruszka w czarnej sukni z białym żabotem. Zza szkieł złotych prince-nez patrzyły na nich przymglone, szare oczy.
- Łaskawa pani baronowa wybaczy, że tak po nocy, ale ten młody Polak uciekł z obozu i potrzebuje schronienia. Niedługo, dzień, dwa, będzie przewodnik za granicę. A u pani nie odważą się… – zaczął Alzatczyk po niemiecku. Kobieta skinęła na Jana, wskazała schody.
- Zabierz go, Starkhar, do tej małej służbówki na końcu korytarza, nakarm, przygotuj mycie – poleciła lokajowi. – Dotrwa tu do przerzutu, niech pan będzie spokojny, panie Sternal – zapewniła wychodzącego sklepikarza. Jan, mijając ją na schodach, schylił się i ucałował w pomarszczoną, starczą dłoń.
Po ekscytujących przejściach tego dnia Jan spał w służbówce jak bobo, gdy na równe nogi postawił go harmider na dole willi. Spanikowany i nie do końca świadom miejsca i czasu ubrał się piorunem, wypadł z pokoiku na korytarz i pognał w stronę schodów.
- Jak pan śmie, strurmfuhrer, wpadać tu i niepokoić mnie po nocy! Mój mąż, baron von Fonhert, generał jego cesarskiej mości, w grobie się na ten widok przewraca! Jak mówię, że nie ma pod moim dachem żadnego uciekiniera, to pan ma wysłuchać, i uwierzyć! I nie będzie pan tu dokonywał żadnych przeszukań, jeżeli nie chce pan niebawem odjechać na front wschodni! A może pan być pewnym, że jestem to w stanie panu załatwić! – Głos baronowej twardy, zdecydowany, w niczym nie przypominał miłego, ciepłego głosu sprzed kilku godzin. Jan, skryty za zakrętem schodów obserwował mundurowych i cywilnych Niemców, którzy po reprymendzie jak nie pyszni wyszli za drzwi, natychmiast zamknięte przez Starkhara w bonżurce. Baronowa w srebrzystym, pikowanym, atłasowym szlafroku, wolno wstępowała na schody.
– Idź spać, Schatz, nic ci tu nie grozi – powiedziała, mijając go. Nie wiedząc, co powiedzieć, ponownie pocałował ją w rękę.
Upływał właśnie trzeci dzień pobytu Jana w willi generałowej, gdy do jego pokoiku wsunął się Starkhar z plecakiem.
- Pan Sternal przyszedł po ciebie, kawalerze, bo jest już przewodnik – powiedział. – A tu masz wyprawkę od łaskawej pani baronowej. – Podał mu duży plecak. Jan otworzył go i wydobył na stół kamgarnowe bryczesy, krótką, skórzaną kurtkę podbitą barankiem, wyglansowane oficerki na prawidłach oraz kilka wysokiej jakości koszul i sporo równie doskonałej bielizny. Przez chwilę stał ogłupiały, gapiąc się na dobro, jakiego nie widział od września 1939 roku, po czym zgarnął je do plecaka i wybiegł z pokoju. Lokaj postąpił za nim z niezachwianą godnością.
Generałowa i sklepikarz stali w bibliotece. Jan też przystanął, po czym wyciągnął w kierunku staruszki plecak.
- Łaskawa pani… Ja nie mogę… - dukał, trzymając podarunek w omdlewającej ręce.
- Ależ, chłopcze, nowych rzeczy dać ci mogłam, bo a nuż ktoś by się zaczął zastanawiać, dlaczego stara Fonhertowa każe kupować męską garderobę. I zaraz by zaczęła węszyć ta hitlerowska hołota. Więc Starkhar przygotował co nieco z ubrań, co zostały po nieboszczyku, który miał figurę podobną, jak ty… – tłumaczyła baronowa.
Jan, całkowicie skonfundowany tym, że generałowa kompletnie na opak zrozumiała jego gest, przypadł do jej dłoni.
- Łaskawa pani, ja nie z reklamacją, broń Boże, ja tylko chciałem powiedzieć, że nie mogę przyjąć takiego szczodrego prezentu … To nie honorowo… - bąkał. Kobieta macierzyńskim gestem pogłaskała go po głowie, a ciepły uśmiech na chwilę wygładził zmarszczki na jej twarzy.
- Ależ chłopcze, lepiej, żeby te generalskie szmaty złachały się na grzbiecie żołnierza, niż żeby je tu miały do szczętu zeżreć mole – powiedziała z udawaną powagą. – Idź szczęśliwie, i nich cię kule omijają z Boską pomocą – poklepała go po ręce, a Jan po raz kolejny ucałował jej palce niemal z czcią, i przypomniał sobie, że ostatni raz z takim uczuciem pochylał się nad dłonią matki.
Po drodze Sternal informował Jana, że przewodnik czeka, a czasu mają mało, więc wyruszą natychmiast, by najdalej nad ranem przejść przez granicę do okupowanej Francji. Jan czuł niepokój, przez tych kilka spokojnych dni u generałowej zdążył przemyśleć swoją sytuację, i doszedł do wniosku, że idzie skrajem nieba skrajem piekła, i że w zasadzie ta droga może go doprowadzić wszędzie, nie wyłączając grobu. Po raz kolejny zadawał sobie pytanie, czy postępuje właściwie ufając obcym ludziom na nieznanym terenie, i kolejny raz powtarzał, że zdany wyłącznie na siebie, bez pieniędzy i dokumentów, nie miałby żadnych szans, a pozytywne zakończenie jego eskapady w tej sytuacji mogłoby nastąpić raczej cudem…
- No, to jesteśmy. Wchodź – dotarł do niego głos Sternala. Przestąpił próg i poczuł, jak uderzająca do głowy krew oblewa go warem, by błyskiem ustąpić miejsca zimnemu potowi, a w myśli zawirowały obrazy karceru, betonowej posadzki, pejcza, kabla elektrycznego, kolby karabinu. W pokoju, obok córki sklepikarza, stał młody mężczyzna w niemieckim wojskowym mundurze.
- To mój syn Hubert, brat Rose – mówił obok Sternal. – Został przymusowo zmobilizowany do Wermachtu, i teraz właśnie przyjechał na pierwszą przepustkę. To on jest twoim przewodnikiem do Francji, bo w ruchu oporu generała de Gaulle’a walczy już jego przyjaciel, Ludolf, który ułatwi wam przyjęcie do grupy partyzanckiej. No, chłopie, odpręż się, jesteś na dobrej drodze – klepnął Jana w plecy. – Hubert, przebieraj się, bo czasu mało – zwrócił się do syna. – Rose, podaj prowiant, nie guzdrz się – popędzał córkę.
Jan czuł, jak z wolna opada z niego napięcie. Na chwilę przysiadł na krześle, ze stuporu wyrwała go córka sklepikarza, podsuwająca mu spory pakunek w białej serwecie i kilka paczek papierosów.
- Idź szczęśliwie i wróć szczęśliwie – powiedziała cichutko. Jan spojrzał na nią i dopiero wtedy zobaczył, że ma prześliczne, łagodne, szafirowe oczy i faliste włosy koloru drewna orzecha, okalające bladą twarzyczkę. Obok Hubert, w wąskich spodniach wpuszczonych w buty z wysokimi, sznurowanymi cholewami, kurtkę z szewiothu i beret, kończył pakować swój plecak.
- Idziemy – wskazał głową drzwi, po czym uścisnął ojca i siostrę. Jan, już z plecakiem na ramieniu, długo dziękował Sternalowi, zanim na chwilę przytulił Rose. W drodze ku granicy dowiedział się od Huberta, że w miasteczku nie działała żadna zorganizowana grupa oporu przeciwko Niemcom, że starszy Sternal pomógł mu, bo wiedział, że polubiła go jego córka, zaś generałowa przechowała go i obdarowała, gdyż po prostu była wyjątkowo przyzwoitą osobą. Samo życie…
- skaranie boskie
- Administrator
- Posty: 13037
- Rejestracja: 29 paź 2011, 0:50
- Lokalizacja: wieś
Re: Do trzech razy (fragnent większej całości)
Opowieść jest interesująca, ale...
No właśnie, ale potwierdza to, co od dawna wiem o Polakach za granicą.
Może są wyjątki, nie wiem. Wiem, że jak masz kłopoty, to zwróć się z nimi do każdego, tylko nie do rodaka. Może brak im tej "wyjątkowej przyzwoitości"? Tylko, czy musi być aż wyjątkowa, żeby mieć ludzkie odruchy względem potrzebujących pomocy? Nie wiem, może to dotyczy tylko staruszek wdów po generałach i ojców urodziwych sklepikarek...
Przejrzyj jeszcze raz uważnie, bo kilka literówek zatrzymuje, choć mimo to jest wartko.

No właśnie, ale potwierdza to, co od dawna wiem o Polakach za granicą.
Może są wyjątki, nie wiem. Wiem, że jak masz kłopoty, to zwróć się z nimi do każdego, tylko nie do rodaka. Może brak im tej "wyjątkowej przyzwoitości"? Tylko, czy musi być aż wyjątkowa, żeby mieć ludzkie odruchy względem potrzebujących pomocy? Nie wiem, może to dotyczy tylko staruszek wdów po generałach i ojców urodziwych sklepikarek...
Przejrzyj jeszcze raz uważnie, bo kilka literówek zatrzymuje, choć mimo to jest wartko.



Kloszard to nie zawód...
To pasja, styl życia, realizacja marzeń z dzieciństwa.
_____________________________________________________________________________
E-mail
skaranieboskie@osme-pietro.pl
To pasja, styl życia, realizacja marzeń z dzieciństwa.
_____________________________________________________________________________
skaranieboskie@osme-pietro.pl
- Ewa Włodek
- Posty: 5107
- Rejestracja: 03 lis 2011, 15:59
Re: Do trzech razy (fragnent większej całości)
Witaj, Skarańku, Fajnie, że rzuciłeś okiem! Literówek, o których mówisz, poszukam i poprawię.
Co zaś do opowiadania - jest to fragment większej całości, mianowicie książki, która miała w lekki i prześmiewczy sposób pokazywać perypetie mojej szacownej familii i jej najbliższego otoczenia. Stąd - konwencja, w jakiej spróbowałam opowiedzieć kawałek najprawdziwszych wojennych perypetii mojego ś.p. Taty (z samych tych perypetii uzbierałaby się interesująca książka). Na prawdę Polacy z tej miejscowości odmówili Mu pomocy, bo się bali, i nawet ich później nie oceniał negatywnie, lecz - zwyczajnie, że nie Niemcy, więc i presja inna, i strach i tak dalej. Generałowa-baronowa ponoć była imponującą osobą, wielkiej prawości, bardzo ceniona przez lokalną społeczność. Sklepikarz - też przyzwoity człowiek, z jego synem Tato był zakumplowany przez cała wojnę i nawet później byli w jednej jednostce armii de Gaulle'a, a jak Tato wrócił do Polski - korespondowali, na tyle, na ile można było w tamtych czasach wysyłać z Polski listy za granice i otrzymywać takowe. Potem Pan Robert (nie Hubert) zmarł i kontakty zmarły razem z nim.
Ciekawe to były czasy, ciekawi ludzie, a ja nie wiem, na ile ciekawie udało mi się pokazać niektóre kawałki z ich życia, i to w takiej trochę nietypowej konwencji.
Stąd bardzo Ci dziękuję za głos w przedmiocie, zobaczymy, co rzekną Inni, o ile - rzekną, a ja się będę zastanawiać, czy dalej pisać książkę, czy raczej odłożyć projekt do lamusa. Wszak tak zwami moi, jak się dowiedzieli o tym projekcie, i zapoznawszy się z paroma fragmentami, zaczęli rozważać ewentualność rodzinnej składki na autorkę, zeby raczej - nie pisała, bo jak oni będą wyglądać w tyk krzywym zwierciadle...
moc serdecznego do Ciebie...
Ewa
Co zaś do opowiadania - jest to fragment większej całości, mianowicie książki, która miała w lekki i prześmiewczy sposób pokazywać perypetie mojej szacownej familii i jej najbliższego otoczenia. Stąd - konwencja, w jakiej spróbowałam opowiedzieć kawałek najprawdziwszych wojennych perypetii mojego ś.p. Taty (z samych tych perypetii uzbierałaby się interesująca książka). Na prawdę Polacy z tej miejscowości odmówili Mu pomocy, bo się bali, i nawet ich później nie oceniał negatywnie, lecz - zwyczajnie, że nie Niemcy, więc i presja inna, i strach i tak dalej. Generałowa-baronowa ponoć była imponującą osobą, wielkiej prawości, bardzo ceniona przez lokalną społeczność. Sklepikarz - też przyzwoity człowiek, z jego synem Tato był zakumplowany przez cała wojnę i nawet później byli w jednej jednostce armii de Gaulle'a, a jak Tato wrócił do Polski - korespondowali, na tyle, na ile można było w tamtych czasach wysyłać z Polski listy za granice i otrzymywać takowe. Potem Pan Robert (nie Hubert) zmarł i kontakty zmarły razem z nim.
Ciekawe to były czasy, ciekawi ludzie, a ja nie wiem, na ile ciekawie udało mi się pokazać niektóre kawałki z ich życia, i to w takiej trochę nietypowej konwencji.
Stąd bardzo Ci dziękuję za głos w przedmiocie, zobaczymy, co rzekną Inni, o ile - rzekną, a ja się będę zastanawiać, czy dalej pisać książkę, czy raczej odłożyć projekt do lamusa. Wszak tak zwami moi, jak się dowiedzieli o tym projekcie, i zapoznawszy się z paroma fragmentami, zaczęli rozważać ewentualność rodzinnej składki na autorkę, zeby raczej - nie pisała, bo jak oni będą wyglądać w tyk krzywym zwierciadle...




moc serdecznego do Ciebie...
Ewa
- skaranie boskie
- Administrator
- Posty: 13037
- Rejestracja: 29 paź 2011, 0:50
- Lokalizacja: wieś
Re: Do trzech razy (fragnent większej całości)
Wskaż mi ich, a powybijam im z głów takie pomysły!Ewa Włodek pisze:składki na autorkę, zeby raczej - nie pisała,
Ja mam zupełnie inną propozycję.
Napisz to koniecznie i puszczaj u nas w odcinkach.
Pomysł jest wspaniały, a pierwszy odcinek zapowiada bardzo interesującą opowieść.
Skoro zaś historia ciągnęła się i po wojnie, tym bardziej jest o czym pisać.



Kloszard to nie zawód...
To pasja, styl życia, realizacja marzeń z dzieciństwa.
_____________________________________________________________________________
E-mail
skaranieboskie@osme-pietro.pl
To pasja, styl życia, realizacja marzeń z dzieciństwa.
_____________________________________________________________________________
skaranieboskie@osme-pietro.pl
- Ewa Włodek
- Posty: 5107
- Rejestracja: 03 lis 2011, 15:59
Re: Do trzech razy (fragnent większej całości)
Och, Skaranie, autorem pomysłu z "kupieniem" mojego niepisania jest mój Brat, i bardzo Mu basuje nasz Kuzyn, którego opisałam już kiedyś na forum w kawałku p.t. "Jonasz". Bo ten fragment powyżej - nie jest początkiem całości, tylko kawałkiem dalszego ciągu. A kiedyś na portalu zamieściłam parę fragmentów, i nawet niektórzy uśmiali się, czytając, bo całość jest utrzymana właśnie w konwencji humorystycznej. I kto wie, może "odkurzę" te fragmenty, które mam, może dopiszę - kolejne, zobaczę jeszcze...
Ale pięknie Ci dziękuję za zachętę, czuję się - zdopingowana...
z uśmiechami...
Ewa
Ale pięknie Ci dziękuję za zachętę, czuję się - zdopingowana...



z uśmiechami...
Ewa
- iTuiTam
- Posty: 2280
- Rejestracja: 18 lut 2012, 5:35
Re: Do trzech razy (fragnent większej całości)
Jak na ten czas - przeczytałam, wypowiem się później, Ewo.
serdecznie
iTuiTam
serdecznie
iTuiTam
Re: Do trzech razy (fragnent większej całości)
Tematyka wojenna to Twój konik.
Z dozą humoru, opisowo i ciekawie, czyta się bardzo płynnie. Podobało się.
Czy mi się wydaje, czy utwór ma dwóch narratorów - tego wszystkowiedzącego i samego bohatera? To chyba coś nowego, ale może i dobrego.

Z dozą humoru, opisowo i ciekawie, czyta się bardzo płynnie. Podobało się.
Czy mi się wydaje, czy utwór ma dwóch narratorów - tego wszystkowiedzącego i samego bohatera? To chyba coś nowego, ale może i dobrego.


- 411
- Posty: 1778
- Rejestracja: 31 paź 2011, 8:56
- Lokalizacja: .de
Re: Do trzech razy (fragment większej całości)
Ewciu,

Tak proponuje.
Wiecej nie zauwazylam, a drobiazg w tytule pozwolilam sobie poprawic.
Bardzo wielkie misie. Kudlate i cieplutkie, jak Twoja opowiesc. A bogactwo jezyka zachwyca.
Klaniam sie,
J.
No to do roboty! Nie za miesiác, czy pól roku - zycze sobie poznac losy Jana jak najszybciej. Odkurzaj, wymyslaj, postaw nawet swinke-skarbonke dla Rodzinki w ramach uspokojenia...Ewa Włodek pisze:I kto wie, może "odkurzę" te fragmenty, które mam, może dopiszę - kolejne, zobaczę jeszcze...

– Idź spać, Schatz, nic ci tu nie grozi – powiedziała, mijając go.Ewa Włodek pisze:– Idź spać, schtz, nic ci tu nie grozi – powiedziała, mijając go.
Tak proponuje.
Wiecej nie zauwazylam, a drobiazg w tytule pozwolilam sobie poprawic.
Bardzo wielkie misie. Kudlate i cieplutkie, jak Twoja opowiesc. A bogactwo jezyka zachwyca.
Klaniam sie,
J.
Nie będę cytować innych. Poczekam aż inni będą cytować mnie.
- Ewa Włodek
- Posty: 5107
- Rejestracja: 03 lis 2011, 15:59
Re: Do trzech razy (fragment większej całości)
ciesze się, Elu, że przeczytałaś...iTuiTam pisze: Jak na ten czas - przeczytałam, wypowiem się później



nie wiem, Karolku, czy to akurat mój konik, ale wiem, że historia stworzeń z gatunku homo sapiens - to historia wojen, konfliktów, agresji i tak dalej. Reszta - to tylko tło, na którym się te wojny toczą...karolek pisze: Tematyka wojenna to Twój konik.
nie wydaje Ci się, bo tak właśnie jest. I nie jest to nic nowego, w niektórych prozatorskich kawałkach zdarza się więcej, niż dwu narratorów, a "Rękopis znaleziony w Saragossie" ma ich tylu, że jak w pradawnych czasach jeden z moich kolegów z roku dostał jako temat pracy rocznej strukturę narracji w tej powieści, to rysowanie wykresów rozpoczął od tak zwanego arkusza kancelaryjnego i w miarę rozwoju tematu doklejał kolejne arkusze, aż pod koniec rozwijał ogromny rulon na pół sali seminaryjnej. To jest prawdziwe wyzwanie - zorientować się, kto komu i co opowiada...karolek pisze: Czy mi się wydaje, czy utwór ma dwóch narratorów - tego wszystkowiedzącego i samego bohatera? To chyba coś nowego, ale może i dobrego.



och, Józefino, z losami Jana w tej "przymiarce" do książki może być krucho, bo będzie pewnie występować dość okazjonalnie i wśród mnogości innych postaci, ale może coś z nim w roli głównej jeszcze wyszperam, specjalnie dla Ciebie...411 pisze: No to do roboty! Nie za miesiác, czy pól roku - zycze sobie poznac losy Jana jak najszybciej.
i to mnie bardzo cieszy, Józefino, a szczególnie ucieszyłoby tych z Moich, dzięki którym to bogactwo - jest właśnie takie. "Jan" i przodkowie mogą gdzieś w górze zacierać ręce z radości, Mamcia - na pewno będzie rada, że zostałam pochwalona, bo to tak, jakby i Ją pochwalono...411 pisze: A bogactwo jezyka zachwyca.



Kochani, najpiękniej Wam dziękuję za odwiedzinki, za chwile dla tych moich peregrynacji po przeszłości i za dobre, mądre i konstruktywne słowa...
moc dobrego Wam posyłam...
Ewa
Re: Do trzech razy (fragment większej całości)
Historia homo sapiens to także historia współpracy i wspólnotowości, solidarności i kooperacji.Ewa Włodek pisze:nie wiem, Karolku, czy to akurat mój konik, ale wiem, że historia stworzeń z gatunku homo sapiens - to historia wojen, konfliktów, agresji i tak dalej. Reszta - to tylko tło, na którym się te wojny toczą...
Powiedziałbym że zarówno rywalizacja, destrukcja są tak mocno zakorzenione w naszej naturze jak i współpraca, troska i solidarność, a więc - nie tylko niszczenie, ale i w równym stopniu lub większym - tworzenie.
Gdy tych narratorów jest kilkunastu, to utwór z pewnością nabiera charakteru łamigłówki... Pewnie to taka wyższa alternatywa dla rozwiazywania krzyżówek...Ewa Włodek pisze:To jest prawdziwe wyzwanie - zorientować się, kto komu i co opowiada...
