Czar Komnaty. Epizod VII. Wezuwiusz krzywdy

Dłuższe utwory prozatorskie publikowane w odcinkach

Moderatorzy: skaranie boskie, Gorgiasz

ODPOWIEDZ
Wiadomość
Autor
misza
Posty: 1263
Rejestracja: 31 paź 2011, 9:58
Lokalizacja: Wielkie Księstwo Poznańskie
Kontakt:

Czar Komnaty. Epizod VII. Wezuwiusz krzywdy

#1 Post autor: misza » 13 cze 2015, 17:50

Epizod VI. Leguminy rozwiązłości
od początku: Prolog




Epizod VII. Wezuwiusz krzywdy

Rozmowy karczemne! Mizeria niskiego stanu! Okrutny dziedzic! Pobity na polu! Gość w posoce! Samarytańskie posługi maluczkich! Opowieść trwogi!


Dwa długie miesiące przeszły od dantejskiej uczty w Przeniewierowie, ale pamięć o owych wydarzeniach była żywa, krążąc po okolicy, jak akwizytorzy proszku do prania i sutenerzy, nabierając mocy ciemnej legendy - tajemniczej a złowieszczej. Dawno wypłowiały trawy w ogrodach i sejmowe fotele w stolicy. Lebioda i pokrzywy nie wabiły już oczu swym egzotycznym pięknem, ekskluzywnej rozkoszy wizualnej, lecz zakończywszy swój roślinny byt jako przaśna zupa ubogich wieśniaków i wegetarian, zostały strawione i wydalone, w ten albo inny sposób. Pożółkły liście na olchach, platanowcach i lipach, niby zęby nałogowych palaczy tytoniu. Coraz częściej poranne łąki pokrywały się brylantyną zimnej rosy, a mgły przychodzące wraz ze świtem, przypominały każdemu o niechybnym końcu doczesności, jakim jest delirium tremens. Czerwieniały buki, jarzębiny i pyski pieniaczy, tokowały jesiotry w stawie, wypadały włosy molestowanym ministrantom, a jesiennej elegii przygrywały mokre deszcze, pokrywając lśniącą warstwą nędzne obejścia wieśniaków, ich ogrody, garaże, baseny i jachty.
Kilkanaście wiorst od Przeniewierowa, w niewielkiej, krzemowej dolince, wśród zieleni i wedle ponurych ruin siedziby partii narodowo-ludowej, przycupnęła przysadzista konstrukcja krytej strzechą, starodawnej karczmy.
O! Miejsce święte ludu naszego!
Dolo i niedolo! O boginki nędznego losu krajowego ludu! Jakżeście często w gościnie za wysuniętymi progami owego domostwa, które jak żadne inne – zasługuje na miano domu publicznego! Ileście to już razy, wy – bielone wapnem ściany – wysłuchiwały żałosnych skarg i biadań uciskanego ludu! Tylko ławy, proste zydle oraz karczmarz, starozakonny Frycek Nicze, trzymający gospodę w arendzie, znali wszystkie opowieści żałosne a przeraźliwe spracowanych przybyszów, którzy znużywszy się w karczmie, wychodzili jeszcze bardziej sponiewierani, zostawiwszy w jej wnętrzu swoje żale i bezsilność oraz mizerną zawartość sakiewek, zaś niekiedy, gdy grosiwa przybrakło, swoje rolexy, a także żony i córki, zalewające się łzami oraz koktajlami z Martini i Campari. Ileż to łez nieszczęsnych już upuszczono w siermiężne koktajle Ritz Sidecar , w którym z miesiąca na miesiąc mniej było koniaku z rezerw paryskiego Ritz’a. Aż łza się kręciła w oku poczciwemu karczmarzowi, że białogłowy zadowalać się musiały trunkiem z 1865 roku. Ale co zrobić! Czasy ponure, biedą podszyte, zmuszały je do łykania starzyzny i zagryzania cypryjskimi oliwkami, kiedy miejscowych już nie stało.
Takoż, w ponure, zacinane pluskawicą wrześniowe popołudnie, kilku wieśniaków siedziało w wyżartym przez biedę wnętrzu, na wytartych ławach, przy zachlapanych kawiorem i „Malibu” prostych dębowych stołach, zapijając zły los kwaśnym piwskiem z drewnianych kufli i kiwając się bez słowa w przedziwnym otępieniu, właściwym zdesperowanym biedakom oraz politykom. Przygrywał im podpity grajek, który siadłszy opodal zimnego pieca, wygrywał fałszywie na gajdach, na przemian - smętne melodie mazowieckie i maoryskie. Rzewne to były dźwięki, pełne tęsknicy siwego nieba w chmurach, splatających się akordów, jak przaśne akanty, przetykane nicią boleści, snującą się prosto z serca i wątroby nieszczęśników, dla których nie ma już nadziei oraz dobrych lokat inwestycyjnych, gwarantujących godziwe zyski.
Oj doloż, nasza dolo – zanucił, wyrwawszy się z ponurych rozmyślań jeden z chłopów.
- A dajcież nam gospodarzu Szafirowe Martini. Abo dwa nawet, bo na trzeci musieliby my czeki wypisywać, a ręka stara, schorowana, spracowana przez lata tyrania za Bóg zapłać. Nie poradzimy. O! Nawet i książeczka czekowa od krwawego potu harówki mi zamiękła, albo od Old Spice’a . Wszystko jedno.
- Oj! Tak, tak! – zaskowyczał z jakimś bolesnym zaśpiewem jego towarzysz, wylewając resztę piwa pod stół, jak to było w zwyczaju tutejszym – wypijem jeszcze. Zaśpiewamy jakowąś piosneczkę na osłodę nędzy przebrzydłej. A dajcież i onego kawioru z bieługi, co go wasze psy wczoraj jeść nie chciały. Nam wszystko jedno. My, psy, to i po sobakach możem pojadać.
- Dostaniecie. Dostaniecie, kochane chłopy – rzekł dobroduszny Frycek – a psy nie jadły, bo im nie dałem otwieracza do puszek. Zaoszczędziłem na własnych psach byście wy, nieboracy, nie pomarli z głodu, tymczasem.
- Dobry z was człowiek, gospodarzu, chociaż nie z naszej parafii i parafiny – zgodnie pokiwali głowami wieśniacy.
Ich nędzne, robocze garnitury od Armani’ego były nieświeże. Nieszczęśni, rozpięli brudne i zapocone kołnierzyki jedwabnych koszul, niegdyś białych, jak puszyste śniegi na brzegach Mekongu w czasie powodzi. Zdjęli swoje czerwone krawaty
i ukradkiem, ze wstydem w oczach, upychali je po kieszeniach, jako znak hańby
i upodlenia ludzkiego gatunku, jakiego na znają ludzie żyjący w dostatku i zgodnie
z prawami natury, w favelach Rio de Janeiro albo Gliwic.
Zły, godzien boskiej, karzącej ręki, pan dziedzic, czyniąc ze swych poddanych niewolnicze stado, za nic miał godność człowieczą i nieśmiertelną ludzką duszę, która tkwi przecie nawet w kandydatach na posłów do parlamentu, znakował swych poddanych, jak bydło, rozkazując im ubierać się na co dzień w wymyślone przez się cudaczne stroje, w stanie szczytowego bestialstwa, jakim mógłby się pieczętować niejeden bohater Nowej Justyny lub sadomasochistycznych komiksów mongolskich autorów, faworytów Batu Chana. Śmiał się przy tym okrutnie, karząc wystawiać
na ganek dworu, stół obficie zastawiany kaszankami i serwolatkami, z wielką flachą odbarwionego spirytusu denaturowanego i tam, żrąc oraz tęgo popijając, kazał paradować, zbrukanym niewolnikom w kółko, dodając, niby to dobrodusznie, nowy element upodlającego stroju, albo jakiś dodatek. Sekretarz i sekretera, stojący
z boku, służalczo zapisywali paranoiczne dyspozycje chlebodawcy, a ich serwilizm szedł o lepsze z wysokim poziomem zepsucia moralnego oraz zarobków.
- Może jeszcze małe platynowe spineczki do mankiecików, co? – krztusił się
i rechotał zwyrodnialec w lubieżnym samozadowoleniu – albo dodamy jeszcze jakiś paseczek od Gucci’ego? Hę?! Nuże chamy, paradować przed swoim panem! Moi ludzie muszą budzić zaufanie, wy zasrane durnie! Paradować! Paradować dalej!
Bywało, że nieborak o litość prosił, występując z obłąkańczego koła, padał przed okrutnikiem na kolana, skamląc o zmiłowanie.
Wówczas grzmiały słowa ostre i gwałtowne, jak ruchy szachisty, kiedy wykonuje akrobatyczną roszadę – wybatożyć mi to ścierwo natychmiast! Odebrać laptopa
i służbową komórkę! Wyrzucić z nory w apartamentowcu! Zablokować gnojowi wszystkie konta bezterminowo! W kuny! W dyby! A potem na rok, na placówkę
do Sahary Zachodniej wysłać tego gnojożłopa!
Nie było zmiłowania! Nie było litości!
Na nic delegacje wiejskich matek i różańcowych. Na nic płacz dziatek, dziewic, sprowadzanych specjalnie na tę okazje z dalekich stron oraz tabunów okolicznych prostytutek przydrożnych, które traciły bezpowrotnie stałego klienta - pan był nieprzebłagany, jakby sycąc się jeszcze swoją władzą, stawał się bezwzględniejszy
i całkiem głuchy na wszelkie prośby.
Tak to przyszło żyć owym nieborakom, pod kańczugiem dyspozycyjności, w jarzmie priorytetowych zadań i w okrutnym maneżu planów krótko oraz średnioterminowych pańskiego folwarku.
Pili więc tymczasem, biedni chłopi, już drugi, niebieski, niby majowe niebo, napitek, zwany szumnie, szafirowym i milcząc pogrążali się w czarnych myślach.
Milczał także Frycek Nicze, czyszcząc niewielką kartaczownicę, bo czasy niespokojne, a kuny, wilcy i liberałowie rozmnożyli się niespotykanie onego roku, nie mówiąc już o ekologach i pacyfistach, którzy byli od wieków istnym utrapieniem tych okolic.
Zamilkł także grajek majstrujący przy swoim instrumencie.
Nagle hałas jakowyś podniósł się na brukowanym podwórcu gospody.
Słychać było tupot ciężkich butów i sapiące, złowróżbnie oddechy.
Ktoś gromko załomotał do odrzwi kułakiem, czego kułak nie przeżył.
- O, Jahwe! – jęknął Frycek – znowu urząd skarbowy!
- Przebóg! – jęknęli chórem dwaj wieśniacy znad kielichów – biada i bieda nam, bracia!
- Kurwa mać ! – dodał grajek – zabiorą mi moje gajdy!
Drzwi się rozwarły na oścież i wparowały dwie postacie, lecz nie byli to bezwzględni ekonomowie i ekonomiści, ani nawet zwykli, dziedzicowi siepacze ze spisami, jeno ślusarz Felicjan i miejscowy kowal Mateusz.
Stanęli w progu, omiatając izbę przekrwionymi z wielkiego wysiłku oczami i długo dyszeli.
Ich poszarzałe sukmany zwisały na nich, jak wszystko inne, tylko włosy mieli nastroszone srogo. Swoje czapki z indyczej wełny mięli nerwowo w zgrubiałych od ciężkiej pracy i nałogowej masturbacji, dłoniach.
Wszyscy w milczeniu cierpliwie czekali, co będzie dalej.
Nawet kukułka wyszła ze swojej, zegarowej budki na ścianie, zerkając malowanymi ślepkami.
- Wystarczy, moi dobrzy ludzie – rzeczowo zauważył karczmarz, odstawiając pod ścianę kartaczownicę – przejdźcie do rzeczy, bo ewentualny Czytelnik się wkurwi na amen.
Ciszę oczekiwania przerwał wreszcie kowal Mateusz.
- Ano…Ano, jakiś pobity, abo i nieżywy, na polu leży! – wykrztusił z trudem.
- Przy jedenastym dołku! Jak mi Bóg miły! - wykrzykiwał z zgrozą Felicjan – leży, jak nieżywy! Jakeśmy go zobaczyli, to od razu tu, w te pędy, żeśmy przybiegli, co by nie było na nas, że my jego…
Wieśniacy siedzący na ławie ciężko się podnieśli i otrzepali z resztek kawioru swoje siermiężne marynarki.
- Trza iść zobaczyć, może dycha jeszcze – rzekł ten wyższy – ruszaj dupsko, Antek.
I skierowali się ku wyjściu.
Za nimi ociężale poczłapali, kowal i ślusarz.
Rychło cała czwórka zniknęła na krzewami przy gościńcu, wiodącym na gminne pole golfowe.
Grajek tymczasem przezornie udawał, że śpi, a karczmarz zabrał się za przeglądanie stron finansowych „Głosu Błot Poleskich”, obliczając w myślach przyszłe zyski
z akcji fabryki ciupag i różańców w Irkucku, która zaczęła odbijać się od dna
po otrzymaniu rządowego zamówienia na trzydzieści osiem milionów różańców, złożonego niedawno przez Generalną Dyrekcję Skarbu i Ostatnich Posług. Jego pejsy kręciły się figlarnie niby tancerki w lupanarze i błyszczały miedzianym połyskiem, co było w jednakowym stopniu zasługą genów, jak i poniechanych ablucji. Zapadła cisza, przerywana jeno rzężeniem zarzynanych w obórce świstaków, szykowanych
na plebejski gulasz przez Isztar, żonę poczciwego arendarza oraz dobiegającymi zewsząd z okolicznych majątków odgłosami wymierzanych chłopom, siarczystych policzków przez ekonomów oraz własne połowice.



Minęło wiele czasu zanim na podwórcu gospody ozwały się barbarzyńsko zmieszane ze sobą męskie, chrapliwe głosy, a archaiczne, podobne skórze chorej na trąd
i syfilis birmańskiej słonicy, odrzwia, zaskrzypiały otwierane i ukazali się w nich Mateusz z Felicjanem oraz owi chłopi, którzy pospieszyli obaczyć, któż jest nieszczęśnikiem spoczywającym przy jedenastym dołku na polu.
- Dawajcie wody gorącej, gospodarzu! A żywo! – krzyknął od progu Felicjan
– i szmatę jakąś!
- Ale nie waszą, szanowną małżonkę, jeno taką lnianą – uzupełnił szybko Mateusz, widząc, że gościnny gospodarz chwyta już za mosiężny dzwonek, by przywołać Isztar.
- I Hennessy Cognac Ellipse! Całą flaszkę! Ale to dla nas! – Chłop zwany Antkiem, otarł ręką pot z czoła – a drugą dla nieszczęśnika! Ciężkie to chłopisko, jak współczesna poezja. Trza wypić coś, braciszkowie, co może i niewyszukanym jest trunkiem, ale na naszą biedniacką kieszeń w sam raz.
Drugi chłop, imieniem Maciej, niósł na ramieniu podłużną skórzaną torbę, z której wystawały kije.
Położyli nieboraka na stole. Cicho jęczał, ale oczy miał otwarte i przytomne, lśniły one niczym rubiny z kolczyków kochanki szefa mafii z Władywostoku albo jak byczki w sosie pomidorowym, po niezbędnym otwarciu wieczka blaszanej konserwy. Ogień bił z nich, moc plemna i jurna, siłą znoju ludu pracującego miast i wsi, wzbogaconego bolesnymi trudami przepracowanych dni i nocy nad wydrukami, wiejskich zabaw w stodołach, klubach dla transwestytów i na osiedlowych trzepakach, hucznych ludowych świętach z pojedynkami na sztachety, widły oraz lekkie działa samobieżne z wyrzutniami rakiet typu ziemia - ziemia.
W wieku był dojrzałym i zdolnym do wszystkiego. Konstrukcję ciała miał eklektyczną, mogącą budzić zachwyt i pożądanie niewiast spoglądających na świat łagodnym, aksamitnym spojrzeniem, tak szczególnym u białogłów z silną krótkowzrocznością i zaawansowanym niedowidzeniem. Fizjonomią odznaczał się gotycką, raczej wybujałego francuskiego gotyku okresu pełnego średniowiecza, pełną krost, wrzodów pokiłowych i narośli, nogi zaś miał romańskie, pałąkowate, niczym łuki, tworzące sklepienia kolebkowe zacnych świątyń i zamczysk środkowej Anglii. Jego korpus należał już do pysznego baroku, co mógłby potwierdzić każdy historyk sztuki, albo weterynarz z uprawnieniami masarskimi – rozbuchany i nieoczekiwany w swoich fałdach i wybrzuszeniach, zaskakiwał wszystkich i wszystkie, którym przyszło go oglądać. Tylko dłonie miał zwyczajne, jak u miejscowych, zaniedbane,
z gdzieniegdzie zarysowaną lekko emalią paznokcia - znać było, że od długich dwudziestu czterech godzin nie miał robionego fachowego manicure.
Jęknął raz jeszcze, ale dało się słyszeć niewyraźną prośbę o napój.
Podano mu czym prędzej jajowatą butlę koniaku, a kiedy opróżnij całą, otarł usta rękawem podartej koszuli, uniósł się na łokciu i rozejrzał dość bystro dookoła.
- Bracia! – jęknął.
Sióstr nie obaczywszy, jęknął ponownie. – Bracia moi, najmilejsi! Azaliż, to wyście wydobyli mnie z owej przepaści? Z owej eschatologicznej bryndzy? Z owego niebytu, znaczonego płazami pańskich uderzeń? Jakem nisko upadł! Jakiż jest żałosny finał mej doczesnej egzystencji!
- Na któremżeś padł dołku, swawolniku? – zapytał Mateusz.
-- Na dziesiątym, jenom ledwo dotarł do jedenastego. – Nieszczęśnik zwlókł się
z ławy i ciężko zasiadł za stołem – krwią własną i plwociną okupuję swoją lekkomyślność i grzeszną chuć posiadania. Niechaj będą przeklęte wszelkie ścieżki, które nie wiodą do Pana!
- Amen – rzekli zgodnie wszyscy obecni.
- A jak to się stało? – zapytał ślusarz Felicjan – cóżeś uczynił, że zły pan, ciągał cię na golfa, a tyś nosił za nim kije jego?
- A ku lepszemu serce się rwało – stęknął nieznajomy zdrowo pociągnąwszy
z kolejnej, owalnej flaszy – w dupem wchodził jaśnie panu, coby mieć lepszą robotę. Nawet zastępcą pisarza, albo i stangretem osobistym mogłem zostać, jako mi obiecywał. Ale, jak powiadają zacni ludzie: kto z możnymi się kuma, temu w domu dżuma. Poniewczasie zrozumiałem ową mądrość naszych domniemanych dziadów
i niepewnych ojców. Spotkania na golfie. Kijów noszenie. Podkładanie się jaśnie panu, by przypadkiem nie być górą - to moja, prawdziwa nędza moralna. I oto, co mnie spotkało. Hańba i potępienie wieczne. Rozpacz i zgryzota. Kawior, tartinki, szampan i sprośne dzieweczki, wodzące oczami po wypukłościach mego pugilaresu. Powiadam wam, Kusy czyha za każdym węgłem, w studni siedzi każdej i w każdej windzie hotelowej. Pałacowe życie nie dla biedaków.
Tu, nieznajomy zamilkł i siadł na stole z pewnym trudem.
- Dalibyście jeszcze co łyknąć, jakiego przaśnego naszego trunku, co go tylko nasze, wieśniacze, gardła zdolne przyjąć.
Wnet podano mu dzban Chablis z 1958 roku.
Pił dugo i chciwie, nieledwie krztusząc się ludowym, prostym napitkiem, a kiedy już się nasycił, otarł usta i zlazł ze stołu. Siadł pomiędzy Mateuszem a Antkiem i popatrzył z wdzięcznością na swoich wybawicieli.
- Opowiem ja wam o sprawie, o której w moich stronach, za borem bukowym , gdzie żubr i żubrówka jeno ścieżki znają, za mokradłami pełnymi węży w kieszeni
i komorników, za cementownią wyniosłą, i za rzeką szeroką na półtora łokcia – głośno teraz. Ale nikt pary, ani fula, z ust tam nie puszcza, bo to niebezpiecznie tak licho kusić, zapraszać Złego w gościnę swoją gębą niewyparzoną i nieopatrznym słowem.
- Prawda – pokiwali głowami i potwierdzili nierównym chórem obecni w karczmie. – Niech cię święty Pederastion pobłogosławi, za mądre słowa.
- Oby cię nie bolało przy obrzezywaniu, zanadto – dodał od siebie Frycek, któremu niezręcznie było powoływać się na świętego, z którym nie miał dobrych relacji – obyś dobrą macę wymacał, cny gościu.
- Owóż – ciągnął dalej nieznajomy, pochyliwszy się lekko, a dzban trzymając
za ucho, jak konia za uzdę, albo niewiastę prowadzoną na targ – Owóż powiadają,
że dziwne rzeczy dziać się poczęły, odkąd nowy rynek powstał w miasteczku. Jakoż, że drugi rynek utworzono, w takiej małej mieścinie, co to ją w dwie pełne klepsydry aeroplanem oblecisz, nazwano go Rynkiem Równoległym. Ale od samego początku jakoweś fatum wisiało nad tym placem. A to gnojowicą czuć było, chociaż okoliczni się zaklinali, a nawet bezokoliczniki przysięgały się, że to nie ich, że to nie oni. A to o północnej godzinie głos puszczyków się rozlegał śpiewający piosenki Franka Sinatry a capella. A to znowu wyroiły się stada mszyc żarłocznych, lesbijek, liberałów, anarchistów i archiwistów, których nawet święte egzorcyzmy odprawiane przez jaśnie oświeconego margrabiego, w asyście kilku biskupów, nie przepędziły. Później pojawiła się plaga nowa. Kto na rynek poszedł i przypatrzywszy się straganom z bliska, zakupów nie czyniąc, obszedł go dwa razy, ten jadem pluł na władzę jaśnie pana margrabiego i jego biskupów, niepomny kary dybów, kolokwiów, cierpięgi, nałożnic, zausznic i innych katowskich wynalazków. Jakby sam Luciferus miał za siedzisko to miejsce. Najgorsze miało się jednak dopiero zdarzyć. Przyjechali w czas pożniwny, igrce, sztuki wyprawiać, takie jak to w ich zwyczaju: defenestracje, łamanie kołem, na rurze i dyszlu taniec, zespołowe defloracje udatne, śpiewy cienkie, żarty grube, fikuśne interpelacje ze spaśnymi dziewkami, ku uciesze publiki oraz wiele innych sztuczek, które duszę radują, a do śmiechu pobudzają. Mieli też rzekomo, niedźwiedzia szkolonego, ale go nie pokazywali, bo ciągle był zajęty. Obóz swój rozbili na samym placu, mimo, że ostrzegało ich wielu. Pierwszego dnia, jakby urok został zdjęty. Nic. Na drugi dzień, cisza. Tylko igrce swoje występy i występki dawali, grosiwo brzęczące zbierali i do kiesy chowali. Na trzeci dzień, pod wieczór, niebo poczerniało, jak pan młody pobity przez teścia i zaczęło grzmieć gdzieś tam, w chmurzyskach, na samej górze.
Z początku jęło tylko popierdywać i lekko błyskać, potem to już takie grzmoty szły, że strach padł na wszystkich przekupniów, emisariuszy i akcjonariuszy. Błyskawice darły niebiosa, niby jurny księgowy bieliznę na swej kochance w czasie przerwy obiadowej.
Trzęsawka niepohamowana i dygotki poszły na miasto i okolicę.
Błyskawice strzelały, kobiety mdlały i jęczały albo się modliły, w zależności
od towarzystwa, w którym przebywały i z kim dzieliły łoże. Na zewnątrz lało, zacinało i spłukiwało ziemię, jakby była nie wiadomo jak brudna. Powiadają, że tej nocy, jaśnie oświecony margrabia spoglądał w niebo przez mosiężną lunetę
z wielkiego okna swego wyniosłego zamczyska.
Co tam ujrzał, tego nie wiem, ale odwrócił się ponoć nagle cały blady i rzekł
do towarzyszących mu purpuratów.
– Ooo! Kuuuuurwa mać!!! Kurwa! Kurwa! Kurwa! Mać!
Ich ekscelencje, także pono długo patrzyły w niebo przez silne szkła fortecznej lunety i zakrzyknęły z gregoriańskim zaśpiewem – o, holy shit!!! Madonna forever!
Mówią też, że natychmiast zeszli krętymi schodami do Tajnej Kancelarii obok jadłodajni dla bezdomnych i tam długo radzili. Nad czym? Tego nie wiem i pewnie nikt, oprócz nich samych, też nie wie.
A nazajutrz dzień wstał piękny po tej straszliwej burzy, jakby nic się nie wydarzyło. Trochę kałuż zostało, nieco złamanych gałęzi i serc, parę kop przechodniów porażonych przez pioruny albo przez alkohol metylowy, nieco dachówek zerwanych – tyle co nic. Tylko igrców już nie było, nawet ślady kół wozów deszcz zmył
do czysta, wydawało się, że nigdy ich nie było. A może i nie było? Niektórzy nawet tak twierdzą. Ja nie wiem.
Nic tam, nie koniec to ponurej opowieści.
Kiedy już wszyscy prawie zapomnieli o burzowej nocy, bo przecie niemało takich w roku, zaczęło się na dobre. Najpierw, po bitym tygodniu, w samo południe na Równoległym Rynku pojawiła się gromada obszarpańców. Suknie na nich złachmanione, wzrok dziki, pantalony w strzępach, aż im indeksy spadały na kostki. Trudno było w nich rozpoznać statecznych kupców, którymi byli w istocie. Dobytek ich cały, to porwane odzienie, dziurawe sakwy ze śladami długich cięć i podarte, sińce pod oczami malowane strachem i niewyspaniem, a w oczach - pustka, przerażenie i obłęd. Znać – postradali zmysły na amen. Litościwi mieszkańcy przybyli co rychlej, aby zobaczyć taki obraz recesji, nędzy i upadku. Dobrzy ludzie otoczyli kołem przybyszy, a ujrzawszy nieboraków niespełna rozumu – obrali ich z aktywów ledwo dychających, pasywów w pasach pochowanych, dublonów zdublowanych, a nawet i co luźniej przymocowanych odstających części ciała. Znaleziono takoż zapiski na kieszonkowej stelli, która gdzieś tam, we pludrach,
czy w ineksprymablach, jednemu z nich się uchowała.
Nieszczęśni zostali przewiezieni wozem straży ogniowej pod nadzorem stu zbrojnych ministrantów i trabantów do margrabiowskiego szpitala imienia świętej Eutanazji, gdzie, jak gadają, władzy umysłowej nie odzyskawszy, żywotów swoich dokonują, odziani w worki pokutne i leczeni, bez skutku, muzyką Aborygenów oraz nalewkami z kauzyperdy.
Widać było od razu, że jaśnie oświecony margrabia oraz jego biskupi wiedzą coś więcej, ale tego wyznać nie chcą, a więcej – zataić byliby radzi także i to, co było tego nieznanego czegoś konsekwencją.
Dla niepoznaki konsekrowano jedenaście kaplic i dwie katedry oraz otworzono bufet dla koni karych oraz magistrów nauk społecznych. Nie bardzo się udało, bo wypadki przyspieszały, jak jeże w rui, a co więcej – tajemnica zapisków na stelli obłąkanego kupca wyszła na jaw, za sprawą procarza- alkoholika z margrabiowskiej gwardii, który wykradł przepisany tekst i uczciwie go przepił w szynku na przedmieściach. Chcesz poznać wieści najświeższe – idź do gospody.
Tak się też stało. Zapiski poszły w miasto przepisywane i rozczytywane powszechnie, mimo surowych zakazów, uniwersalnych uniwersałów uniwersyteckich, rzucanych klątw kościelnych na nieposłusznych oraz mięsem, ciskania konfetti i golonek po bawarsku z wieży zamku jaśnie oświeconego margrabiego, na miasto – niepokój przerodził się szybko w przerażenie oraz panikę. Mam nawet chyba przy sobie odpis ręcznie zręczny.
Tutaj nieznajomy odratowaniec sięgnął do pludrów i wyjął z nich wymiętolony zwitek dobrze wyprawionej skóry bandika świnionogiego. Rozwinął go na stole i ukazał się tekst zapisany gęstą, przysadzistą szwabachą. Wszyscy usiedli
w bliskości, nawet Frycek zajęty nawijaniem słodkich glizd na patyki, porzucił swoją pracę i oparty łokciami o blat szynkwasu czekał, co będzie dalej. Odratowaniec popił ze dzbana, założył pince-nez w złotej oprawie z łowickim kutasem i zaczął czytać.


cdn. Epizod VIII Egzema upadku
Ostatnio zmieniony 20 cze 2015, 13:25 przez misza, łącznie zmieniany 2 razy.
Dwóch dobrych ludzi nigdy nie będzie wrogami,
dwóch głupich ludzi nigdy nie będzie przyjaciółmi
/ przysłowie kirgiskie /

Awatar użytkownika
Gorgiasz
Moderator
Posty: 1608
Rejestracja: 16 kwie 2015, 14:51

Re: Czar Komnaty. Epizod VII. Wezuwiusz krzywdy

#2 Post autor: Gorgiasz » 13 cze 2015, 21:27

Złego słowa rzec nie mogę, atoli uchybień kilkoro dojrzeć mi się zdało, o które to waść sumitować się zgoła nie musisz, gdyż sromoty w tym żadnej nie masz, jako że pisanie Twoje zacnym zdać się musi każdemu.
Pożółkły liście na olchach, platanowcach i na lipach, niby zęby nałogowych palaczy tytoniu.
Drugie „na” niepotrzebne.
- A dajcież nam gospodarzu Szafirowe Martini .
Spacja przed kropką – powtarza się kilkakrotnie.
odstawiając pod ścianę kartaczownicę – Przejdźcie do rzeczy,
Małe „p”.
- I Hennessy Cognac Ellipse! Całą flaszkę! Ale to dla nas! – chłop zwany Antkiem, otarł ręką pot z czoła – a drugą dla nieszczęśnika!

- I Hennessy Cognac Ellipse! Całą flaszkę! Ale to dla nas! – Chłop zwany Antkiem, otarł ręką pot z czoła. – A drugą dla nieszczęśnika!
Ogień bił z nich, moc plemna i jurna, siłą znoju ludu pracującego miast i wsi, wzbogaconego bolesnymi trudami przepracowanych dni i nocy nad wydrukami, wiejskich zabaw w stodołach, klubach dla transwestytów i na osiedlowych trzepakach, hucznych ludowych świętach z pojedynkami na sztachety, widły oraz lekkie działa samobieżne z wyrzutniami rakiet typu ziemia - ziemia.
Trochę za długie i nazbyt zagmatwane zdanie. Należałoby rozbić.
Sióstr nie obaczywszy, jęknął ponownie – Bracia moi, najmilejsi!
Kropka po „ponownie”.
-- Na dziesiątym, jenom ledwo dotarł do jedenastego – nieszczęśnik zwlókł się
z ławy i ciężko zasiadł za stołem – krwią własną i plwociną okupuję swoją lekkomyślność i grzeszną chuć posiadania.
- Na dziesiątym, jenom ledwo dotarł do jedenastego. – Nieszczęśnik zwlókł się
z ławy i ciężko zasiadł za stołem. – Krwią własną i plwociną okupuję swoją lekkomyślność i grzeszną chuć posiadania.
- Prawda – pokiwali głowami i potwierdzili nierównym chórem obecni w karczmie – Niech cię święty Pederastion pobłogosławi, za mądre słowa.

Kropka po „karczmie”.
chociaż okoliczni się zaklinali a nawet bezokoliczniki przysięgały się, że to nie ich, że to nie oni..
Przecinek przed „a”.
Na końcu trzy kropki, albo jedna.
Najpierw, po bitym tygodniu, w samo południe
na Równoległym Rynku pojawiła się gromada obszarpańców. Suknie na nich poszarpane, wzrok dziki, pantalony w strzępach, aż im indeksy spadały na kostki. Trudno było w nich rozpoznać statecznych kupców, którymi byli w istocie. Dobytek ich cały, to porwane odzienie, dziurawe sakwy ze śladami długich cięć i poszarpane,
„obszarpańców – poszarpane - poszarpane”: powtórzenia

misza
Posty: 1263
Rejestracja: 31 paź 2011, 9:58
Lokalizacja: Wielkie Księstwo Poznańskie
Kontakt:

Re: Czar Komnaty. Epizod VII. Wezuwiusz krzywdy

#3 Post autor: misza » 18 cze 2015, 7:33

Gorgiaszu, jesteś nieoceniony. Naturalnie, wszystkie wychwycone przez Ciebie usterki,
ponaprawiam. Dziękuję Ci za przychylność i...cierpliwość.
Serdecznie pozdrawiam :) :vino:
Dwóch dobrych ludzi nigdy nie będzie wrogami,
dwóch głupich ludzi nigdy nie będzie przyjaciółmi
/ przysłowie kirgiskie /

Awatar użytkownika
eka
Moderator
Posty: 10470
Rejestracja: 30 mar 2014, 10:59

Re: Czar Komnaty. Epizod VII. Wezuwiusz krzywdy

#4 Post autor: eka » 19 cze 2015, 13:01

Ciekawe, czego to jeszcze nie wyśmiałeś, Autorze :bee:
Jak zwykle sprawiasz radość czytania.
No i rośnie ciekawość, co też się stanie w kolejnym fajerwerku Komnaty :tan:

"Ktoś gromko załomotał do odrzwi kułakiem, czego kułak nie przeżył. :cha:
- O, Jahwe! – jęknął Frycek – znowu urząd skarbowy!
- Przebóg! – jęknęli chórem dwaj wieśniacy znad kielichów – biada i bieda nam, bracia!"

:bravo:

misza
Posty: 1263
Rejestracja: 31 paź 2011, 9:58
Lokalizacja: Wielkie Księstwo Poznańskie
Kontakt:

Re: Czar Komnaty. Epizod VII. Wezuwiusz krzywdy

#5 Post autor: misza » 20 cze 2015, 13:05

Obawiam się, że wyśmiałem wszystko.
Może się to dla mnie skończyć także kościelną anatemą, ale do tych części
jeszcze nie dotarliśmy, więc widmo stosu nadal dość odległe ;)
Kolejny odcinek jest dłuższy, bo pisałem nie "na książkę"
lecz z czystej radości radosnego brykania po swojej oślej łączce.
Z pozdrowieniami :vino: :)
Dwóch dobrych ludzi nigdy nie będzie wrogami,
dwóch głupich ludzi nigdy nie będzie przyjaciółmi
/ przysłowie kirgiskie /

Awatar użytkownika
skaranie boskie
Administrator
Posty: 13037
Rejestracja: 29 paź 2011, 0:50
Lokalizacja: wieś

Re: Czar Komnaty. Epizod VII. Wezuwiusz krzywdy

#6 Post autor: skaranie boskie » 23 cze 2015, 20:33

Co prawda wymaga to poważnej pracy redaktorskiej i korektorskiej, ale nie ulega wątpliwości, że to dobra powieść jest, Miszo. I przezabawna.
Gratuluję pomysłów, szczególnie w nazewnictwie, choć i sytuacje też niczego sobie.
:beer: :beer: :beer:
Kloszard to nie zawód...
To pasja, styl życia, realizacja marzeń z dzieciństwa.


_____________________________________________________________________________

E-mail
skaranieboskie@osme-pietro.pl

misza
Posty: 1263
Rejestracja: 31 paź 2011, 9:58
Lokalizacja: Wielkie Księstwo Poznańskie
Kontakt:

Re: Czar Komnaty. Epizod VII. Wezuwiusz krzywdy

#7 Post autor: misza » 25 cze 2015, 4:51

Najpewniej, poproszę jakiegoś Uczonego Polonistę o odpłatną korektę,
bo drobiazgi jak drzazgi. Małe, ale uwierają.
Z pozdrowieniami :) :beer: :beer: :beer:
Dwóch dobrych ludzi nigdy nie będzie wrogami,
dwóch głupich ludzi nigdy nie będzie przyjaciółmi
/ przysłowie kirgiskie /

ODPOWIEDZ

Wróć do „CIĄG DALSZY NASTĄPI”