Malcolm
- Miladora
- Posty: 5496
- Rejestracja: 01 lis 2011, 18:20
- Lokalizacja: Kraków
- Płeć:
Malcolm
To nieprawda, że spotykamy
przeznaczenie w mężczyźnie
lub kobiecie, prawdą jest, że ci,
których spotykamy, stają się
naszym przeznaczeniem.
John McGahern
Malcolm
Moje przeznaczenie dopadło mnie w dniu, gdy robotnicy zaczęli remont fasady. Miało wygląd nastroszonego, na wpół gołego pokractwa, na widok którego natychmiast nasuwała się myśl: Istny strusiek. Wylągł się w załomku pod balkonikiem i tynkarz nie miał wyboru; wyciągnął z gniazda i przyniósł, pozbywając się w ten sposób jakichkolwiek zobowiązań.
Wsadziłam struśka do pudełka i wystawiłam wieczorem na zewnątrz. Pech chciał, że zaczęło padać, pisklak wylazł i mokry jak nieboskie stworzenie przywarł do ściany. Nie było szans, by matka go odnalazła; spłoszona przez robotników nie odważyłaby się zapewne powrócić, tak więc przytargałam struśka na powrót do domu i otuliłam starym ręcznikiem. Przenocował spokojnie, ale po południu zaczęłam się martwić, czy nie umrze z głodu. Czas był najwyższy, by przyjąć do wiadomości, że mam rezydenta.
W kwestii hodowli gołębi byłam ciemna jak tabaka w rogu, zresztą nigdy nie przepadałam za tymi obsrajdachami, a tu masz, zwalił mi się na głowę ptasi niemowlak z całym bagażem odpowiedzialności i problemów. Nie miałam jednak wyjścia. Otworzyłam Internet i zaczęłam przeglądać różne fora hodowców i fanów tego ptasiego tałatajstwa.
Ileż on może mieć? – myślałam, zerkając jednym okiem do pudełka, a drugim na stronę, gdzie podawano gołębie menu w zależności od wieku. – Dwa tygodnie?...
Diabli wiedzieli, a może nawet i oni nie, w każdym razie, po starannym wypisaniu jadłospisu, zaczęłam szperać po szafkach.
Najprościej zrobić papkę z chleba i mleka, więc rozgniotłam kawałek bułki i przystąpiłam do karmienia. Marna jednak była ze mnie mamka – ptasiek nie umiał jeść, a ja nie miałam pojęcia, jak mu wtłoczyć tę ciapciaję do gardła. Ani malutka łyżeczka, ani pipetka, nie sprawdzały się w tej zabawie. Sięgnęłam palcami i ugniotłam kulkę. Co uczynić jednak, by otworzył dziób, skoro najwidoczniej nie ma na to ochoty? W końcu jednak udało się, tyle że oboje byliśmy upaprani po szyje. Wytarłam struśka ręcznikiem i położyłam spać. W nocy przyszło mi na myśl, że takiego niemowlaka trzeba karmić co parę godzin, więc popędziłam do kuchni, podgrzałam papkę, wyciągnęłam malucha i znowu zaczął się cyrk.
I tak dzień po dniu. Moje przeznaczenie siedziało w pudełku, gapiło się na mnie coraz bardziej błyszczącymi oczkami i piszczało, żebym była łaskawa je nakarmić. A potem zaczęło wyłazić.
A łaź sobie – myślałam, chociaż te peregrynacje sprawiały, że musiałam uganiać się za nim z mokrą gąbką i ścierką.
Niedługo potem zaczął machać rękoma, przepraszam, skrzydłami, chociaż te ćwiczenia rzeczywiście przypominały szwedzką gimnastykę. Ale pożal się boże, co to były za skrzydła. Z wierzchu kostropate piórka na przemian z dziecinnym puchem, a od spodu wyskubany kurczak z marketu. Na szczęście zaczęło się to zmieniać; mały karmiony różnorodną mieszanką ziarenek, chleba, mleka, a nawet białego sera z dodatkiem witamin, opierzał się z dnia na dzień coraz szybciej.
Widząc, jak od czasu do czasu podskakuje i wyciąga skrzydła, zdecydowałam się na pierwsze lekcje latania. Sadzałam struśka na dłoni i zaczynałam nim machać w górę i w dół. Nie było siły – musiał rozkładać skrzydła i balansować nimi, by nie zlecieć na dziób.
Tak się to zaczęło. Potem perfidnie umieszczałam go na coraz wyższych powierzchniach, czekając, kiedy bestia zeskoczy. Żeby łatwiej mógł podjąć decyzję, zrzucałam go także z pewnej odległości na tapczan. Ćwiczony w ten sposób strusiek zaczął panoszyć się niebawem w całym mieszkaniu, chociaż był na tyle uprzejmy, że zwykle jednak łaził za moją nogą.
Fajnie, lądowanie ma już z głowy – pomyślałam po pewnym czasie – ale co ze startem?
Bo strusiek nadal dreptał jak kura. I tu bardzo się przydała duża wanna retro w łazience. Wsadziłam małego, mówiąc bez ogródek: Jak chcesz wyjść, to wyfruń, a nie gap się na mnie jak ciućmok.
Ale ptasiek był cwany – skorzystał z przewieszonej przez krawędź maty i zwyczajnie wspiął się po niej jak po schodach. Następnym razem już pilnowałam, by nie dostał żadnej taryfy ulgowej i zmuszony w ten sposób do samodzielnego działania, strusiek wyleciał wreszcie, przysiadając na brzegu.
Był początek lipca. Czas na coś więcej – zdecydowałam, zabierając Malcolma (bo wtedy już miał imię) na pierwszy spacer po ogrodzie. Człapał grzecznie po trawie, rozglądał się, a nawet polazł w stronę pasących się pod murem gołębi. Nie odpędziły go, więc odetchnęłam z ulgą. Potem oczywiście zaczęliśmy ćwiczyć i miałam ubaw, gdy mały po każdym wyrzuceniu w powietrze i wylądowaniu o parę metrów dalej, biegł ile sił w krótkich łapkach, by wleźć mi na pantofel. Powoli przyzwyczajał się, że umieszczam go w gałęziach krzaków, i po niedługim czasie nabrał wystarczającej śmiałości, by lądować już na murku czy płocie.
Miałam też zwyczaj sadzania go na balustradzie balkonu i wtedy oboje, on przycupnięty, a ja oparta łokciami, kontemplowaliśmy świat poniżej. Niekiedy maszerował po niej tam i z powrotem, aż kiedyś stracił równowagę i spadł, co zmusiło go do rozwinięcia skrzydeł i powrotu o własnych siłach. Wtedy uznałam, że pora, by zaczął sfruwać.
Zostawiłam go na barierce i zeszłam do ogrodu. Ponieważ porozumiewaliśmy się za pomocą czegoś, co naśladowało świergot, użyłam go do przywoływania. Malcolm dreptał początkowo z nóżki na nóżkę, po czym poszybował w moim kierunku. Poczułam się jak matka, której dziecko po raz pierwszy pokonało dzielącą ich odległość.
Potem już coraz odważniej zaczął zwiedzać najbliższe rejony, lecz kiedyś utknął na drzewie i za diabła nie mógł zdecydować, co dalej. Znudziło mi się i poszłam, a gdy wróciłam, ptaśka nie było. Zamierzałam już machnąć ręką na poszukiwania, gdy nagle usłyszałam pisk i Malcolm, siedzący jak ostatnia sierota na jakimś parapecie, sfrunął z ulgą na moje ramię.
Od tego czasu latał coraz lepiej, także po pokojach, lecz punktem zwrotnym był pewien ranek, gdy zobaczył przelatujące za oknem gołębie i śmignął za nimi jak z procy. Nie zamykałam okien, wychodząc z założenia, że ptak musi mieć prawo wyboru. Malcolm zaczął wyfruwać na cały dzień, powracając jedynie na posiłki i nocleg. Wtedy już jadł samodzielnie i nie musiałam karmić go papką. Nie pozwalał też nikomu, oprócz mnie, na dotyk. Naburmuszał się wtedy i zaczynał pyskować z takim oburzeniem, że lepiej było nie wyciągać do niego ręki. Mieszkał na najwyższej szafce w kuchni i co rano sfruwał do miseczki postawionej w zlewie. Zjawiał się również wtedy, gdy żył już na wolności, bo w pewnym momencie zdecydowałam, że musi umieć istnieć samodzielnie.
Przez całą jesień, zimę i wiosnę przylatywał na posiłki, a potem, siedząc na ramieniu, wgapiał się w ekran komputera, od czasu do czasu iskając pióra albo moje włosy. Odwiedzał mnie zawsze koło południa i walił dziobem w szybę, gdy okno było zamknięte. A po wizycie rozwijał skrzydła i gdy malał coraz bardziej na tle nieba, miałam wrażenie, jakbym leciała z nim razem.
Taki pozostał w pamięci, bo pewnego dnia nie wrócił i nadal zastanawiam się, co mogło go spotkać. Minęło kilka lat, a ja wciąż tęsknię, patrząc na kubeczek, w którym stoją zgubione przez niego piórka.
przeznaczenie w mężczyźnie
lub kobiecie, prawdą jest, że ci,
których spotykamy, stają się
naszym przeznaczeniem.
John McGahern
Malcolm
Moje przeznaczenie dopadło mnie w dniu, gdy robotnicy zaczęli remont fasady. Miało wygląd nastroszonego, na wpół gołego pokractwa, na widok którego natychmiast nasuwała się myśl: Istny strusiek. Wylągł się w załomku pod balkonikiem i tynkarz nie miał wyboru; wyciągnął z gniazda i przyniósł, pozbywając się w ten sposób jakichkolwiek zobowiązań.
Wsadziłam struśka do pudełka i wystawiłam wieczorem na zewnątrz. Pech chciał, że zaczęło padać, pisklak wylazł i mokry jak nieboskie stworzenie przywarł do ściany. Nie było szans, by matka go odnalazła; spłoszona przez robotników nie odważyłaby się zapewne powrócić, tak więc przytargałam struśka na powrót do domu i otuliłam starym ręcznikiem. Przenocował spokojnie, ale po południu zaczęłam się martwić, czy nie umrze z głodu. Czas był najwyższy, by przyjąć do wiadomości, że mam rezydenta.
W kwestii hodowli gołębi byłam ciemna jak tabaka w rogu, zresztą nigdy nie przepadałam za tymi obsrajdachami, a tu masz, zwalił mi się na głowę ptasi niemowlak z całym bagażem odpowiedzialności i problemów. Nie miałam jednak wyjścia. Otworzyłam Internet i zaczęłam przeglądać różne fora hodowców i fanów tego ptasiego tałatajstwa.
Ileż on może mieć? – myślałam, zerkając jednym okiem do pudełka, a drugim na stronę, gdzie podawano gołębie menu w zależności od wieku. – Dwa tygodnie?...
Diabli wiedzieli, a może nawet i oni nie, w każdym razie, po starannym wypisaniu jadłospisu, zaczęłam szperać po szafkach.
Najprościej zrobić papkę z chleba i mleka, więc rozgniotłam kawałek bułki i przystąpiłam do karmienia. Marna jednak była ze mnie mamka – ptasiek nie umiał jeść, a ja nie miałam pojęcia, jak mu wtłoczyć tę ciapciaję do gardła. Ani malutka łyżeczka, ani pipetka, nie sprawdzały się w tej zabawie. Sięgnęłam palcami i ugniotłam kulkę. Co uczynić jednak, by otworzył dziób, skoro najwidoczniej nie ma na to ochoty? W końcu jednak udało się, tyle że oboje byliśmy upaprani po szyje. Wytarłam struśka ręcznikiem i położyłam spać. W nocy przyszło mi na myśl, że takiego niemowlaka trzeba karmić co parę godzin, więc popędziłam do kuchni, podgrzałam papkę, wyciągnęłam malucha i znowu zaczął się cyrk.
I tak dzień po dniu. Moje przeznaczenie siedziało w pudełku, gapiło się na mnie coraz bardziej błyszczącymi oczkami i piszczało, żebym była łaskawa je nakarmić. A potem zaczęło wyłazić.
A łaź sobie – myślałam, chociaż te peregrynacje sprawiały, że musiałam uganiać się za nim z mokrą gąbką i ścierką.
Niedługo potem zaczął machać rękoma, przepraszam, skrzydłami, chociaż te ćwiczenia rzeczywiście przypominały szwedzką gimnastykę. Ale pożal się boże, co to były za skrzydła. Z wierzchu kostropate piórka na przemian z dziecinnym puchem, a od spodu wyskubany kurczak z marketu. Na szczęście zaczęło się to zmieniać; mały karmiony różnorodną mieszanką ziarenek, chleba, mleka, a nawet białego sera z dodatkiem witamin, opierzał się z dnia na dzień coraz szybciej.
Widząc, jak od czasu do czasu podskakuje i wyciąga skrzydła, zdecydowałam się na pierwsze lekcje latania. Sadzałam struśka na dłoni i zaczynałam nim machać w górę i w dół. Nie było siły – musiał rozkładać skrzydła i balansować nimi, by nie zlecieć na dziób.
Tak się to zaczęło. Potem perfidnie umieszczałam go na coraz wyższych powierzchniach, czekając, kiedy bestia zeskoczy. Żeby łatwiej mógł podjąć decyzję, zrzucałam go także z pewnej odległości na tapczan. Ćwiczony w ten sposób strusiek zaczął panoszyć się niebawem w całym mieszkaniu, chociaż był na tyle uprzejmy, że zwykle jednak łaził za moją nogą.
Fajnie, lądowanie ma już z głowy – pomyślałam po pewnym czasie – ale co ze startem?
Bo strusiek nadal dreptał jak kura. I tu bardzo się przydała duża wanna retro w łazience. Wsadziłam małego, mówiąc bez ogródek: Jak chcesz wyjść, to wyfruń, a nie gap się na mnie jak ciućmok.
Ale ptasiek był cwany – skorzystał z przewieszonej przez krawędź maty i zwyczajnie wspiął się po niej jak po schodach. Następnym razem już pilnowałam, by nie dostał żadnej taryfy ulgowej i zmuszony w ten sposób do samodzielnego działania, strusiek wyleciał wreszcie, przysiadając na brzegu.
Był początek lipca. Czas na coś więcej – zdecydowałam, zabierając Malcolma (bo wtedy już miał imię) na pierwszy spacer po ogrodzie. Człapał grzecznie po trawie, rozglądał się, a nawet polazł w stronę pasących się pod murem gołębi. Nie odpędziły go, więc odetchnęłam z ulgą. Potem oczywiście zaczęliśmy ćwiczyć i miałam ubaw, gdy mały po każdym wyrzuceniu w powietrze i wylądowaniu o parę metrów dalej, biegł ile sił w krótkich łapkach, by wleźć mi na pantofel. Powoli przyzwyczajał się, że umieszczam go w gałęziach krzaków, i po niedługim czasie nabrał wystarczającej śmiałości, by lądować już na murku czy płocie.
Miałam też zwyczaj sadzania go na balustradzie balkonu i wtedy oboje, on przycupnięty, a ja oparta łokciami, kontemplowaliśmy świat poniżej. Niekiedy maszerował po niej tam i z powrotem, aż kiedyś stracił równowagę i spadł, co zmusiło go do rozwinięcia skrzydeł i powrotu o własnych siłach. Wtedy uznałam, że pora, by zaczął sfruwać.
Zostawiłam go na barierce i zeszłam do ogrodu. Ponieważ porozumiewaliśmy się za pomocą czegoś, co naśladowało świergot, użyłam go do przywoływania. Malcolm dreptał początkowo z nóżki na nóżkę, po czym poszybował w moim kierunku. Poczułam się jak matka, której dziecko po raz pierwszy pokonało dzielącą ich odległość.
Potem już coraz odważniej zaczął zwiedzać najbliższe rejony, lecz kiedyś utknął na drzewie i za diabła nie mógł zdecydować, co dalej. Znudziło mi się i poszłam, a gdy wróciłam, ptaśka nie było. Zamierzałam już machnąć ręką na poszukiwania, gdy nagle usłyszałam pisk i Malcolm, siedzący jak ostatnia sierota na jakimś parapecie, sfrunął z ulgą na moje ramię.
Od tego czasu latał coraz lepiej, także po pokojach, lecz punktem zwrotnym był pewien ranek, gdy zobaczył przelatujące za oknem gołębie i śmignął za nimi jak z procy. Nie zamykałam okien, wychodząc z założenia, że ptak musi mieć prawo wyboru. Malcolm zaczął wyfruwać na cały dzień, powracając jedynie na posiłki i nocleg. Wtedy już jadł samodzielnie i nie musiałam karmić go papką. Nie pozwalał też nikomu, oprócz mnie, na dotyk. Naburmuszał się wtedy i zaczynał pyskować z takim oburzeniem, że lepiej było nie wyciągać do niego ręki. Mieszkał na najwyższej szafce w kuchni i co rano sfruwał do miseczki postawionej w zlewie. Zjawiał się również wtedy, gdy żył już na wolności, bo w pewnym momencie zdecydowałam, że musi umieć istnieć samodzielnie.
Przez całą jesień, zimę i wiosnę przylatywał na posiłki, a potem, siedząc na ramieniu, wgapiał się w ekran komputera, od czasu do czasu iskając pióra albo moje włosy. Odwiedzał mnie zawsze koło południa i walił dziobem w szybę, gdy okno było zamknięte. A po wizycie rozwijał skrzydła i gdy malał coraz bardziej na tle nieba, miałam wrażenie, jakbym leciała z nim razem.
Taki pozostał w pamięci, bo pewnego dnia nie wrócił i nadal zastanawiam się, co mogło go spotkać. Minęło kilka lat, a ja wciąż tęsknię, patrząc na kubeczek, w którym stoją zgubione przez niego piórka.
Nie masz wymaganych uprawnień, aby zobaczyć pliki załączone do tego posta.
- eka
- Moderator
- Posty: 10470
- Rejestracja: 30 mar 2014, 10:59
Re: Malcolm
A miałam zamiar oburzyć się na przywołane motto, rozpoczynając lekturę
Rodziców się nie wybiera, i tylko można Malcolmowi pogratulować przeznaczenia.
Świetnie się czytało.
Szacun. Za opiekę i pióro.
Miłego wieczoru.


Rodziców się nie wybiera, i tylko można Malcolmowi pogratulować przeznaczenia.
Świetnie się czytało.
Szacun. Za opiekę i pióro.

Miłego wieczoru.

- Miladora
- Posty: 5496
- Rejestracja: 01 lis 2011, 18:20
- Lokalizacja: Kraków
- Płeć:
Re: Malcolm
Dziękuję serdecznie, Eko.eka pisze:Świetnie się czytało.

A to produkt wyjściowy:

Nie masz wymaganych uprawnień, aby zobaczyć pliki załączone do tego posta.
Zawsze tkwi we mnie coś,
co nie przestaje się uśmiechać.
(Romain Gary - Obietnica poranka)
co nie przestaje się uśmiechać.
(Romain Gary - Obietnica poranka)
- skaranie boskie
- Administrator
- Posty: 13037
- Rejestracja: 29 paź 2011, 0:50
- Lokalizacja: wieś
Re: Malcolm
A to mnie zaskoczyłaś, Mila.
Spodziewałem się opowieści o jakimś facecie obdarzonym obco brzmiącym imieniem, a tymczasem...
Jak to u Ciebie - bezbłędnie.

Spodziewałem się opowieści o jakimś facecie obdarzonym obco brzmiącym imieniem, a tymczasem...
Jak to u Ciebie - bezbłędnie.



Kloszard to nie zawód...
To pasja, styl życia, realizacja marzeń z dzieciństwa.
_____________________________________________________________________________
E-mail
skaranieboskie@osme-pietro.pl
To pasja, styl życia, realizacja marzeń z dzieciństwa.
_____________________________________________________________________________
skaranieboskie@osme-pietro.pl
- Miladora
- Posty: 5496
- Rejestracja: 01 lis 2011, 18:20
- Lokalizacja: Kraków
- Płeć:
Re: Malcolm
Hehe - a co, masz ochotę na jakiegoś faceta w moim wykonaniu?skaranie boskie pisze:Spodziewałem się opowieści o jakimś facecie obdarzonym obco brzmiącym imieniem, a tymczasem...

Bo mam w zapasie, a jakże.
Dzięki za wizytę, Skarańku.


Zawsze tkwi we mnie coś,
co nie przestaje się uśmiechać.
(Romain Gary - Obietnica poranka)
co nie przestaje się uśmiechać.
(Romain Gary - Obietnica poranka)
- iTuiTam
- Posty: 2280
- Rejestracja: 18 lut 2012, 5:35
Re: Malcolm
Tak jak z dziećmi. Zajmujemy się nimi, dbamy o ich ptrzeby wszelkiego rodzaju, karmimy, uczymy, żeby siadały coraz wyżej, wzlatywały, lądowały bezpiecznie, latały na dłuższe wyprawy.
I któregoś dnia zostajemy z piórkami, których właściciele czasami wracają a czasem nie.
Sympatyczne opowiadanie, Mila.
I któregoś dnia zostajemy z piórkami, których właściciele czasami wracają a czasem nie.
Sympatyczne opowiadanie, Mila.
- Miladora
- Posty: 5496
- Rejestracja: 01 lis 2011, 18:20
- Lokalizacja: Kraków
- Płeć:
Re: Malcolm
To prawda, iTu.iTuiTam pisze:I któregoś dnia zostajemy z piórkami, których właściciele czasami wracają a czasem nie.
Ja sądzę jednak, że Malcolma musiało spotkać coś złego, ponieważ gołębie nie zmieniają swojego rejonu.
Cóż - miasto jest pełne kotów, samochodów i innych niebezpieczeństw.
Fruwa zapewne już pod innym niebem...
Miło, że wpadłaś - dziękuję.


Zawsze tkwi we mnie coś,
co nie przestaje się uśmiechać.
(Romain Gary - Obietnica poranka)
co nie przestaje się uśmiechać.
(Romain Gary - Obietnica poranka)
- zdzichu
- Posty: 565
- Rejestracja: 06 lip 2013, 0:06
- Lokalizacja: parking pod supermarketem
Re: Malcolm
Wzruszająca historia, pani Miladoro.
Gołąb w roli członka rodziny może się przydarzyć, jak dziecko. Ważnie, żeby nie było niechciane. A jeśli panią dręczy tęsknota, to może my tu, z chłopakami, złapiemy jednego z tych, co je taka staruszka dokarmia na parkingu...
No dobrze, żartowałem.
Gołąb w roli członka rodziny może się przydarzyć, jak dziecko. Ważnie, żeby nie było niechciane. A jeśli panią dręczy tęsknota, to może my tu, z chłopakami, złapiemy jednego z tych, co je taka staruszka dokarmia na parkingu...
No dobrze, żartowałem.
kurna po piersze
chcem pisać wiersze
po kurna drugie
zawsze mam w czubie
chcem pisać wiersze
po kurna drugie
zawsze mam w czubie
- Miladora
- Posty: 5496
- Rejestracja: 01 lis 2011, 18:20
- Lokalizacja: Kraków
- Płeć:
Re: Malcolm
Sęk w tym, panie Zdzichu, że to musi być młodziak, bo inaczej się nie oswoi.zdzichu pisze:A jeśli panią dręczy tęsknota, to może my tu, z chłopakami, złapiemy jednego

Zresztą mam dookoła całe tabuny gołębi - wiadomo, Kraków.
Nawet z ręki jedzą.

Dziękuję ślicznie, za pobyt z Malcolmem.
Pańskie zdrowie, panie Zdzichu.

Nie masz wymaganych uprawnień, aby zobaczyć pliki załączone do tego posta.
- Ewa Włodek
- Posty: 5107
- Rejestracja: 03 lis 2011, 15:59
Re: Malcolm
oooo, Mila! Przypomniałaś mi tym opowiadaniem zdarzenie, jakie miała kilka lat temu moja Mama: 1 stycznia 2010 roku Jej kot Karol, któremu udało się wymknąć na balkon, znalazł za dużą donica z iglakiem gniazdo ze świeżo wyklutym gołąbkiem (jeszcze mokrym). Mamcia go dorwała, ogrzała w dłoniach, uryczała się w duchu: "I co ja z tobą, niebożątko, teraz pocznę?", ale dostrzegła - matkę, więc zostawiła bractwo w spokoju (minus 15 stopni mrozu wtedy było), a na następny dzień wstawiła na balkon taboret, okryła go swoim karakułowym futrem, pod taboretem umieściła pudełko, a w pudełku - gniazdo z malcem oraz kilka razy dziennie - jedzonko i podgrzana wodę. I wyhodowała sobie ptasia, który przez dwa lata dwa razy dziennie przylatywał Jej do okna "na głos", dopóki go jakiś domorosły myśliwy nie postrzelił z wiatrówki (w centrum Krakowa, nota bene). Wiozłyśmy go jeszcze takiego rannego gdzieś za Dębniki do gabinetu weterynaryjnego, który za friko leczy dzikie ptaki, ale - niestety - doktórkom się nie udało uratować ptasia. Mama do tej pory po nim płacze...
buźki, Mila, za tego Malcolma...
Ewa


buźki, Mila, za tego Malcolma...
Ewa