Flet
- Ewa Włodek
- Posty: 5107
- Rejestracja: 03 lis 2011, 15:59
Flet
- Aaaa, dość już tego, do kurwy maci! Koniec balu, moiściewy, dopić, co jest do dopicia i zająć się sprawą, bo znów w malinach wylądujemy! – Burmistrz łyknął resztkę piwa, grzmotnął kuflem w blat i powiódł marsowym wzrokiem po radzie miejskiej, zasiadającej wokół stołu w pryncypialnej sali ratusza. – Coś dziś należy przedsięwziąć ostatecznie, bo i wstyd sakramencki z tą plagą, a i akcyźnik królewski nie żartuje – sapnął.
- Że wstyd, to prawda, bo jak onegdaj pojechałem w interesach do stolicy, to bez przerwy zagadywali, czy to prawda, że u nas taki bajzel jest. – Drukarz Martin spojrzał tęsknie na swój pusty kufel, starannie obejrzał mankiety kabata i popatrzył na burmistrza. – A z tym akcyźnikiem, to co konkretnie, mistrzu Hermanie? – zapytał.
- Ano, to, że król dowiedział się przecież o tym, co się u nas wyprawia i uznał, że jeśli tolerujemy ten stan dla jakichś korzyści, to trzeba obłożyć miasto podatkiem akcyzowym na rzecz korony. A jeśli przyczyna leży w tym, że sytuacja wymknęła się spod kontroli, to należy się nam grzywna za te, no, jak mu tam, działanie na szkodę państwa, bo ponoć to, co się u nas porobiło, zaczyna być znane za granicą…
- Czyli, jak się nie obrócić, dupa z tyłu – westchnął sentencjonalnie Manfred, mistrz kuśnierski, gładząc szalowy, bobrowy kołnierz. – A płacić tak czy siak trzeba, tylko, zdaje się, nie bardzo jest czym, bo majster Gerard znów ostatnio miał nieprzewidziane wydatki, córkę w trybie przyspieszonym za mąż wydawał, czy jakoś tak…
- Hola, hola!!! – Gerard, piwowar, zawiadujący w tej kadencji miejską szkatułą, zerwał się jak kolnięty szydłem i zawiesił swoją czerwoną twarz nad głową Manfreda. – Ty pieprzony łupiskórniku coś mi tu imputujesz?! Odszczekasz mi tu zaraz, albo…
- Dosyć, bracia, dosyć! – ojciec Klemens, przeor benedyktynów, zasiadający w radzie dożywotnio, podniósł zawieszony na szyi krzyż święty i zaczął nim żegnać Manfreda i Gerarda, po czym rozszerzył czynność na resztę rady. – Cóż, różne już padały dziś argumenty za uporządkowaniem sytuacji, ale ten, że tak powiem, finansowy, jest najpoważniejszy! Bo król znów chce swoją zachłanną łapą sięgnąć do tych groszy, co to mogłyby iść na bardziej zbożne cele, jak choćby remont naszego refektarza, czy dokończenie chwilowo zawieszonego dzieła udrożnienia podziemnych korytarzy między naszym klasztorem, a domem naszych sióstr…
- Wy, pater, dajcie już spokój z podziemiami, wystarczy tego, co mamy na ziemi… - wpadł czcigodnemu w słowo Hans, jubiler. – A kłócić się, w rzeczy samej, nie ma co! Trzeba myśleć, co by tu zrobić z tą plagą, zanim akcyźnik sporządzi ten swój raport dla króla…
- Skoro my już przy tym, to ja proponuję powierzyć rozwiązanie problemu specjaliście – Adolfus, bakałarz, ostentacyjnie golnął z prywatnej flaszki, wydobytej z fałdów togi, po czym machnął ręką i posłał flaszkę obiegiem. – Według mnie trzeba by było przygotować odpowiednie ogłoszenie, rozpropagować inicjatywę… - przerwał, bo flaszka wróciła do niego, więc przytknął ja do ust, po czym spojrzał z dezaprobatą, bo nie wypłynęła z niej ani kropla żywej wody.
- No, to, szacowny Adolfusie, rozumiem, że przygotujecie treść ogłoszenia, mistrz Martin sporządzi stosowne plakaty, rozlepi się je na murach, inne się porozsyła po okolicy i zobaczymy. – Burmistrz schował ręce w szerokie rękawy delii i powiódł wzrokiem po radzie. – Mistrzu Gerardzie, zabezpieczcie środki na pokrycie kosztów i na honorarium dla specjalisty, jak się spisze. I postarajcie się, proszę – położył szczególny nacisk na staranie i znacznie mniejszy na prośbę – żeby, jak przyjdzie co do czego, w kasie miejskiej była moneta, a nie powietrze! Mo-ne-ta!
Szacowna rada miejska zaczęła pokasływać, pochrząkiwać i rozglądać się po ratuszowej sali, dopóki miejski pachołek nie postawił na stole kolejnego pokaźnego antałka.
*
- Powiadacie się mistrzem w waszym fachu? A nie wyglądacie, powiem szczerze. – Burmistrz po raz kolejny zmierzył wzrokiem stojącego przed nim człowieka. Specjalista do walki ze szczególnym rodzajem plag był człekiem mizernej postury, szczupłym, a jego prawe ramię było wyższe, niż lewe. Twarz też miał mało atrakcyjną, oszpeconą złamanym i kiepsko zrośniętym nosem, kwadratowe szczęki pokrywał kilkudniowy zarost, zaś czoło kończyło się na ciemieniu. Odziany był nijako, ani dobrze, ani źle, ot taki sobie łazęga, którego mija się na gościńcu jak powietrze.
- To sobie wiedzcie – głos specjalisty był głębokim, aksamitnym barytonem, którego dźwięk przyprawiał burmistrza o dziwne dreszcze wzdłuż stosu pacierzowego – że rzecz nie wyglądzie, lecz w instrumencie. Nie będę się wdawał w szczegóły, bo to tajemnica zawodowa, ale powiem wam tylko, że odpowiedni instrument to podstawa powodzenia. – Specjalista spojrzał na burmistrza i ten odniósł wrażenie, że spod powiek błysnęło coś jakby klejnot czy inne licho. Przełknął ślinę, oblizał wargi.
- A cóż to za instrument, zdradźcież, jeśli to nie tajemnica zawodowa – zapytał.
- To jest flet – powiedział specjalista, a jego baryton wydał się burmistrzowi jeszcze głębszy i bardziej miękki.
*
Zegar na wieży klasztornego kościoła bił południe, kiedy burmistrz zobaczył z okna ratusza specjalistę, zdążającego ulicą do bramy miejskiej. Mistrz jechał stępa na dobrze utrzymanym mule. A za nim postępowała rosnąca z kroku na krok grupka kobiet. Młodych, w średnim wieku, podstarzałych a nawet całkiem leciwych. Poodziewanych dostatnio, tak sobie oraz nędznie. Niosących malutkie węzełki i taszczących ogromne toboły. Szły wpatrzone w plecy specjalisty i zad jego muła.
- Ooo, mać! – Zaklął burmistrz i częściowo odwrócił głowę w kierunku sali rady, ale tak, żeby nie tracić z oczu tego nadzwyczajnego pochodu. – Widział żeś, pater, ile było w mieście tego kurewst… - zamilkł, gdyż wśród wychodzących niewiast dostrzegł żonę bakałarza, córkę właściciela połowy kamienic w rynku, teściową jubilera, siostrę miejscowego rabina oraz ekonomkę benedyktynek.
- Że wstyd, to prawda, bo jak onegdaj pojechałem w interesach do stolicy, to bez przerwy zagadywali, czy to prawda, że u nas taki bajzel jest. – Drukarz Martin spojrzał tęsknie na swój pusty kufel, starannie obejrzał mankiety kabata i popatrzył na burmistrza. – A z tym akcyźnikiem, to co konkretnie, mistrzu Hermanie? – zapytał.
- Ano, to, że król dowiedział się przecież o tym, co się u nas wyprawia i uznał, że jeśli tolerujemy ten stan dla jakichś korzyści, to trzeba obłożyć miasto podatkiem akcyzowym na rzecz korony. A jeśli przyczyna leży w tym, że sytuacja wymknęła się spod kontroli, to należy się nam grzywna za te, no, jak mu tam, działanie na szkodę państwa, bo ponoć to, co się u nas porobiło, zaczyna być znane za granicą…
- Czyli, jak się nie obrócić, dupa z tyłu – westchnął sentencjonalnie Manfred, mistrz kuśnierski, gładząc szalowy, bobrowy kołnierz. – A płacić tak czy siak trzeba, tylko, zdaje się, nie bardzo jest czym, bo majster Gerard znów ostatnio miał nieprzewidziane wydatki, córkę w trybie przyspieszonym za mąż wydawał, czy jakoś tak…
- Hola, hola!!! – Gerard, piwowar, zawiadujący w tej kadencji miejską szkatułą, zerwał się jak kolnięty szydłem i zawiesił swoją czerwoną twarz nad głową Manfreda. – Ty pieprzony łupiskórniku coś mi tu imputujesz?! Odszczekasz mi tu zaraz, albo…
- Dosyć, bracia, dosyć! – ojciec Klemens, przeor benedyktynów, zasiadający w radzie dożywotnio, podniósł zawieszony na szyi krzyż święty i zaczął nim żegnać Manfreda i Gerarda, po czym rozszerzył czynność na resztę rady. – Cóż, różne już padały dziś argumenty za uporządkowaniem sytuacji, ale ten, że tak powiem, finansowy, jest najpoważniejszy! Bo król znów chce swoją zachłanną łapą sięgnąć do tych groszy, co to mogłyby iść na bardziej zbożne cele, jak choćby remont naszego refektarza, czy dokończenie chwilowo zawieszonego dzieła udrożnienia podziemnych korytarzy między naszym klasztorem, a domem naszych sióstr…
- Wy, pater, dajcie już spokój z podziemiami, wystarczy tego, co mamy na ziemi… - wpadł czcigodnemu w słowo Hans, jubiler. – A kłócić się, w rzeczy samej, nie ma co! Trzeba myśleć, co by tu zrobić z tą plagą, zanim akcyźnik sporządzi ten swój raport dla króla…
- Skoro my już przy tym, to ja proponuję powierzyć rozwiązanie problemu specjaliście – Adolfus, bakałarz, ostentacyjnie golnął z prywatnej flaszki, wydobytej z fałdów togi, po czym machnął ręką i posłał flaszkę obiegiem. – Według mnie trzeba by było przygotować odpowiednie ogłoszenie, rozpropagować inicjatywę… - przerwał, bo flaszka wróciła do niego, więc przytknął ja do ust, po czym spojrzał z dezaprobatą, bo nie wypłynęła z niej ani kropla żywej wody.
- No, to, szacowny Adolfusie, rozumiem, że przygotujecie treść ogłoszenia, mistrz Martin sporządzi stosowne plakaty, rozlepi się je na murach, inne się porozsyła po okolicy i zobaczymy. – Burmistrz schował ręce w szerokie rękawy delii i powiódł wzrokiem po radzie. – Mistrzu Gerardzie, zabezpieczcie środki na pokrycie kosztów i na honorarium dla specjalisty, jak się spisze. I postarajcie się, proszę – położył szczególny nacisk na staranie i znacznie mniejszy na prośbę – żeby, jak przyjdzie co do czego, w kasie miejskiej była moneta, a nie powietrze! Mo-ne-ta!
Szacowna rada miejska zaczęła pokasływać, pochrząkiwać i rozglądać się po ratuszowej sali, dopóki miejski pachołek nie postawił na stole kolejnego pokaźnego antałka.
*
- Powiadacie się mistrzem w waszym fachu? A nie wyglądacie, powiem szczerze. – Burmistrz po raz kolejny zmierzył wzrokiem stojącego przed nim człowieka. Specjalista do walki ze szczególnym rodzajem plag był człekiem mizernej postury, szczupłym, a jego prawe ramię było wyższe, niż lewe. Twarz też miał mało atrakcyjną, oszpeconą złamanym i kiepsko zrośniętym nosem, kwadratowe szczęki pokrywał kilkudniowy zarost, zaś czoło kończyło się na ciemieniu. Odziany był nijako, ani dobrze, ani źle, ot taki sobie łazęga, którego mija się na gościńcu jak powietrze.
- To sobie wiedzcie – głos specjalisty był głębokim, aksamitnym barytonem, którego dźwięk przyprawiał burmistrza o dziwne dreszcze wzdłuż stosu pacierzowego – że rzecz nie wyglądzie, lecz w instrumencie. Nie będę się wdawał w szczegóły, bo to tajemnica zawodowa, ale powiem wam tylko, że odpowiedni instrument to podstawa powodzenia. – Specjalista spojrzał na burmistrza i ten odniósł wrażenie, że spod powiek błysnęło coś jakby klejnot czy inne licho. Przełknął ślinę, oblizał wargi.
- A cóż to za instrument, zdradźcież, jeśli to nie tajemnica zawodowa – zapytał.
- To jest flet – powiedział specjalista, a jego baryton wydał się burmistrzowi jeszcze głębszy i bardziej miękki.
*
Zegar na wieży klasztornego kościoła bił południe, kiedy burmistrz zobaczył z okna ratusza specjalistę, zdążającego ulicą do bramy miejskiej. Mistrz jechał stępa na dobrze utrzymanym mule. A za nim postępowała rosnąca z kroku na krok grupka kobiet. Młodych, w średnim wieku, podstarzałych a nawet całkiem leciwych. Poodziewanych dostatnio, tak sobie oraz nędznie. Niosących malutkie węzełki i taszczących ogromne toboły. Szły wpatrzone w plecy specjalisty i zad jego muła.
- Ooo, mać! – Zaklął burmistrz i częściowo odwrócił głowę w kierunku sali rady, ale tak, żeby nie tracić z oczu tego nadzwyczajnego pochodu. – Widział żeś, pater, ile było w mieście tego kurewst… - zamilkł, gdyż wśród wychodzących niewiast dostrzegł żonę bakałarza, córkę właściciela połowy kamienic w rynku, teściową jubilera, siostrę miejscowego rabina oraz ekonomkę benedyktynek.
Ostatnio zmieniony 02 lut 2016, 18:23 przez Ewa Włodek, łącznie zmieniany 1 raz.