Wybory do parlamentu krajowego, AD. 1973 I/II
Moderatorzy: skaranie boskie, Gorgiasz
-
- Posty: 30
- Rejestracja: 06 lip 2014, 14:35
Wybory do parlamentu krajowego, AD. 1973 I/II
Arctur Vox
Wybory do parlamentu krajowego, AD. 1973
I Działo się to w dzień przedwyborczy.
Około godziny jedenastej rano Namsos Voss, przymuszony przez pusty żołądek, wypełznął ze swojego pokoju na piętrze rodzinnego domu w Nowym Aarhus, ześliznął się po schodach i przyczaił u niedomkniętych drzwi kuchennych. Wyczekiwał dogodnego momentu, by, nie narażając się na żadną interakcję, przypaść do lodówki, wyrwać coś do zjedzenia, coś do wypicia, co wystarczy mu aż do wieczora i błyskawicznie zaszyć się z powrotem w ciepłej sypialni. Póki co trwał nieruchomo, zaglądając do środka przez szparę.
W jasnej i czyściutkiej kuchni scenka jak z elementarza.
Rowena Voss zerknęła na poranną gazetę i wybuchnęła głośnym śmiechem:
- A to dobre! Ha-ha! Spójrz sam, jaka fraszka!
Albatros Voss dolał sobie kawy, po czym wziął od małżonki dziennik. Humor jednak wcale mu się nie poprawił dzięki lekturze fraszki. Mężczyzna wykrzywił tylko wargi w grymasie zniesmaczenia.
Uniósł głowę i rzekł w stronę przedpokoju:
- Namso, synku, a co się tam tak kryjesz? Pozwól no tu do mnie.
Ten postanowił udać, że wcale go nie ma i chyłkiem wycofać w bezpieczne miejsce.
- Synu, czy nie słyszysz, jak ojciec cię woła? – zawołała wciąż rozbawiona Rowena.
Drżąc na całym ciele z powodu nagłego zdekonspirowania, Namsos powoli zbliżył się, zajmując stanowisko obok ojcowskiego krzesła.
- Tato?
Albatros uśmiechnął się zimno.
- Zobacz, co matka znalazła zabawnego - i dość zamaszyście podsunął mu pierwszą stronę „Extra Bladet” pod sam nos. Zlękniony Namsos przebiegł ją tylko pobieżnie wzrokiem, ale od razu domyślił się, o co chodzi ojcu. Rzeczony wierszyk widniał na samym dole. Tytuł, wydrukowany krzykliwą czcionką, brzmiał: „Na paleolibertarianina”. Niżej zaś znajdowała się treść:
Na kanapie leży kuc
Co dzień konia lubi tłuc.
Lubić, lubi, cóż ma począć?
Innej szansy nie miał dotąd.
Fraszkę ilustrowała karykatura, przedstawiająca rozwalonego na wyścielonej pornografią wersalce chudzielca z tłustymi włosami upiętymi w długi ogon, okularami jak dwa denka od butelek, pryszczatą oraz zarośniętą w okolicach szyi gębą; odzianego niedbale i dzierżącego butelkę piwska. Pokraczny osobnik sękatymi paluchami majstrował w okolicach rozporka. Jego zaplamioną koszulę zdobił nadruk: „Lat 20, Syn Maminy. Wolnościowe wielbię Bździny”.
Albatros chrząknął bardzo znacząco. Nie dało się ukryć – odejmując strój, binokle i napój alkoholowy, postać Namsosa niczym nie różniła się od tej na obrazku. I on sam musiał zrozumieć, że właśnie o to się rozchodzi w całej sprawie, gdyż nerwowo przestępował z nogi na nogę, coraz bardziej spływając potem. Niewiele było trzeba, aby wyprowadzić Namsa z równowagi.
- I co mi powiesz? – spytał wreszcie ojciec.
Syn spuścił głowę; nie mówił nic.
- Czekaj, jak powie! – zakpiła Rowena Voss. - Widział kto kiedy, żeby on się z dobrej woli odezwał?
- Jak długo to jeszcze potrwa? – nie ustępował Albatros. - Dokąd zmierzasz, jak się tobie wydaje?
Zatem najgorsze przypuszczenia spełniły się. Namsos wiedział, iż kiedyś do tego dojdzie. Po prostu starał się tej myśli do siebie nie dopuszczać. Na szczęście opracował zawczasu plan awaryjny. Drzwi jego sypialni były dębowe i solidne, a jedyny klucz spoczywał w Namsosa kieszeni. Odczekał chwilę, aż czujność ojca osłabnie i, porwawszy z talerza matki świeżutki tost, sprintem puścił się w kierunku schodów.
- Ajaj! Łap go, zabrał mi śniadanie! – wrzasnęła właścicielka kanapki.
Albatros doścignął zbiega dopiero na drugim stopniu. Schwycił długie włosy syna i pociągnął go ku sobie z wielką siłą.
- Skończyło się, rozumiesz?! Koniec fanaberii! – wysyczał z furią.
Zaczął wlec Namsa do pokoju. Pchnął go do środka, aż chłopak upadł na zaśmiecony dywan i wszedł za nim, lustrując pomieszczenie z obrzydzeniem. W istocie, wystrój wnętrza nie przedstawiał się zachęcająco.
Nozdrza wchodzącego atakował straszliwy odór zgnilizny, który wydzielały hałdy opakowań po gotowej żywności i baterie niedopitych butli słodzonych napojów wolnorynkowych. Choć panował półmrok, bo zasłony były zaciągnięte, to można było dokładnie obejrzeć, czym wyklejone są ściany – przedziwnym kolażem plakatów obskurnych zespołów muzycznych oraz stronic wyrwanych z różnych podziemnych manifestów i opracowań ekonomicznych - niedbale wyrysowana krzywa Laffera miała za sąsiada parafrazę sentencji Nietzschego z jednej strony, a reklamę barowego koncertu z drugiej.
W kącie, pomiędzy zakurzonymi pudłami w których Namsos przechowywał swoje rzeczy, tkwił na kiju sztandar. Pomimo wyszytego na nim, charakterystycznego biało - niebieskiego krzyża, prawie na pewno nie reprezentował żadnego skandynawskiego państwa.
Łóżka Namsosa nie było widać spod grubej warstwy nieświeżych ubrań, podobnież nocnego stolika. Z całego bałaganu, jakim otoczył się mieszkaniec pokoju, wybijało się tylko jego biurko, lśniące niczym ołtarz świątynny. Na blacie, w równych, geometrycznych stosach, ułożono kolekcjonerskie wydania książek, z tytułami wybitymi w twardych oprawach za pomocą złoconych literek. Woluminy opatrzono kolorowymi zdjęciami autorów. Większość z nich posiadała specyficzny typ urody, charakteryzujący się małymi oczkami, dużym nosem oraz wysokim czołem. Wrażenie odświętności potęgowała oświetlająca księgozbiór, ozdobna lampka olejowa z kolorowym kloszem.
Albatros miotał się, machając rękami; nie wiedział, od czego zacząć. Widok synowskiej nory odebrał mu dech. Namsos tymczasem bliski był ataku nerwowego. Ojciec wysapał:
- To tak się mieszka? Instytut Misesa urządzasz po moim dachem?!
Szarpnął skraj papierowej „tapety”, odrywając spory kawał i odsłaniając białą ścianę pod spodem.
- Darmozjadzie! Czegoś tu naznosił? Podniósł z biureczka pierwszą lepszą książkę, przewertował – Namsosowi serce stanęło na widok tak wielkiej świętości miętoszonej przez łapy ojca, i przeczytał fragment:
„Albo prywatna własność środków produkcji, albo głód i nędza dla wszystkich”. Cóż za ścierwo! – wykrzyknął i cisnął tomiszczem o podłogę.
- Mów mi w tej chwili, którego dzisiaj mamy?!
- 29 marca, 1973 roku – odrzekł cicho Namso, nie bez konsultacji z przybitym do drzwi kalendarzem.
- Ach, tak? Bo jak widzę te bzdury, to mi się zdaje, że ciągle jest dziewiętnasty wiek!
Rowena, zaniepokojona awanturą, ostrożnie zerkała do pokoju.
- Co wy wyrabiacie? O, czytelnia! – ucieszyła się. Również wzięła sobie książkę i pogrążyła w lekturze. Po chwili ryczała za śmiechu, jak niedawno przy śniadaniu.
- Co ja czytam! Jakie rzeczy! Że kobieta… zarażona… poglądami… od mężczyzny… jeszcze przez plemnik! Hi-hiii!
Rozochocona, złapała wspomnianą flagę i zaczęła nią wymachiwać, przewracając wszystko dookoła. Albatros, opanowawszy się trochę, zabrał sztandar małżonce i odłożył na miejsce. Podszedł do syna. Teraz skulony Namsos miał nad sobą oboje rodziców.
- I co z nim zrobimy? Za późno, by zapobiegać – czy da się uleczyć? – powiedział grobowym tonem ojciec.
Rowena zainteresowała się otwartą konserwą turystyczną, z resztką gnijącej fasoli na dnie.
- Jak długo to zamierza tu leżeć? – jęknęła. Nie bardzo było wiadomo, kogo ma na myśli – puszkę czy syna. A Namso Voss, z oczami pełnymi łez i zaciśniętym od szlochu gardłem, miał ochotę odpowiedzieć:
„Tak długo, jak wasz faszyzm panować będzie na świecie. Tak długo, aż uczciwy zarobek nie zacznie spływać do uczciwych rąk, a pasożytów, kanalie nie spotka to samo społeczne wygnanie, które ja cierpię. Tak długo, aż ostatni urzędnik nie skona na zgliszczach ostatniej instytucji państwowej. Tak długo, aż wskutek interwencji dobrych ludzi, za oknem nie rozkwitnie szczęśliwy i wolny świat, w którym znajdę ujście dla wszystkich stłamszonych potencjałów; w którym dobrze płatna praca, uścisk kobiecych ramiom, przyjaciele i jasny salon zamiast ciasnej nory… Tak długo!”
Ale nie pisnął ani słówkiem. Mimo to Albatros (być może z oczu syna) wyczytał, że coś podobnego chodzi mu po głowie, bowiem ciężko westchnął:
- W tym stanie nie możemy przecież puścić go na jutrzejsze wybory. Jak on będzie głosował? Przyniesie hańbę domu Vossów oraz Państwu.
- Lecz nie wolno mu też zakazać, bo złamalibyśmy Prawo – Rowena zmarszczyła brwi. - To impas!
- Nie do końca. Sądzę, że istnieje sposób na takich, jak on. Dowiedziałem się o nim z broszury naukowej Towarzystwa Socjologicznego, którą prenumeruję. Podobno działa w każdym przypadku i przez jeden wieczór robi z ciemnoty postępowca. Nazywa się go - „terapią empatyczną”.
Zwrócił się teraz do syna:
- Posłuchaj, Namsosie! Daję ci wybór: albo pozwolisz sobie pomóc przed głosowaniem, a wtedy w twym życiu niewiele się zmieni, obiecuję ci solennie. Będzie tak, jak sobie wymyśliłeś, jakkolwiek odrażające by nie było to twoje urządzenie. Nie naruszymy więcej, tfu!, suwerenności tego pokoju. Albo postanowisz trwać w obłędzie, lecz wówczas możesz nie pokazywać mi się więcej na oczy. Nie będę dłużej łożył na utrzymanie wstecznika.
- Ani pracy, ani studiów, kto widział takiego chłopa?! - zaczęła biadolić matka.
- Dajemy ci osiem godzin na podjęcie decyzji. Przez ten czas nie będziesz niepokojony. Pamiętaj – wybierz mądrze!
I wspólnie z Roweną opuścił pokój, zatrzaskując dębowe drzwi.
II
Nad Nowym Aarhus zapadł mrok. Zapaliły się piękne, żelazne latarnie. Opustoszałą z powodu siąpiącego deszczu Hansensgatą przesuwały tylko dwie figurki. Jedna, wysoka i barczysta, w płaszczu obszytym grubym futrem, stąpając bardzo pewnie ciągnęła za ramię drugą – mizerną, nikczemną, co krok ślizgającą się na mokrym bruku. Przed nimi leżał budynek świetlicy środowiskowej.
Wysokie okna były jasno rozświetlone. Z wnętrza dobiegały jakieś odgłosy. Drzwi do westybulu stały otworem, więc Albatros i Namsos weszli do środka, chroniąc się przed niepogodą. Sporą część pomieszczenia zajmowała utrzymana w psychodelicznej stylistyce tablica, która informowała, że szkolenie empatyczne rozpocznie się punktualnie o godzinie ósmej wieczorem w głównej auli na parterze i poprowadzi je niejaka E. Apage.
Albatros spojrzał na swój ciężki, wodoodporny zegarek.
- Już zaczęli. Dalej, Namso, właź śmiało. Tam poznasz pewnikiem takich, jak ty. Ale nawet nie myśl o wymknięciu się chyłkiem! Wiedz, że będę tu stał na straży nawet całą noc, jeśli zajdzie potrzeba.
I wepchnął syna w głąb świetlicy, zatrzaskując dwuskrzydłowe drzwi.
Rad nierad, Namsos musiał podporządkować się ojcu. Wola utrzymania wieloletniego status quo przeważyła nad wszystkimi innymi odczuciami. Nie to, że lubił go choć trochę. Po prostu przewegetował już w oklejonej, ciemnej klitce tak wiele czasu, iż sama myśl o jakiejkolwiek zmianie wywoływała atak paraliżującego strachu. Pomalutku posuwał się przed siebie, rozglądając uważnie.
W auli zapalono tylko połowę świateł. Większość krzeseł została złożona i odsunięta w kąt. U szczytu sali znajdowała się scena z masywną mównicą. Kręciła się po scenie ruda dziewczyna w skórzanym stroju i pokrzykiwała do mikrofonu. Obok posępny technik puszczał żwawą muzykę z adaptera. Dreszcz niechęci przeszedł Namsosa, gdy w kakofonii rozpoznał melodię „Międzynarodówki”, poddaną jednak jakiejś obróbce elektronicznej. Z przedniej ścianki mównicy wychodziła gruba rura, która opadając, zmieniała się w wielokrotnie zakręcającą rynnę. Wzdłuż tej konstrukcji, w równych odstępach, siedzieli uczestnicy spotkania. Nie było tam zbyt wiele młodych twarzy - raczej oblicza znudzone, sprane i zmęczone, przyciągnięte nadzieją na odegnanie zblazowania. Zapowiadała się niewątpliwie pyszna zabawa.
Namso zachodził w głowę, jakim to niby sposobem dziwaczny duet nauczy kogokolwiek odruchu bezwarunkowej empatii w ciągu paru godzin. Z miną cynicznego sceptyka zasiadł pomiędzy dwoma grubawymi mężczyznami.
- Widzę, że ostatnie marudy dotarły! Czy mam przed sobą wszystkich samolubów w Nowym Aarhus?! - wydarła się prowadząca Apage. – Jesteście gotowi zostawić za sobą życie egoisty?! Chcecie znaleźć wreszcie szczęście i spokój?! Niech krzyknie, kto chce dziś skąpać się cały w empatii!
Zgromadzeni wydali z siebie niejednolity, smętny pomruk.
- Co?! Nie słyszę!
Pomruk został powtórzony, tym razem nieco głośniej.
- Kto chce być wolny?! Kto chce być empatyczny?! – wrzeszczała Apage, a Namsos stwierdził, że choć sama sobie zaprzecza, to ma ona nawet interesujące piersi. Jednocześnie coś nie dawało mu spokoju – dziwny dźwięk, jakby regularny zaśpiew, słyszalny przez cały otaczający hałas i niosący ze sobą subtelną, upajającą wibrację, dobiegał z ciemnego przejścia w rogu auli. Czy i on stanowił część warsztatów?
- Złapcie się mocno za ręce i powtarzajcie za mną! – padło polecenie. Zniesmaczony Namsos delikatnie ujął spocone dłonie sąsiadów. Słuchał przerażony, jak sala zaczyna skandować idiotyczną strofę:
„Myślę o bliźnim przez dzień cały!
Nie szukam korzyści ani pochwały!
Altruizm nic przecież mnie nie kosztuje,
Na egoistę napluję, napluję!”
Tajemnicze wibracje przybrały na sile, zdawały się przywoływać do siebie Namsa. Apage wpadła w amok, snuła się nieprzytomna. Technik włączył nową płytę, pełną odrealniających nut. Uczestnicy seminarium zaczęli się kiwać na boki.
- Gotowi przyjąć świętą empatię?! A więc do dzieła!
Wydobyła z kieszeni plastykowy słoik – Namsos dostrzegł na nim etykietę z wielkim napisem „MEFEDRON” - i opróżniła jego zawartość do rury. Małe, białe tabletki spłynęły rynną, radośnie klekocząc. Odpowiednia ich ilość zatrzymała się w specjalnym wyżłobieniu przed każdym z uczestników.
- Bierzemy na raz, dwa, trzy, bez popitki! – instruowała ruda prowadząca, samemu racząc się końską dawką. Spanikowany Namsos przesunął swoją porcję w bok; w ten sposób sąsiedni grubas otrzymał podwójny przydział. Nawet nie zwrócił na to uwagi; połknął wszystko mechanicznie.
- Empaaaaa-tia! – pisnęła Apage.
Namso Voss nabrał pewności, że jeśli natychmiast nie pójdzie za wibrującym zaśpiewem, to niechybnie zwariuje. Wstał z krzesła i zaczął się oddalać, zgięty wpół. I tak nikt nie zwracał na niego uwagi – zebrani byli już zanadto otumanieni rozdanym środkiem, a ruda z zaciśniętymi powiekami bredziła coś o sile tysiąca słońc i że zaraz zniszczy Wielki Radar Własności.
Namsos z ulgą uciekł od zgiełku absurdalnego widowiska. Okazało się, iż przejście prowadzi do stromej klatki schodowej. Zaciekawiony, ruszył w dół. Z każdym kolejnym stopniem zaśpiew stawał się coraz wyraźniejszy. Wibracja przechodziła całe ciało młodzieńca, rozkosznie pieszcząc i łaskocząc go aż do szpiku kości. Namsos poczuł absolutne odprężenie. W miarę schodzenia zauważył, że zwyczajne, otynkowane ściany ustępują miejsca omszałym, pożłobionym kamieniom. Na niektórych z nich wyryto ciekawe symbole.
Minął załom korytarza i osłupiał. Znalazł się pod pięknie rzeźbionym portalem, za którym leżała długa izba. Mrok katakumb rozświetlały wbite w podłoże pochodnie o błękitnych płomieniach. Odnalazł źródło zaśpiewu. Wydawały go z siebie gardła kilkudziesięciu zakapturzonych postaci, które przygarbione zasiadały w surowych, drewnianych ławach. Z potęgą największego i najgodniejszego chóru na świecie ciągnęły swą pieśń, wydłużając każdą partię do granic możliwości. Święta ta i cudowna muzyka balansowała na granicy rzeczywistości, trącając, zdałoby się – samą osnowę stworzenia. Namso nie mógł nawet zebrać myśli, nim chórzyści nie umilkli.
Wtedy w przejściu między ławkami powietrze poruszyło się na kształt zasłony i znikąd wyrosły tam dwie osoby. Mężczyzna podobny tak strojem, jak fizjonomią do mnicha oraz zupełnie zwyczajnie ubrana, młoda kobieta o dobrotliwym spojrzeniu. Jej buzia miała jednak pewną niepokojącą i szpetną skazę – cały czas wykrzywiona była w prześmiewczym, ironicznym wyrazie.
- Zbliż się, Namsosie. Jesteś bezpieczny – rzekła łagodnie.
„Skąd zna moje imię?” – przeraził się Namso.
- Święta Helena ma niezwykłe oko, chłopcze – zabrał głos mnichopodobny człowiek. - Jak twój wzrok czyta litery, tak jej potrafi przeczytać spis rzeczy zawarty w ludzkiej duszy. Możesz się uspokoić, nie mamy nic wspólnego z tymi psychopatami u góry. Ich prawa oraz machinacje na nas nie wpływają. Oni tylko mamią potrzebujących, my umiemy im pomóc.
- Namso Vossie! – zawołała znienacka Helena. – Jesteś tutaj, bo nie nadajesz się do normalnej egzystencji. Wie o tym twoja rodzina, wiesz i ty.
Od małego coś było z tobą nie tak, czymś odstawałeś. Grupa rówieśnicza zepchnęła cię na margines i okrutnie dręczyła. Nie było dnia w szkole, byś nie doznał jakiegoś upokorzenia. Drżałeś na samą myśl o gehennie, jaką mogą zgotować ci jutro. Pedagodzy byli bezradni, Rowena załamywała ręce. Albatros wstydził się takiego syna. Nigdy nie zaznałeś miłości innej, niż matczyna, a i ta szybko przygasła. Ciągły gwałt zadawany na twej psychice odcisnął w niej piętno objawiające się całkowitą biernością życiową. Zaniechałeś swej edukacji, uważając się za zbyt bezwartościowego. Z czasem zacząłeś szukać ludzi za to odpowiedzialnych. To obecny porządek obarczyłeś winą za swój los – i nie byłeś bez racji.
Ale odskocznię znalazłeś w zagranicznych książkach postulujących powstanie nowego świata, całkiem wolnego gospodarczo i społecznie. Nagromadziłeś ich nieprzebrane ilości. Znałeś ich treść niemal na pamięć, sądziłeś, że są panaceum na twoje problemy. Że jeśli poprzesz tych, którzy w parlamencie będą je cytować i zmieniać według nich kraj, nadejdzie dla ciebie wyzwolenie.
Czyż nie dlatego tak przeraziłeś się dzisiaj, gdy w przeddzień głosowania ojciec postanowił odciąć ci drogę ucieczki z otchłani? Lecz nie jesteś głupi, Namsosie; po tak długim oczekiwaniu potrzeba czegoś więcej, niż panny Eulalii Apage i jej pigułek, aby złamać twą wolę. Będziesz działał na przekór wszystkiemu, prawda?
A ja nie jestem tutaj, żeby cię powstrzymywać. Nie chcę, byś wyrobił sobie o mnie złe zdanie. Nie przeciągnę cię już ani na cal – wystarczy ci tego. Owszem, dziś wieczór poddany zostaniesz ostatniej i najważniejszej próbie, przed jaką stawałeś w życiu. Zadecyduje ona, czy dostąpisz zaszczytu przystąpienia do naszego wyższego grona, czy też będziesz… unicestwiony. Ale nie bój nic!
Niezależnie od wyniku, nagrodzę cię za wszystko, co do tej pory przeszedłeś, i to w sposób, który prześcignie twe najśmielsze oczekiwania. Zresztą – przekonaj się sam. Mój towarzysz, Czerwony Eklezjarcha, przeprowadzi zabieg...
Człowiek w szkarłatnej, mnisiej szacie stanął przed Namsem. Nim chłopak zdołał zareagować, położył mu dwa palce lewej ręki na skroni. Z gardeł chórzystów wydarł się potężny ton.
- Tylko nie pozwól się złapać złym wirom! – poradziła Święta Helena, permanentnie ironicznie uśmiechnięta.
I zatrwożony Namsos Voss uczuł, jak jego dzielna dusza opuszcza wycieńczone, wymizerowane ciało.
***
Część następna
Wybory do parlamentu krajowego, AD. 1973
I Działo się to w dzień przedwyborczy.
Około godziny jedenastej rano Namsos Voss, przymuszony przez pusty żołądek, wypełznął ze swojego pokoju na piętrze rodzinnego domu w Nowym Aarhus, ześliznął się po schodach i przyczaił u niedomkniętych drzwi kuchennych. Wyczekiwał dogodnego momentu, by, nie narażając się na żadną interakcję, przypaść do lodówki, wyrwać coś do zjedzenia, coś do wypicia, co wystarczy mu aż do wieczora i błyskawicznie zaszyć się z powrotem w ciepłej sypialni. Póki co trwał nieruchomo, zaglądając do środka przez szparę.
W jasnej i czyściutkiej kuchni scenka jak z elementarza.
Rowena Voss zerknęła na poranną gazetę i wybuchnęła głośnym śmiechem:
- A to dobre! Ha-ha! Spójrz sam, jaka fraszka!
Albatros Voss dolał sobie kawy, po czym wziął od małżonki dziennik. Humor jednak wcale mu się nie poprawił dzięki lekturze fraszki. Mężczyzna wykrzywił tylko wargi w grymasie zniesmaczenia.
Uniósł głowę i rzekł w stronę przedpokoju:
- Namso, synku, a co się tam tak kryjesz? Pozwól no tu do mnie.
Ten postanowił udać, że wcale go nie ma i chyłkiem wycofać w bezpieczne miejsce.
- Synu, czy nie słyszysz, jak ojciec cię woła? – zawołała wciąż rozbawiona Rowena.
Drżąc na całym ciele z powodu nagłego zdekonspirowania, Namsos powoli zbliżył się, zajmując stanowisko obok ojcowskiego krzesła.
- Tato?
Albatros uśmiechnął się zimno.
- Zobacz, co matka znalazła zabawnego - i dość zamaszyście podsunął mu pierwszą stronę „Extra Bladet” pod sam nos. Zlękniony Namsos przebiegł ją tylko pobieżnie wzrokiem, ale od razu domyślił się, o co chodzi ojcu. Rzeczony wierszyk widniał na samym dole. Tytuł, wydrukowany krzykliwą czcionką, brzmiał: „Na paleolibertarianina”. Niżej zaś znajdowała się treść:
Na kanapie leży kuc
Co dzień konia lubi tłuc.
Lubić, lubi, cóż ma począć?
Innej szansy nie miał dotąd.
Fraszkę ilustrowała karykatura, przedstawiająca rozwalonego na wyścielonej pornografią wersalce chudzielca z tłustymi włosami upiętymi w długi ogon, okularami jak dwa denka od butelek, pryszczatą oraz zarośniętą w okolicach szyi gębą; odzianego niedbale i dzierżącego butelkę piwska. Pokraczny osobnik sękatymi paluchami majstrował w okolicach rozporka. Jego zaplamioną koszulę zdobił nadruk: „Lat 20, Syn Maminy. Wolnościowe wielbię Bździny”.
Albatros chrząknął bardzo znacząco. Nie dało się ukryć – odejmując strój, binokle i napój alkoholowy, postać Namsosa niczym nie różniła się od tej na obrazku. I on sam musiał zrozumieć, że właśnie o to się rozchodzi w całej sprawie, gdyż nerwowo przestępował z nogi na nogę, coraz bardziej spływając potem. Niewiele było trzeba, aby wyprowadzić Namsa z równowagi.
- I co mi powiesz? – spytał wreszcie ojciec.
Syn spuścił głowę; nie mówił nic.
- Czekaj, jak powie! – zakpiła Rowena Voss. - Widział kto kiedy, żeby on się z dobrej woli odezwał?
- Jak długo to jeszcze potrwa? – nie ustępował Albatros. - Dokąd zmierzasz, jak się tobie wydaje?
Zatem najgorsze przypuszczenia spełniły się. Namsos wiedział, iż kiedyś do tego dojdzie. Po prostu starał się tej myśli do siebie nie dopuszczać. Na szczęście opracował zawczasu plan awaryjny. Drzwi jego sypialni były dębowe i solidne, a jedyny klucz spoczywał w Namsosa kieszeni. Odczekał chwilę, aż czujność ojca osłabnie i, porwawszy z talerza matki świeżutki tost, sprintem puścił się w kierunku schodów.
- Ajaj! Łap go, zabrał mi śniadanie! – wrzasnęła właścicielka kanapki.
Albatros doścignął zbiega dopiero na drugim stopniu. Schwycił długie włosy syna i pociągnął go ku sobie z wielką siłą.
- Skończyło się, rozumiesz?! Koniec fanaberii! – wysyczał z furią.
Zaczął wlec Namsa do pokoju. Pchnął go do środka, aż chłopak upadł na zaśmiecony dywan i wszedł za nim, lustrując pomieszczenie z obrzydzeniem. W istocie, wystrój wnętrza nie przedstawiał się zachęcająco.
Nozdrza wchodzącego atakował straszliwy odór zgnilizny, który wydzielały hałdy opakowań po gotowej żywności i baterie niedopitych butli słodzonych napojów wolnorynkowych. Choć panował półmrok, bo zasłony były zaciągnięte, to można było dokładnie obejrzeć, czym wyklejone są ściany – przedziwnym kolażem plakatów obskurnych zespołów muzycznych oraz stronic wyrwanych z różnych podziemnych manifestów i opracowań ekonomicznych - niedbale wyrysowana krzywa Laffera miała za sąsiada parafrazę sentencji Nietzschego z jednej strony, a reklamę barowego koncertu z drugiej.
W kącie, pomiędzy zakurzonymi pudłami w których Namsos przechowywał swoje rzeczy, tkwił na kiju sztandar. Pomimo wyszytego na nim, charakterystycznego biało - niebieskiego krzyża, prawie na pewno nie reprezentował żadnego skandynawskiego państwa.
Łóżka Namsosa nie było widać spod grubej warstwy nieświeżych ubrań, podobnież nocnego stolika. Z całego bałaganu, jakim otoczył się mieszkaniec pokoju, wybijało się tylko jego biurko, lśniące niczym ołtarz świątynny. Na blacie, w równych, geometrycznych stosach, ułożono kolekcjonerskie wydania książek, z tytułami wybitymi w twardych oprawach za pomocą złoconych literek. Woluminy opatrzono kolorowymi zdjęciami autorów. Większość z nich posiadała specyficzny typ urody, charakteryzujący się małymi oczkami, dużym nosem oraz wysokim czołem. Wrażenie odświętności potęgowała oświetlająca księgozbiór, ozdobna lampka olejowa z kolorowym kloszem.
Albatros miotał się, machając rękami; nie wiedział, od czego zacząć. Widok synowskiej nory odebrał mu dech. Namsos tymczasem bliski był ataku nerwowego. Ojciec wysapał:
- To tak się mieszka? Instytut Misesa urządzasz po moim dachem?!
Szarpnął skraj papierowej „tapety”, odrywając spory kawał i odsłaniając białą ścianę pod spodem.
- Darmozjadzie! Czegoś tu naznosił? Podniósł z biureczka pierwszą lepszą książkę, przewertował – Namsosowi serce stanęło na widok tak wielkiej świętości miętoszonej przez łapy ojca, i przeczytał fragment:
„Albo prywatna własność środków produkcji, albo głód i nędza dla wszystkich”. Cóż za ścierwo! – wykrzyknął i cisnął tomiszczem o podłogę.
- Mów mi w tej chwili, którego dzisiaj mamy?!
- 29 marca, 1973 roku – odrzekł cicho Namso, nie bez konsultacji z przybitym do drzwi kalendarzem.
- Ach, tak? Bo jak widzę te bzdury, to mi się zdaje, że ciągle jest dziewiętnasty wiek!
Rowena, zaniepokojona awanturą, ostrożnie zerkała do pokoju.
- Co wy wyrabiacie? O, czytelnia! – ucieszyła się. Również wzięła sobie książkę i pogrążyła w lekturze. Po chwili ryczała za śmiechu, jak niedawno przy śniadaniu.
- Co ja czytam! Jakie rzeczy! Że kobieta… zarażona… poglądami… od mężczyzny… jeszcze przez plemnik! Hi-hiii!
Rozochocona, złapała wspomnianą flagę i zaczęła nią wymachiwać, przewracając wszystko dookoła. Albatros, opanowawszy się trochę, zabrał sztandar małżonce i odłożył na miejsce. Podszedł do syna. Teraz skulony Namsos miał nad sobą oboje rodziców.
- I co z nim zrobimy? Za późno, by zapobiegać – czy da się uleczyć? – powiedział grobowym tonem ojciec.
Rowena zainteresowała się otwartą konserwą turystyczną, z resztką gnijącej fasoli na dnie.
- Jak długo to zamierza tu leżeć? – jęknęła. Nie bardzo było wiadomo, kogo ma na myśli – puszkę czy syna. A Namso Voss, z oczami pełnymi łez i zaciśniętym od szlochu gardłem, miał ochotę odpowiedzieć:
„Tak długo, jak wasz faszyzm panować będzie na świecie. Tak długo, aż uczciwy zarobek nie zacznie spływać do uczciwych rąk, a pasożytów, kanalie nie spotka to samo społeczne wygnanie, które ja cierpię. Tak długo, aż ostatni urzędnik nie skona na zgliszczach ostatniej instytucji państwowej. Tak długo, aż wskutek interwencji dobrych ludzi, za oknem nie rozkwitnie szczęśliwy i wolny świat, w którym znajdę ujście dla wszystkich stłamszonych potencjałów; w którym dobrze płatna praca, uścisk kobiecych ramiom, przyjaciele i jasny salon zamiast ciasnej nory… Tak długo!”
Ale nie pisnął ani słówkiem. Mimo to Albatros (być może z oczu syna) wyczytał, że coś podobnego chodzi mu po głowie, bowiem ciężko westchnął:
- W tym stanie nie możemy przecież puścić go na jutrzejsze wybory. Jak on będzie głosował? Przyniesie hańbę domu Vossów oraz Państwu.
- Lecz nie wolno mu też zakazać, bo złamalibyśmy Prawo – Rowena zmarszczyła brwi. - To impas!
- Nie do końca. Sądzę, że istnieje sposób na takich, jak on. Dowiedziałem się o nim z broszury naukowej Towarzystwa Socjologicznego, którą prenumeruję. Podobno działa w każdym przypadku i przez jeden wieczór robi z ciemnoty postępowca. Nazywa się go - „terapią empatyczną”.
Zwrócił się teraz do syna:
- Posłuchaj, Namsosie! Daję ci wybór: albo pozwolisz sobie pomóc przed głosowaniem, a wtedy w twym życiu niewiele się zmieni, obiecuję ci solennie. Będzie tak, jak sobie wymyśliłeś, jakkolwiek odrażające by nie było to twoje urządzenie. Nie naruszymy więcej, tfu!, suwerenności tego pokoju. Albo postanowisz trwać w obłędzie, lecz wówczas możesz nie pokazywać mi się więcej na oczy. Nie będę dłużej łożył na utrzymanie wstecznika.
- Ani pracy, ani studiów, kto widział takiego chłopa?! - zaczęła biadolić matka.
- Dajemy ci osiem godzin na podjęcie decyzji. Przez ten czas nie będziesz niepokojony. Pamiętaj – wybierz mądrze!
I wspólnie z Roweną opuścił pokój, zatrzaskując dębowe drzwi.
II
Nad Nowym Aarhus zapadł mrok. Zapaliły się piękne, żelazne latarnie. Opustoszałą z powodu siąpiącego deszczu Hansensgatą przesuwały tylko dwie figurki. Jedna, wysoka i barczysta, w płaszczu obszytym grubym futrem, stąpając bardzo pewnie ciągnęła za ramię drugą – mizerną, nikczemną, co krok ślizgającą się na mokrym bruku. Przed nimi leżał budynek świetlicy środowiskowej.
Wysokie okna były jasno rozświetlone. Z wnętrza dobiegały jakieś odgłosy. Drzwi do westybulu stały otworem, więc Albatros i Namsos weszli do środka, chroniąc się przed niepogodą. Sporą część pomieszczenia zajmowała utrzymana w psychodelicznej stylistyce tablica, która informowała, że szkolenie empatyczne rozpocznie się punktualnie o godzinie ósmej wieczorem w głównej auli na parterze i poprowadzi je niejaka E. Apage.
Albatros spojrzał na swój ciężki, wodoodporny zegarek.
- Już zaczęli. Dalej, Namso, właź śmiało. Tam poznasz pewnikiem takich, jak ty. Ale nawet nie myśl o wymknięciu się chyłkiem! Wiedz, że będę tu stał na straży nawet całą noc, jeśli zajdzie potrzeba.
I wepchnął syna w głąb świetlicy, zatrzaskując dwuskrzydłowe drzwi.
Rad nierad, Namsos musiał podporządkować się ojcu. Wola utrzymania wieloletniego status quo przeważyła nad wszystkimi innymi odczuciami. Nie to, że lubił go choć trochę. Po prostu przewegetował już w oklejonej, ciemnej klitce tak wiele czasu, iż sama myśl o jakiejkolwiek zmianie wywoływała atak paraliżującego strachu. Pomalutku posuwał się przed siebie, rozglądając uważnie.
W auli zapalono tylko połowę świateł. Większość krzeseł została złożona i odsunięta w kąt. U szczytu sali znajdowała się scena z masywną mównicą. Kręciła się po scenie ruda dziewczyna w skórzanym stroju i pokrzykiwała do mikrofonu. Obok posępny technik puszczał żwawą muzykę z adaptera. Dreszcz niechęci przeszedł Namsosa, gdy w kakofonii rozpoznał melodię „Międzynarodówki”, poddaną jednak jakiejś obróbce elektronicznej. Z przedniej ścianki mównicy wychodziła gruba rura, która opadając, zmieniała się w wielokrotnie zakręcającą rynnę. Wzdłuż tej konstrukcji, w równych odstępach, siedzieli uczestnicy spotkania. Nie było tam zbyt wiele młodych twarzy - raczej oblicza znudzone, sprane i zmęczone, przyciągnięte nadzieją na odegnanie zblazowania. Zapowiadała się niewątpliwie pyszna zabawa.
Namso zachodził w głowę, jakim to niby sposobem dziwaczny duet nauczy kogokolwiek odruchu bezwarunkowej empatii w ciągu paru godzin. Z miną cynicznego sceptyka zasiadł pomiędzy dwoma grubawymi mężczyznami.
- Widzę, że ostatnie marudy dotarły! Czy mam przed sobą wszystkich samolubów w Nowym Aarhus?! - wydarła się prowadząca Apage. – Jesteście gotowi zostawić za sobą życie egoisty?! Chcecie znaleźć wreszcie szczęście i spokój?! Niech krzyknie, kto chce dziś skąpać się cały w empatii!
Zgromadzeni wydali z siebie niejednolity, smętny pomruk.
- Co?! Nie słyszę!
Pomruk został powtórzony, tym razem nieco głośniej.
- Kto chce być wolny?! Kto chce być empatyczny?! – wrzeszczała Apage, a Namsos stwierdził, że choć sama sobie zaprzecza, to ma ona nawet interesujące piersi. Jednocześnie coś nie dawało mu spokoju – dziwny dźwięk, jakby regularny zaśpiew, słyszalny przez cały otaczający hałas i niosący ze sobą subtelną, upajającą wibrację, dobiegał z ciemnego przejścia w rogu auli. Czy i on stanowił część warsztatów?
- Złapcie się mocno za ręce i powtarzajcie za mną! – padło polecenie. Zniesmaczony Namsos delikatnie ujął spocone dłonie sąsiadów. Słuchał przerażony, jak sala zaczyna skandować idiotyczną strofę:
„Myślę o bliźnim przez dzień cały!
Nie szukam korzyści ani pochwały!
Altruizm nic przecież mnie nie kosztuje,
Na egoistę napluję, napluję!”
Tajemnicze wibracje przybrały na sile, zdawały się przywoływać do siebie Namsa. Apage wpadła w amok, snuła się nieprzytomna. Technik włączył nową płytę, pełną odrealniających nut. Uczestnicy seminarium zaczęli się kiwać na boki.
- Gotowi przyjąć świętą empatię?! A więc do dzieła!
Wydobyła z kieszeni plastykowy słoik – Namsos dostrzegł na nim etykietę z wielkim napisem „MEFEDRON” - i opróżniła jego zawartość do rury. Małe, białe tabletki spłynęły rynną, radośnie klekocząc. Odpowiednia ich ilość zatrzymała się w specjalnym wyżłobieniu przed każdym z uczestników.
- Bierzemy na raz, dwa, trzy, bez popitki! – instruowała ruda prowadząca, samemu racząc się końską dawką. Spanikowany Namsos przesunął swoją porcję w bok; w ten sposób sąsiedni grubas otrzymał podwójny przydział. Nawet nie zwrócił na to uwagi; połknął wszystko mechanicznie.
- Empaaaaa-tia! – pisnęła Apage.
Namso Voss nabrał pewności, że jeśli natychmiast nie pójdzie za wibrującym zaśpiewem, to niechybnie zwariuje. Wstał z krzesła i zaczął się oddalać, zgięty wpół. I tak nikt nie zwracał na niego uwagi – zebrani byli już zanadto otumanieni rozdanym środkiem, a ruda z zaciśniętymi powiekami bredziła coś o sile tysiąca słońc i że zaraz zniszczy Wielki Radar Własności.
Namsos z ulgą uciekł od zgiełku absurdalnego widowiska. Okazało się, iż przejście prowadzi do stromej klatki schodowej. Zaciekawiony, ruszył w dół. Z każdym kolejnym stopniem zaśpiew stawał się coraz wyraźniejszy. Wibracja przechodziła całe ciało młodzieńca, rozkosznie pieszcząc i łaskocząc go aż do szpiku kości. Namsos poczuł absolutne odprężenie. W miarę schodzenia zauważył, że zwyczajne, otynkowane ściany ustępują miejsca omszałym, pożłobionym kamieniom. Na niektórych z nich wyryto ciekawe symbole.
Minął załom korytarza i osłupiał. Znalazł się pod pięknie rzeźbionym portalem, za którym leżała długa izba. Mrok katakumb rozświetlały wbite w podłoże pochodnie o błękitnych płomieniach. Odnalazł źródło zaśpiewu. Wydawały go z siebie gardła kilkudziesięciu zakapturzonych postaci, które przygarbione zasiadały w surowych, drewnianych ławach. Z potęgą największego i najgodniejszego chóru na świecie ciągnęły swą pieśń, wydłużając każdą partię do granic możliwości. Święta ta i cudowna muzyka balansowała na granicy rzeczywistości, trącając, zdałoby się – samą osnowę stworzenia. Namso nie mógł nawet zebrać myśli, nim chórzyści nie umilkli.
Wtedy w przejściu między ławkami powietrze poruszyło się na kształt zasłony i znikąd wyrosły tam dwie osoby. Mężczyzna podobny tak strojem, jak fizjonomią do mnicha oraz zupełnie zwyczajnie ubrana, młoda kobieta o dobrotliwym spojrzeniu. Jej buzia miała jednak pewną niepokojącą i szpetną skazę – cały czas wykrzywiona była w prześmiewczym, ironicznym wyrazie.
- Zbliż się, Namsosie. Jesteś bezpieczny – rzekła łagodnie.
„Skąd zna moje imię?” – przeraził się Namso.
- Święta Helena ma niezwykłe oko, chłopcze – zabrał głos mnichopodobny człowiek. - Jak twój wzrok czyta litery, tak jej potrafi przeczytać spis rzeczy zawarty w ludzkiej duszy. Możesz się uspokoić, nie mamy nic wspólnego z tymi psychopatami u góry. Ich prawa oraz machinacje na nas nie wpływają. Oni tylko mamią potrzebujących, my umiemy im pomóc.
- Namso Vossie! – zawołała znienacka Helena. – Jesteś tutaj, bo nie nadajesz się do normalnej egzystencji. Wie o tym twoja rodzina, wiesz i ty.
Od małego coś było z tobą nie tak, czymś odstawałeś. Grupa rówieśnicza zepchnęła cię na margines i okrutnie dręczyła. Nie było dnia w szkole, byś nie doznał jakiegoś upokorzenia. Drżałeś na samą myśl o gehennie, jaką mogą zgotować ci jutro. Pedagodzy byli bezradni, Rowena załamywała ręce. Albatros wstydził się takiego syna. Nigdy nie zaznałeś miłości innej, niż matczyna, a i ta szybko przygasła. Ciągły gwałt zadawany na twej psychice odcisnął w niej piętno objawiające się całkowitą biernością życiową. Zaniechałeś swej edukacji, uważając się za zbyt bezwartościowego. Z czasem zacząłeś szukać ludzi za to odpowiedzialnych. To obecny porządek obarczyłeś winą za swój los – i nie byłeś bez racji.
Ale odskocznię znalazłeś w zagranicznych książkach postulujących powstanie nowego świata, całkiem wolnego gospodarczo i społecznie. Nagromadziłeś ich nieprzebrane ilości. Znałeś ich treść niemal na pamięć, sądziłeś, że są panaceum na twoje problemy. Że jeśli poprzesz tych, którzy w parlamencie będą je cytować i zmieniać według nich kraj, nadejdzie dla ciebie wyzwolenie.
Czyż nie dlatego tak przeraziłeś się dzisiaj, gdy w przeddzień głosowania ojciec postanowił odciąć ci drogę ucieczki z otchłani? Lecz nie jesteś głupi, Namsosie; po tak długim oczekiwaniu potrzeba czegoś więcej, niż panny Eulalii Apage i jej pigułek, aby złamać twą wolę. Będziesz działał na przekór wszystkiemu, prawda?
A ja nie jestem tutaj, żeby cię powstrzymywać. Nie chcę, byś wyrobił sobie o mnie złe zdanie. Nie przeciągnę cię już ani na cal – wystarczy ci tego. Owszem, dziś wieczór poddany zostaniesz ostatniej i najważniejszej próbie, przed jaką stawałeś w życiu. Zadecyduje ona, czy dostąpisz zaszczytu przystąpienia do naszego wyższego grona, czy też będziesz… unicestwiony. Ale nie bój nic!
Niezależnie od wyniku, nagrodzę cię za wszystko, co do tej pory przeszedłeś, i to w sposób, który prześcignie twe najśmielsze oczekiwania. Zresztą – przekonaj się sam. Mój towarzysz, Czerwony Eklezjarcha, przeprowadzi zabieg...
Człowiek w szkarłatnej, mnisiej szacie stanął przed Namsem. Nim chłopak zdołał zareagować, położył mu dwa palce lewej ręki na skroni. Z gardeł chórzystów wydarł się potężny ton.
- Tylko nie pozwól się złapać złym wirom! – poradziła Święta Helena, permanentnie ironicznie uśmiechnięta.
I zatrwożony Namsos Voss uczuł, jak jego dzielna dusza opuszcza wycieńczone, wymizerowane ciało.
***
Część następna
Ostatnio zmieniony 10 sie 2014, 15:44 przez ArcturV, łącznie zmieniany 1 raz.
- 411
- Posty: 1778
- Rejestracja: 31 paź 2011, 8:56
- Lokalizacja: .de
Re: Wybory do parlamentu krajowego, AD. 1973 I/II
Przeczytalam.
Zostawiam tylko slad, bo o zapisie mówie po raz chyba juz czwarty, a i poczekam na ciág dalszy.
Na razie mamy co mamy - nawet interesujáco. Pokusilabym sie nawet o pewná teorie, ale najpierw musze uzupelnic wiedze.
J.
Zostawiam tylko slad, bo o zapisie mówie po raz chyba juz czwarty, a i poczekam na ciág dalszy.
Na razie mamy co mamy - nawet interesujáco. Pokusilabym sie nawet o pewná teorie, ale najpierw musze uzupelnic wiedze.
J.
Nie będę cytować innych. Poczekam aż inni będą cytować mnie.
-
- Posty: 30
- Rejestracja: 06 lip 2014, 14:35
Re: Wybory do parlamentu krajowego, AD. 1973 I/II
Część finalna powinna ukazać się przed końcem tygodnia.
Czy podzielisz się ową teorią? Jestem jej bardzo ciekaw; obiecuję, że nie będzie miało to wpływu na treść utworu.
Czy podzielisz się ową teorią? Jestem jej bardzo ciekaw; obiecuję, że nie będzie miało to wpływu na treść utworu.
- 411
- Posty: 1778
- Rejestracja: 31 paź 2011, 8:56
- Lokalizacja: .de
Re: Wybory do parlamentu krajowego, AD. 1973 I/II
Wybacz, dopiero zauwazylam czesc drugá odkomentarza.ArcturV pisze:Czy podzielisz się ową teorią? Jestem jej bardzo ciekaw; obiecuję, że nie będzie miało to wpływu na treść utworu.
Mówisz, ze moja teoria nie bedzie miala wplywu na utwór.
Przyznaje Ci racje, gdyz... teoria ta nie dotyczy tekstu, a Autora.

Nie pamietam juz (zaraz sprawdze), czy witales sie z nami w KTO ZACZ - bardzo jestem ciekawa Twojego wieku.
Pozdrawiam,
J.
Nie będę cytować innych. Poczekam aż inni będą cytować mnie.
-
- Posty: 30
- Rejestracja: 06 lip 2014, 14:35
Re: Wybory do parlamentu krajowego, AD. 1973 I/II
Proszę śmiało typować. Zaprzeczę lub potwierdzę.
Zdecydowanie nie witałem się, gdyż nie lubię takich powitań.
Zdecydowanie nie witałem się, gdyż nie lubię takich powitań.
- 411
- Posty: 1778
- Rejestracja: 31 paź 2011, 8:56
- Lokalizacja: .de
Re: Wybory do parlamentu krajowego, AD. 1973 I/II
Bardzo niekulturalnie. Ale cóz ja, skromny mod, bede Cie obyczajów uczyc...ArcturV pisze:Zdecydowanie nie witałem się, gdyż nie lubię takich powitań.

Nie będę cytować innych. Poczekam aż inni będą cytować mnie.
-
- Posty: 30
- Rejestracja: 06 lip 2014, 14:35
Re: Wybory do parlamentu krajowego, AD. 1973 I/II
Moja twórczość świadczy o mnie i jest mi wizytówką.
Proszę zgadywać, lubię takie zabawy.
Proszę zgadywać, lubię takie zabawy.
- 411
- Posty: 1778
- Rejestracja: 31 paź 2011, 8:56
- Lokalizacja: .de
Re: Wybory do parlamentu krajowego, AD. 1973 I/II
Zdecydowanie. Skoro nie zdobyles sie na powitanie innych uzytkowników, bedziemy Cie oceniac przez pryzmat twórczosci. A z drugiej strony - przywitanie sie nie jest narzucone regulaminem, ale niepisane reguly dla przecietnie inteligentnego uzytkownika sá zrozumiale same przez sie.ArcturV pisze:Moja twórczość świadczy o mnie i jest mi wizytówką.
Baw sie wiec - do upojenia. W pojedynke.ArcturV pisze:Proszę zgadywać, lubię takie zabawy.
J.
Nie będę cytować innych. Poczekam aż inni będą cytować mnie.
Re: Wybory do parlamentu krajowego, AD. 1973 I/II
.
Ostatnio zmieniony 26 lis 2016, 10:35 przez karolek, łącznie zmieniany 1 raz.
-
- Posty: 30
- Rejestracja: 06 lip 2014, 14:35