W cieniu arkad /5/ - przejście
Moderatorzy: skaranie boskie, Gorgiasz
- Lucile
- Moderator
- Posty: 2484
- Rejestracja: 23 wrz 2014, 0:12
- Płeć:
W cieniu arkad /5/ - przejście
od początku
w poprzednim odcinku
Codzienna podróż do muzeum była czasem refleksji. Stawała przy oknie, odwrócona tyłem do pozostałych pasażerów tramwaju, wyizolowana i zanurzona w sobie. Dodawanie i doprowadzanie do jednocyfrowego wyniku liczb pojawiających się na tablicach rejestracyjnych przejeżdżających samochodów było jednym ze sposobów odpędzenia natrętnych wspomnień nieprzerobionego życia, ale przede wszystkim wydarzenia wykreślonego - wydawało się skutecznie - na całe lata. Do tej pory jakoś się udawało. Ból z każdym rokiem był mniejszy, tym bardziej że wypracowała sposób ucieczki od tego całego zła. Wyobrażała sobie, że była to przeszłość innej - chociaż bliskiej - jednak innej osoby, więc jej bezpośrednio nie dotyczyła. Wyrzucenie ze swojej świadomości tego, co się zdarzyło tak dawno temu, wydawało się ostateczne. Zamknięte, wykasowane. Skutecznie i na zawsze. Przez tyle lat, tak przynajmniej myślała, przeszłość nie stanowiła problemu. Czy rozwód spowodował, że powróciła i to z taką siłą? Czy z powodu tego, co się jej kiedyś przydarzyło nie potrafi, a raczej nie jest już zdolna do miłości? Z takimi przypuszczeniami nie zgadzała się. Syn, teraz już nastolatek, był całą jej miłością. Wypełniał serce i myśli. Pomału odzyskiwała także kontakt z rodzicami. Szczególnie z Mamą. Jednak i tak nigdy nie odważy się z nią o tym porozmawiać. Zresztą, nigdy i z nikim. Może to robić tylko sama ze sobą. Więc, albo będzie popadać, jak powiedziała jej zaprzyjaźniona psycholog - której jednak też nie była w stanie wyjawić swojej tajemnicy - w trudną do wyleczenia nerwicę natręctw, albo przyjmie oraz spróbuje zrozumieć, co i dlaczego się stało. Na próżno miała nadzieję, a nawet coś w rodzaju pewności, że przeszłość zostawiła już za sobą. Okazało się, że nie chciała odejść. Więc się z nią zmierzy, a może nawet w końcu od niej uwolni. Codziennie, kawałek po kawałku, wydzierała z niepamięci odpryski, fragmenty tamtego styczniowego późnego popołudnia. Z każdym dniem więcej i więcej, aż wszystkie te mozaikowe wspomnienia, jak skomplikowane puzzle, złożyły się w całość. Musiała przywołać tamte emocje, dokładnie zobaczyć wszystko na nowo, spróbować oswoić to całe zło i tym razem, już na zawsze, zneutralizować. Da radę, przecież jest silna.
Miała wtedy czternaście lat, niecałe czternaście lat, ale myślała o sobie, jak o piętnastolatce, czyli osobie prawie już dorosłej. A tego, że nie wyglądała tak, jak jej koleżanki, w ogóle nie brała pod uwagę. Była wysoka, chuda, patykowata z przydługimi kończynami, nad którymi nie do końca panowała, więc poruszała się jakby ich miała za dużo. Tak naprawdę niepokoiło ją jednak coś innego. Pomimo tak "zaawansowanego wieku” nie dostała jeszcze miesiączki. Wszystkie koleżanki miały to już za sobą. Wszak była to ważna cezura wyjścia z dzieciństwa i wkroczenia (wkroczenia - tak to nazywała) w wyczekiwaną kobiecość. Koleżanki były już wspaniale zaokrąglone, pod szkolnymi fartuchami zuchwale rysowały się piersi. A ona cóż, płaska deska. Oczywiście, że ją to martwiło, bowiem w swoich kolegach, często pryszczatych, ze śmiesznie załamującym się głosem, zaczęła dostrzegać kompanów nie tylko do zabawy (szczególnie w podchody, wspinanie się na drzewa i inne tego typu zajęcia), ale i obiekty pierwszych porywów serca, które u niej objawiały się głębokimi, dosyć głośnymi westchnieniami, maskowanymi nienaturalnym uśmiechem lub ziewaniem. Dla nich, niestety, nie stanowiła obiektu adoracji. Niezręcznej i wyrażanej w nieporadny, a także zaskakujący sposób. Obserwowała to w przypadku innych dziewczyn - szczęściary.
Tych kilka dni - świątecznych ferii zimowych - spędzała w Bukowinie Tatrzańskiej. I tam w śnieżnym tunelu, jaki stanowiła droga prowadząca do domu, w którym mieszkała, po raz pierwszy w życiu pocałował ją chłopak. Kiedy wsunął język w jej usta, ogromnie ją to zaskoczyło. A więc tak to się robi? Ale przecież to nic przyjemnego! Tego się nie spodziewała, przestała oddychać, zakrztusiła się. Jeszcze dużo musi się nauczyć. Już wie, że trzeba rozchylić wargi i dotykać się językami. Trochę śmieszne, ale może kiedyś i ona polubi to całowanie. Tak robią wszyscy, więc i jej - jak już się przyzwyczai - powinno sprawiać przyjemność. Jednak ten pierwszy, nieudany pocałunek w śniegu na mrozie obudził dziwne tęsknoty. Ponadto czuła się wtajemniczona, choć po części należąca już do świata dorosłych. I to było bardzo miłe, podbudowujące ego, uczucie.
Dwa tygodnie później, wracała z cotygodniowej lekcji gry na skrzypcach, które nie były jej ulubionym instrumentem. Chciała grać na fortepianie, ale to było niemożliwe. Nikt, dla tej zachcianki, nie kupi jej tak drogiego instrumentu. A jej kuzynka chętnie pożyczała swoje skrzypce. Obie mamy już to między sobą załatwiły - chce chodzić do szkoły muzycznej - dobrze, niech się uczy gry na skrzypcach.
Zmierzchało, śnieg spadał wolno, wyjątkowo dużymi płatkami. Spojrzała w górę, a osiadające na twarzy chłodne drobinki, delikatnie i przyjemnie łaskotały. Podziwiając ich wyszukane, unikatowe kształty, jak zahipnotyzowana stała w kręgu złocistego światła ulicznej latarni, śledząc ich majestatycznie rozkołysany taniec, kiedy podszedł do niej mężczyzna. Nie jakiś tam znajomy chłopak. Dorosły mężczyzna. Nie był jej całkiem obcy. Widywała go w szkole, był znajomym nauczyciela chemii, tego przystojniaka, w którym podkochiwała się większość dziewczyn. Na dodatek znał jej imię. To ją zachwyciło. Więc nie jest tym ostatnim brzydactwem, jak o sobie myślała. Zaskoczoną zaprosił do kawiarni. Patrzyła na niego zdumiona nie wiedząc, jak zareagować. Już chciała czmychnąć, kiedy pomyślała o minach koleżanek. Jutro w szkole opowie o tym nadzwyczajnym wydarzeniu. Już widziała te ich miny. Jakże będą jej zazdrościć! Całkiem dorosły mężczyzna zwrócił na nią uwagę. Opowie, jak to była z nim w tej znanej kawiarni „Pod Arkadami” (do której jeszcze nie wolno im było chodzić), jak na jakiejś najprawdziwszej, dorosłej randce. No, no. To ci nowina. Oczywiście przyjęła zaproszenie, wszak nie jest głupia, nie może przegapić takiej okazji. Drugi raz może się nie przytrafić, a już przecież widziała te niedowierzające i zazdrosne miny koleżanek. Kolejny krok w jeszcze tak tajemniczą dorosłość. Przed wejściem do kawiarni zdjął z jej głowy szkolny beret, a z rękawa oderwał tarczę. Ale heca, na dodatek konspiracja - istny ubaw. Pili kawę, taką niby „po turecku”, parzoną z fusami, w szklance. Nie mogła sobie przypomnieć o czym rozmawiali. To zresztą nie miało żadnego znaczenia, w myślach już i tak był jutrzejszy dzień oraz jej rozmowa z koleżankami. I to nie jakaś zwykła rozmowa. To ona po raz pierwszy znajdzie się w centrum uwagi, chwaląc się tym „sukcesem” i nareszcie… zaistnieje. I to jak zaistnieje! Ale ma szczęście. W pewnym momencie na stoliku pojawiła się butelka czerwonego wina. I nawet wtedy nie zapaliła się w niej równie czerwona, jak to wino, lampka. Niczego nie przeczuwała, niczego się nie bała, o niczym złym nie myślała. Bo i skąd. Tematy dotyczące spraw damsko-męskich były tabu. Tyle wiedziała, co usłyszała od bardziej uświadomionych koleżanek. A w ich opowieściach nie było nic zdrożnego. Wprost przeciwnie, były pełne niedomówień, półsłówek, jednym słowem tajemnic, do których tęskni każda normalna dziewczyna. Więc czego miała się bać? Jeszcze nigdy nie piła alkoholu. Kolejna rzecz, jaką robi pierwszy raz w życiu. Kiedy wyszli z kawiarni była oszołomiona i nieco pijana. Płatki śniegu, już nie spadały majestatycznie, ale wirowały, pływały, nurkowały zabawnie i jakoś tak – figlarnie zaczepnie. No, i chyba mrugały do niej, stwierdziła z rozbawieniem. Miał odprowadzić ją do domu. Nie pamięta, jak w ten mroźny, śnieżny wieczór znaleźli się w parku. Martwiła się, gdzie są skrzypce, ale na szczęście on je miał. Jak wytłumaczy się mamie ze spóźnienia oraz swego stanu. Zaczęła się niepokoić. Musi szybko wrócić do domu i wymyślić jakieś usprawiedliwienie. Nawet wtedy, gdy zaczął ją całować nie zdawała sobie sprawy z niebezpieczeństwa. Odepchnęła go, powiedziała, że wcale tego nie chce, że jest jej niedobrze i że chce do domu. Kiedy w końcu zrozumiała co jej grozi, było już za późno. Leżała na ośnieżonej, zamarzniętej ławce z wykręconymi nad głową rękoma. Podczas szamotaniny zgubiła okulary i przez to dodatkowo czuła się bezbronna oraz zniewolona. Zaczęła krzyczeć, ale wtedy wetknął w usta zerwane z niej majtki. Dusiła się, z oczu leciały łzy. Aż po czubek głowy przeszył ją nagły, paraliżujący ból, jakby w brzuchu eksplodował granat. Już wiedziała co to gwałt. Ból, krew i rozdarcie... nie tylko ciała. Ból i odraza. Ból, odraza i poczucie winy. Jej winy. Zapadła się w sobie. Bezradna i zbezczeszczona. To ona do tego doprowadziła. Jest winna i nic jej nie usprawiedliwia. Jest zła, zepsuta do szpiku kości, niewarta niczyjej uwagi. Kiedy wstała była już sama. Pomyślała o skrzypcach. Były, leżały obok. Zachwiała się, skurczony żołądek wyrzucił swoją zawartość. Wymiotowała całym brudem tego co się dokonało. Zgarnęła ustami śnieg, wypluła go. Z trudem odzyskała równowagę. Znalazła leżące pod ławką okulary, doprowadziła ubranie do jako takiego porządku, rozejrzała się bezradnie dookoła - czarne drzewa jakoś tak nerwowo kołysały się, z dezaprobatą, może nawet z potępieniem... i poszła. Każdy krok sprawiał ból, na udach czuła zastygającą krew i jeszcze coś lepkiego, ohydnego. Zanurzyła dłoń w zaspie i śniegiem zaczęła usuwać z siebie tę hańbę. Tarła i tarła dygocąc z zimna i odrazy. Świat - znany i bezpieczny - świat obiecujący tajemnicze, piękne, pociągające rzeczy skończył się. A więc to już wszystko, koniec? Musi jednak wrócić do domu, nie ma innego wyjścia. I nikomu nie powinna powiedzieć o tym, co ją spotkało. Po pierwsze - to bez wątpienia była jej wina. Po drugie - nie może o tym powiedzieć rodzicom. To było całkowicie wykluczone. Po trzecie - gdyby jednak im powiedziała i oni wyrzuciliby ją z domu – byłoby to sprawiedliwe. Tak czuła. Strach przed odrzuceniem oraz wykluczeniem z rodziny był większy niż nieszczęście, jakie ją spotkało. Więc nigdy z nikim o tym nie będzie rozmawiać – obiecała sobie. Wymaże imię tego mężczyzny, nigdy go nie wypowie, wymaże to co się stało, usunie ten dzień. Nigdy nic się nie zdarzyło, nie było tego dnia, nie istnieje ten człowiek. Przecież potrafi to zrobić. Nie będzie o tym myślała. Nigdy! Albo... albo go zabije. Tak, zabije go. Zabije. To jedyne wyjście by ocalić siebie, skoro nie potrafi cofnąć czasu. Da radę, na pewno da.
Nazajutrz nie poszła do szkoły, a zaplamione prześcieradło wytłumaczyła miesiączką, tak długo wyczekiwaną, pierwszą w życiu. Udało się. Nikt nie zauważył, że była już inna, naznaczona, gorsza. A jednak, kiedy zjawiła się w szkole, odniosła wrażenie, że wszyscy na nią dziwnie patrzą, że wszystko wiedzą, że wytykają palcami, śmieją się i szydzą. Obawiała się, że zdradza ją chód. Stąpała bowiem jakoś tak niepewnie i ostrożnie.
I to był koniec jej dzieciństwa. W strachu, wzgardzie i upokorzeniu.
To już za nią. Teraz już wiedziała, że im młodsza jest zgwałcona kobieta, tym bardziej obwinia siebie. Teraz już wiedziała, że sama, bez pomocy z zewnątrz, nie była w stanie o tym rozmawiać. Teraz już wiedziała, dlaczego tak nisko siebie ceniła oraz uważała, że nie jest warta niczyjej miłości i zainteresowania. Teraz już wiedziała, skąd się brała jej niepewność, często przykrywana butą i buntem, całkowicie niezrozumiałym dla najbliższego otoczenia. Była taka, jak te trzy szesnastowieczne, brązowe figurki „écorché”*, stojące w muzeum, na komodzie w sali z zachodnioeuropejskim malarstwem, pod obrazem Petera Paula Rubensa, przedstawiającego św. Helenę*. Przechodząc przez to pomieszczenie, z czułością i zrozumieniem spoglądała w ich stronę - wy też wiecie, co to znaczy być tak całkiem pozbawioną ochronnej skóry, z nerwami na wierzchu. To one znały jej - nigdy nikomu nie powierzoną - tajemnicę.
* ecorche z jęz. francuskiego - oskórowany, po włosku - spellato. Figury anatomiczne człowieka pozbawionego skóry. Znajdujące się w Collegium Maius trzy brązowe figurki wykonał we Florencji Pierre Franqueville, po 1570 roku. Jedna z nich jest szczególnie przejmująca, bowiem ma przerzuconą przez ramię własną, zdartą z całego ciała, skórę.
* obraz Petera Paula Rubensa (1577 - 1640), przedstawiający cesarzową Flavię Julię Helenę - matkę cesarza Konstantyna Wielkiego (ogłoszoną świętą), namalowany został ok. 1625 roku. Najprawdopodobniej do portretu pozowała druga żona malarza Helena Fourment.
cdn.
w poprzednim odcinku
Codzienna podróż do muzeum była czasem refleksji. Stawała przy oknie, odwrócona tyłem do pozostałych pasażerów tramwaju, wyizolowana i zanurzona w sobie. Dodawanie i doprowadzanie do jednocyfrowego wyniku liczb pojawiających się na tablicach rejestracyjnych przejeżdżających samochodów było jednym ze sposobów odpędzenia natrętnych wspomnień nieprzerobionego życia, ale przede wszystkim wydarzenia wykreślonego - wydawało się skutecznie - na całe lata. Do tej pory jakoś się udawało. Ból z każdym rokiem był mniejszy, tym bardziej że wypracowała sposób ucieczki od tego całego zła. Wyobrażała sobie, że była to przeszłość innej - chociaż bliskiej - jednak innej osoby, więc jej bezpośrednio nie dotyczyła. Wyrzucenie ze swojej świadomości tego, co się zdarzyło tak dawno temu, wydawało się ostateczne. Zamknięte, wykasowane. Skutecznie i na zawsze. Przez tyle lat, tak przynajmniej myślała, przeszłość nie stanowiła problemu. Czy rozwód spowodował, że powróciła i to z taką siłą? Czy z powodu tego, co się jej kiedyś przydarzyło nie potrafi, a raczej nie jest już zdolna do miłości? Z takimi przypuszczeniami nie zgadzała się. Syn, teraz już nastolatek, był całą jej miłością. Wypełniał serce i myśli. Pomału odzyskiwała także kontakt z rodzicami. Szczególnie z Mamą. Jednak i tak nigdy nie odważy się z nią o tym porozmawiać. Zresztą, nigdy i z nikim. Może to robić tylko sama ze sobą. Więc, albo będzie popadać, jak powiedziała jej zaprzyjaźniona psycholog - której jednak też nie była w stanie wyjawić swojej tajemnicy - w trudną do wyleczenia nerwicę natręctw, albo przyjmie oraz spróbuje zrozumieć, co i dlaczego się stało. Na próżno miała nadzieję, a nawet coś w rodzaju pewności, że przeszłość zostawiła już za sobą. Okazało się, że nie chciała odejść. Więc się z nią zmierzy, a może nawet w końcu od niej uwolni. Codziennie, kawałek po kawałku, wydzierała z niepamięci odpryski, fragmenty tamtego styczniowego późnego popołudnia. Z każdym dniem więcej i więcej, aż wszystkie te mozaikowe wspomnienia, jak skomplikowane puzzle, złożyły się w całość. Musiała przywołać tamte emocje, dokładnie zobaczyć wszystko na nowo, spróbować oswoić to całe zło i tym razem, już na zawsze, zneutralizować. Da radę, przecież jest silna.
Miała wtedy czternaście lat, niecałe czternaście lat, ale myślała o sobie, jak o piętnastolatce, czyli osobie prawie już dorosłej. A tego, że nie wyglądała tak, jak jej koleżanki, w ogóle nie brała pod uwagę. Była wysoka, chuda, patykowata z przydługimi kończynami, nad którymi nie do końca panowała, więc poruszała się jakby ich miała za dużo. Tak naprawdę niepokoiło ją jednak coś innego. Pomimo tak "zaawansowanego wieku” nie dostała jeszcze miesiączki. Wszystkie koleżanki miały to już za sobą. Wszak była to ważna cezura wyjścia z dzieciństwa i wkroczenia (wkroczenia - tak to nazywała) w wyczekiwaną kobiecość. Koleżanki były już wspaniale zaokrąglone, pod szkolnymi fartuchami zuchwale rysowały się piersi. A ona cóż, płaska deska. Oczywiście, że ją to martwiło, bowiem w swoich kolegach, często pryszczatych, ze śmiesznie załamującym się głosem, zaczęła dostrzegać kompanów nie tylko do zabawy (szczególnie w podchody, wspinanie się na drzewa i inne tego typu zajęcia), ale i obiekty pierwszych porywów serca, które u niej objawiały się głębokimi, dosyć głośnymi westchnieniami, maskowanymi nienaturalnym uśmiechem lub ziewaniem. Dla nich, niestety, nie stanowiła obiektu adoracji. Niezręcznej i wyrażanej w nieporadny, a także zaskakujący sposób. Obserwowała to w przypadku innych dziewczyn - szczęściary.
Tych kilka dni - świątecznych ferii zimowych - spędzała w Bukowinie Tatrzańskiej. I tam w śnieżnym tunelu, jaki stanowiła droga prowadząca do domu, w którym mieszkała, po raz pierwszy w życiu pocałował ją chłopak. Kiedy wsunął język w jej usta, ogromnie ją to zaskoczyło. A więc tak to się robi? Ale przecież to nic przyjemnego! Tego się nie spodziewała, przestała oddychać, zakrztusiła się. Jeszcze dużo musi się nauczyć. Już wie, że trzeba rozchylić wargi i dotykać się językami. Trochę śmieszne, ale może kiedyś i ona polubi to całowanie. Tak robią wszyscy, więc i jej - jak już się przyzwyczai - powinno sprawiać przyjemność. Jednak ten pierwszy, nieudany pocałunek w śniegu na mrozie obudził dziwne tęsknoty. Ponadto czuła się wtajemniczona, choć po części należąca już do świata dorosłych. I to było bardzo miłe, podbudowujące ego, uczucie.
Dwa tygodnie później, wracała z cotygodniowej lekcji gry na skrzypcach, które nie były jej ulubionym instrumentem. Chciała grać na fortepianie, ale to było niemożliwe. Nikt, dla tej zachcianki, nie kupi jej tak drogiego instrumentu. A jej kuzynka chętnie pożyczała swoje skrzypce. Obie mamy już to między sobą załatwiły - chce chodzić do szkoły muzycznej - dobrze, niech się uczy gry na skrzypcach.
Zmierzchało, śnieg spadał wolno, wyjątkowo dużymi płatkami. Spojrzała w górę, a osiadające na twarzy chłodne drobinki, delikatnie i przyjemnie łaskotały. Podziwiając ich wyszukane, unikatowe kształty, jak zahipnotyzowana stała w kręgu złocistego światła ulicznej latarni, śledząc ich majestatycznie rozkołysany taniec, kiedy podszedł do niej mężczyzna. Nie jakiś tam znajomy chłopak. Dorosły mężczyzna. Nie był jej całkiem obcy. Widywała go w szkole, był znajomym nauczyciela chemii, tego przystojniaka, w którym podkochiwała się większość dziewczyn. Na dodatek znał jej imię. To ją zachwyciło. Więc nie jest tym ostatnim brzydactwem, jak o sobie myślała. Zaskoczoną zaprosił do kawiarni. Patrzyła na niego zdumiona nie wiedząc, jak zareagować. Już chciała czmychnąć, kiedy pomyślała o minach koleżanek. Jutro w szkole opowie o tym nadzwyczajnym wydarzeniu. Już widziała te ich miny. Jakże będą jej zazdrościć! Całkiem dorosły mężczyzna zwrócił na nią uwagę. Opowie, jak to była z nim w tej znanej kawiarni „Pod Arkadami” (do której jeszcze nie wolno im było chodzić), jak na jakiejś najprawdziwszej, dorosłej randce. No, no. To ci nowina. Oczywiście przyjęła zaproszenie, wszak nie jest głupia, nie może przegapić takiej okazji. Drugi raz może się nie przytrafić, a już przecież widziała te niedowierzające i zazdrosne miny koleżanek. Kolejny krok w jeszcze tak tajemniczą dorosłość. Przed wejściem do kawiarni zdjął z jej głowy szkolny beret, a z rękawa oderwał tarczę. Ale heca, na dodatek konspiracja - istny ubaw. Pili kawę, taką niby „po turecku”, parzoną z fusami, w szklance. Nie mogła sobie przypomnieć o czym rozmawiali. To zresztą nie miało żadnego znaczenia, w myślach już i tak był jutrzejszy dzień oraz jej rozmowa z koleżankami. I to nie jakaś zwykła rozmowa. To ona po raz pierwszy znajdzie się w centrum uwagi, chwaląc się tym „sukcesem” i nareszcie… zaistnieje. I to jak zaistnieje! Ale ma szczęście. W pewnym momencie na stoliku pojawiła się butelka czerwonego wina. I nawet wtedy nie zapaliła się w niej równie czerwona, jak to wino, lampka. Niczego nie przeczuwała, niczego się nie bała, o niczym złym nie myślała. Bo i skąd. Tematy dotyczące spraw damsko-męskich były tabu. Tyle wiedziała, co usłyszała od bardziej uświadomionych koleżanek. A w ich opowieściach nie było nic zdrożnego. Wprost przeciwnie, były pełne niedomówień, półsłówek, jednym słowem tajemnic, do których tęskni każda normalna dziewczyna. Więc czego miała się bać? Jeszcze nigdy nie piła alkoholu. Kolejna rzecz, jaką robi pierwszy raz w życiu. Kiedy wyszli z kawiarni była oszołomiona i nieco pijana. Płatki śniegu, już nie spadały majestatycznie, ale wirowały, pływały, nurkowały zabawnie i jakoś tak – figlarnie zaczepnie. No, i chyba mrugały do niej, stwierdziła z rozbawieniem. Miał odprowadzić ją do domu. Nie pamięta, jak w ten mroźny, śnieżny wieczór znaleźli się w parku. Martwiła się, gdzie są skrzypce, ale na szczęście on je miał. Jak wytłumaczy się mamie ze spóźnienia oraz swego stanu. Zaczęła się niepokoić. Musi szybko wrócić do domu i wymyślić jakieś usprawiedliwienie. Nawet wtedy, gdy zaczął ją całować nie zdawała sobie sprawy z niebezpieczeństwa. Odepchnęła go, powiedziała, że wcale tego nie chce, że jest jej niedobrze i że chce do domu. Kiedy w końcu zrozumiała co jej grozi, było już za późno. Leżała na ośnieżonej, zamarzniętej ławce z wykręconymi nad głową rękoma. Podczas szamotaniny zgubiła okulary i przez to dodatkowo czuła się bezbronna oraz zniewolona. Zaczęła krzyczeć, ale wtedy wetknął w usta zerwane z niej majtki. Dusiła się, z oczu leciały łzy. Aż po czubek głowy przeszył ją nagły, paraliżujący ból, jakby w brzuchu eksplodował granat. Już wiedziała co to gwałt. Ból, krew i rozdarcie... nie tylko ciała. Ból i odraza. Ból, odraza i poczucie winy. Jej winy. Zapadła się w sobie. Bezradna i zbezczeszczona. To ona do tego doprowadziła. Jest winna i nic jej nie usprawiedliwia. Jest zła, zepsuta do szpiku kości, niewarta niczyjej uwagi. Kiedy wstała była już sama. Pomyślała o skrzypcach. Były, leżały obok. Zachwiała się, skurczony żołądek wyrzucił swoją zawartość. Wymiotowała całym brudem tego co się dokonało. Zgarnęła ustami śnieg, wypluła go. Z trudem odzyskała równowagę. Znalazła leżące pod ławką okulary, doprowadziła ubranie do jako takiego porządku, rozejrzała się bezradnie dookoła - czarne drzewa jakoś tak nerwowo kołysały się, z dezaprobatą, może nawet z potępieniem... i poszła. Każdy krok sprawiał ból, na udach czuła zastygającą krew i jeszcze coś lepkiego, ohydnego. Zanurzyła dłoń w zaspie i śniegiem zaczęła usuwać z siebie tę hańbę. Tarła i tarła dygocąc z zimna i odrazy. Świat - znany i bezpieczny - świat obiecujący tajemnicze, piękne, pociągające rzeczy skończył się. A więc to już wszystko, koniec? Musi jednak wrócić do domu, nie ma innego wyjścia. I nikomu nie powinna powiedzieć o tym, co ją spotkało. Po pierwsze - to bez wątpienia była jej wina. Po drugie - nie może o tym powiedzieć rodzicom. To było całkowicie wykluczone. Po trzecie - gdyby jednak im powiedziała i oni wyrzuciliby ją z domu – byłoby to sprawiedliwe. Tak czuła. Strach przed odrzuceniem oraz wykluczeniem z rodziny był większy niż nieszczęście, jakie ją spotkało. Więc nigdy z nikim o tym nie będzie rozmawiać – obiecała sobie. Wymaże imię tego mężczyzny, nigdy go nie wypowie, wymaże to co się stało, usunie ten dzień. Nigdy nic się nie zdarzyło, nie było tego dnia, nie istnieje ten człowiek. Przecież potrafi to zrobić. Nie będzie o tym myślała. Nigdy! Albo... albo go zabije. Tak, zabije go. Zabije. To jedyne wyjście by ocalić siebie, skoro nie potrafi cofnąć czasu. Da radę, na pewno da.
Nazajutrz nie poszła do szkoły, a zaplamione prześcieradło wytłumaczyła miesiączką, tak długo wyczekiwaną, pierwszą w życiu. Udało się. Nikt nie zauważył, że była już inna, naznaczona, gorsza. A jednak, kiedy zjawiła się w szkole, odniosła wrażenie, że wszyscy na nią dziwnie patrzą, że wszystko wiedzą, że wytykają palcami, śmieją się i szydzą. Obawiała się, że zdradza ją chód. Stąpała bowiem jakoś tak niepewnie i ostrożnie.
I to był koniec jej dzieciństwa. W strachu, wzgardzie i upokorzeniu.
To już za nią. Teraz już wiedziała, że im młodsza jest zgwałcona kobieta, tym bardziej obwinia siebie. Teraz już wiedziała, że sama, bez pomocy z zewnątrz, nie była w stanie o tym rozmawiać. Teraz już wiedziała, dlaczego tak nisko siebie ceniła oraz uważała, że nie jest warta niczyjej miłości i zainteresowania. Teraz już wiedziała, skąd się brała jej niepewność, często przykrywana butą i buntem, całkowicie niezrozumiałym dla najbliższego otoczenia. Była taka, jak te trzy szesnastowieczne, brązowe figurki „écorché”*, stojące w muzeum, na komodzie w sali z zachodnioeuropejskim malarstwem, pod obrazem Petera Paula Rubensa, przedstawiającego św. Helenę*. Przechodząc przez to pomieszczenie, z czułością i zrozumieniem spoglądała w ich stronę - wy też wiecie, co to znaczy być tak całkiem pozbawioną ochronnej skóry, z nerwami na wierzchu. To one znały jej - nigdy nikomu nie powierzoną - tajemnicę.
* ecorche z jęz. francuskiego - oskórowany, po włosku - spellato. Figury anatomiczne człowieka pozbawionego skóry. Znajdujące się w Collegium Maius trzy brązowe figurki wykonał we Florencji Pierre Franqueville, po 1570 roku. Jedna z nich jest szczególnie przejmująca, bowiem ma przerzuconą przez ramię własną, zdartą z całego ciała, skórę.
* obraz Petera Paula Rubensa (1577 - 1640), przedstawiający cesarzową Flavię Julię Helenę - matkę cesarza Konstantyna Wielkiego (ogłoszoną świętą), namalowany został ok. 1625 roku. Najprawdopodobniej do portretu pozowała druga żona malarza Helena Fourment.
cdn.
Ostatnio zmieniony 14 maja 2015, 21:39 przez Lucile, łącznie zmieniany 2 razy.