Monę Lisę tanio sprzedam
Moderatorzy: skaranie boskie, Gorgiasz
- Lucile
- Moderator
- Posty: 2484
- Rejestracja: 23 wrz 2014, 0:12
- Płeć:
Monę Lisę tanio sprzedam
Monę Lisę tanio sprzedam
Kiedy wykradał mnie z Luwru, nie bałam się. Nuda muzealnych sal była tak wielka, iż z coraz większym trudem – przecież jestem dobrze wychowaną damą - maskowałam ziewanie. Powiedział, że nazywa się Leonardo Vincenco.
Ładnie - Leonardo, Leonardo - wspomnienia napłynęły wzburzoną falą.
Zaufałam mu.
Zamieszkaliśmy przy wąskiej ulicy, niedaleko Place du Tertre. To budziło moją nadzieję na dobrą zabawę. Dookoła, przy stromych uliczkach Montmartre, w równie ciasnych mieszkaniach, jak nasze, gnieździło się wielu artystów. Po głowie chodziły mi myśli o szalonej, namiętnej miłości, a jeżeli taka - w ich czasach - była rzadkością, to przynajmniej o skoku w bok.
Przecież był Włochem.
Jakżeż się pomyliłam! Ten Leonardo nie był artystą. Zamiast wspólnego przesiadywania w zadymionych kawiarniach, pełnych pokus i niezaznanych - mój Boże... to naprawdę już minęło kilka wieków? - rozkoszy, zamknął mnie, czy muszę to wyznać – o wstydzie i poniżeniu – w walizce z podwójnym dnem. Śmierdziała cebulą i zjełczałą oliwą.
Nie zaznałam smaku szmaragdowozielonego absyntu.
Nie widziałam wyuzdanego kankana w Moulin Rouge.
Nie poznałam Guillaume`a, chociaż jego „La chanson du mal-aime” znałam na pamięć. Czyż nie siadywał przed moim wizerunkiem ten anemiczny młodzian i - ciągle od nowa, do siebie? do mnie? już sama nie wiem - szeptał słowami tego wiersza? Tylko jemu prezentowałam mój (jak mówią) półuśmiech, a nie stłumione ziewnięcie.
To jego wina! Obudził moje „tęsknice” i pewnie sam o tym nie wiedział.
A biednego, niewinnego Apollinaire`a aresztowali. Z mojego powodu, a także ciągali na posterunek policji jego przyjaciela Pabla Picassa. Paradoks. Ech, życie!
Po dwóch latach mój Leonardo... a jaki tam z niego Leonardo, tak naprawdę to był zwyczajny Vincenzo Peruggia. I tyle. Gdybyż trafił mi się, dajmy na to, Perugino!
Po dwóch latach „aresztu” pojechaliśmy do Włoch. Łudziłam się; wolność, niebo nad Toskanią, może nawet moja ukochana Florencja, spaghetti, campari, caffe corretto...
Zamiast tego, upokarzające targi i obrażające moją niewieścią wstydliwość... badania!
Jednak, z tej niefortunnej przygody, wyniosłam pewną korzyść. W Luwrze - nareszcie - po wieloletnim zamieszkiwaniu na wspólnej ścianie, dano mi odpowiednią do mojej pozycji oraz wymagań oprawę.
Kiedy wykradał mnie z Luwru, nie bałam się. Nuda muzealnych sal była tak wielka, iż z coraz większym trudem – przecież jestem dobrze wychowaną damą - maskowałam ziewanie. Powiedział, że nazywa się Leonardo Vincenco.
Ładnie - Leonardo, Leonardo - wspomnienia napłynęły wzburzoną falą.
Zaufałam mu.
Zamieszkaliśmy przy wąskiej ulicy, niedaleko Place du Tertre. To budziło moją nadzieję na dobrą zabawę. Dookoła, przy stromych uliczkach Montmartre, w równie ciasnych mieszkaniach, jak nasze, gnieździło się wielu artystów. Po głowie chodziły mi myśli o szalonej, namiętnej miłości, a jeżeli taka - w ich czasach - była rzadkością, to przynajmniej o skoku w bok.
Przecież był Włochem.
Jakżeż się pomyliłam! Ten Leonardo nie był artystą. Zamiast wspólnego przesiadywania w zadymionych kawiarniach, pełnych pokus i niezaznanych - mój Boże... to naprawdę już minęło kilka wieków? - rozkoszy, zamknął mnie, czy muszę to wyznać – o wstydzie i poniżeniu – w walizce z podwójnym dnem. Śmierdziała cebulą i zjełczałą oliwą.
Nie zaznałam smaku szmaragdowozielonego absyntu.
Nie widziałam wyuzdanego kankana w Moulin Rouge.
Nie poznałam Guillaume`a, chociaż jego „La chanson du mal-aime” znałam na pamięć. Czyż nie siadywał przed moim wizerunkiem ten anemiczny młodzian i - ciągle od nowa, do siebie? do mnie? już sama nie wiem - szeptał słowami tego wiersza? Tylko jemu prezentowałam mój (jak mówią) półuśmiech, a nie stłumione ziewnięcie.
To jego wina! Obudził moje „tęsknice” i pewnie sam o tym nie wiedział.
A biednego, niewinnego Apollinaire`a aresztowali. Z mojego powodu, a także ciągali na posterunek policji jego przyjaciela Pabla Picassa. Paradoks. Ech, życie!
Po dwóch latach mój Leonardo... a jaki tam z niego Leonardo, tak naprawdę to był zwyczajny Vincenzo Peruggia. I tyle. Gdybyż trafił mi się, dajmy na to, Perugino!
Po dwóch latach „aresztu” pojechaliśmy do Włoch. Łudziłam się; wolność, niebo nad Toskanią, może nawet moja ukochana Florencja, spaghetti, campari, caffe corretto...
Zamiast tego, upokarzające targi i obrażające moją niewieścią wstydliwość... badania!
Jednak, z tej niefortunnej przygody, wyniosłam pewną korzyść. W Luwrze - nareszcie - po wieloletnim zamieszkiwaniu na wspólnej ścianie, dano mi odpowiednią do mojej pozycji oraz wymagań oprawę.
Ostatnio zmieniony 16 sie 2015, 21:16 przez Lucile, łącznie zmieniany 2 razy.