"W cieniu arkad"(15) Bernard, Mirta i klatka hańby
Moderatorzy: skaranie boskie, Gorgiasz
- Lucile
- Moderator
- Posty: 2484
- Rejestracja: 23 wrz 2014, 0:12
- Płeć:
"W cieniu arkad"(15) Bernard, Mirta i klatka hańby
od początku
w poprzednim odcinku
Rozdział XV
Lewocza – druga połowa piętnastego wieku
Bernard, Mirta i klatka hańby
Część 1.
Wejdź chłopcze, opowiem ci o mojej matce.
Ivo przysiadł na krześle, stojącym pod oknem skromnej celi, gdzie oprócz wąskiego łóżka, klęcznika, stołu zasłanego papierami, dużego drewnianego krucyfiksu na ścianie, no i oczywiście tego zakrwawionego, leżącego na podłodze, narzędzia tortur – dyscypliny z drewnianą rączką, na której osadzony był pokaźny pęk powiązanych w węzełki skórzanym rzemyków - nie było niczego innego. Onieśmielony uroczystym tonem, jakim brat Bernard wypowiedział to zdanie, spojrzał na jego jakby poszarzałą twarz, poczuwszy nagły chłód – który nie wiedział skąd się pojawił - z napięciem czekał.
Mnich podniósł się z kolan, głęboko westchnął, podszedł do maleńkiego okienka, które właśnie rozbłysło ostatnimi, ogniście pomarańczowymi promieniami zachodzącego słońca, zmrużył oczy i do do uszu Iva dobiegł ledwo dosłyszalny, pełen bólu, szept:
- Widok mamy, zhańbionej, wyklętej ze społeczeństwa, zamkniętej w „klatce hańby”* na rynku w Lewoczy zapadł na samo dno mojego serca i tkwi tam już na zawsze, jak bolesna, trudna do usunięcia, ropiejąca drzazga. Wystarczy, że przymknę oczy, a jej udręczona twarz natychmiast pojawia się pod powiekami. Tylko raz, kiedy w końcu wymierzyłem sprawiedliwość, doznałem chwilowej ulgi. Niestety, krótkotrwałej. Uczucie zadośćuczynienia za męczeńską śmierć mamy i zniszczenie rodziny szybko minęło. Potem... już tylko wyrzuty sumienia oraz pokuta. Nieustająca pokuta do końca moich dni, a może także tam, gdzie niedługo przyjdzie mi się wybrać. Zbyt późno zrozumiałem, że jedyną, prawdziwą wartością, którą nikt nie zdoła wydrzeć, jest radość niezachwianej wiary w miłosierdzie, łaskę i opatrzność boską. Ale przecież, nawet tu, za murami, oddzielony od świata, nie umiałem poradzić sobie z nawałnicą wspomnień i niezasklepioną raną nienawiści.
Staliśmy z boku, w podcieniach ratusza*, a rozpalone słońce świeciło wprost na pręty klatki, rysując na leżącej postaci mamy dziwny wzór jaskrawych i ciemnych płaszczyzn. Mocno trzymałem rękę ojca, który chyba nie całkiem był świadomy mojej obecności. Nic nie rozumiałem z tego, co od prawie roku, działo się w naszej rodzinie. Zabrano i uwięziono mamę, potem nie pozwalano się z nią zobaczyć, a kiedy w końcu, po kilku miesiącach, ujrzałem ją w sali sądowej, nie rozpoznawałem - w tej wychudzonej, brudnej postaci - matki. Tak bardzo się zmieniła, a przecież to ona była centrum naszego świata. Dawała bezpieczeństwo i miłość. Tuliła w ramionach, kiedy w środku nocy złe sny, pojawiające się nie wiadomo skąd, budziły mnie własnym krzykiem. Kiedy boleśnie użądliła osa i kiedy, zajęty zabawą, nie reagowałem na polecenia ojca, aż ten przywoływał do porządku bolesnym klapsem. To ona, delikatna, łagodna z uśmiechem pełnym matczynej dumy spoglądała, nigdy nie podnosząc głosu i patrząc przez palce na dziecięce przewinienia. Ojciec, zapracowany, zajęty swoimi pacjentami, był „każącą ręką sprawiedliwości”.
- Mirto, nie widzisz, że Bernard to rozbrykany i rozpieszczony maminsynek. Nawet nie wypada, by tak zachowywał się jedyny syn medyka, rozumiesz? Musimy go pilnować, krótko trzymać, aby wyrósł na porządnego człowieka i kontynuatora rodzinnej tradycji. Już załatwiłem zgodę biskupa. Obiecał, że od jesieni może się uczyć w szkole przy Kapitule.
Część 2.
W dniu, w którym spadło na nich nieszczęście, Lubomir z synem wybrali się do chorej ciotki. Medyk chciał ją zbadać, a także podać przygotowane wcześniej lekarstwo. Ponieważ Mirta na ten letni, słoneczny dzień zaplanowała pranie nad rzeką, postanowili, że Bernard pójdzie z ojcem. Tym bardziej, iż nadszedł czas, aby od czasu do czasu asystował przy wizytach u chorych, w miarę możliwości pomagał i stopniowo wdrażał się z przyszły zawód lekarza, bo w ogóle inna opcja nie była brana pod uwagę. Przecież już poznał właściwości niektórych ziół oraz najprostsze sposoby ich wykorzystania. Sam Bernard był jeszcze zbyt mały, aby samodzielnie wybrać przyszły zawód. Póki co, interesowało go wszystko co działo się dookoła. Minęło właśnie pierwsze półrocze spędzone w szkole, Okazał się pilnym i pojętnym uczniem. Wszystko układało się dobrze, dokładnie tak, jak to sobie zaplanował Lubomir. Przejął schedę po zmarłej babce, szanowanej nawet w Kapitule znachorce, żona Mirta, cicha, miła, potulna dobrze opiekowała się domem i synem, a nawet w razie potrzeby pomagała w jego pracy. Przyszłość rysowała się w jasnych barwach. Ludzie w miasteczku cenili go jako dobrego lekarza i uczynnego sąsiada. Już niedługo rozbuduje dom po babce i zacznie w nowych pomieszczeniach przyjmować pacjentów.
Kiedyś, w skrzyni pod oknem, w alkowie rodziców Bernard znalazł dziwny przedmiot. Wiedział, że nie wolno mu tam zaglądać, więc tym bardziej był ciekaw, co takiego niezwykłego przed nim chowają. Był przecież normalnym, ciekawskim dzieckiem, no może nie całkiem dzieckiem, bowiem ucząc się w szkole przy Kapitule, uważał się już za prawie dorosłego.
Z tej „zakazanej” skrzyni wyciągnął niepozorne, szarawe płócienne zawiniątko, a po jego rozwinięciu oczom ukazał się – tak mu się przynajmniej wydawało – dziwny widok. Trzymał w ręce dwie, złożone na pół, pergaminowe karty pokryte niezrozumiałymi znakami i rysunkami. Po ich rozłożeniu, na jednej nich, zobaczył coś, co go niezmiernie zdziwiło i zawstydziło. Rysunek przedstawiał trzy nagie kobiety, do kolan zanurzone w czymś w rodzaju zbiornika na deszczówkę, z którego pionowo wychodziły rury, u góry zakończone okrągłymi, podziurawionymi talerzami, podobnymi do przetaków, które w kuchni używała mama do przesiewania mąki. - Ależ to dziwaczne urządzenie, nigdy wcześniej takiego nie widziałem, po co komu sito tak wysoko umieszczone i jak wsypać tam mąkę? Chyba do niczego nieprzydatne.
Wzruszył ramionami i skupił się na rysunkach roślin. Rozpoznał kilka z nich, w tym mirt - ulubiony przez mamę. Odkąd pamięta, zawsze otaczał ją zapach tej rośliny. W lecie, w czarny warkocz wplatała delikatne, zielone gałązki mirtu, gęsto obsypane drobnymi białymi kwiatkami, tworząc wokół jasnej twarzy kontrastowe ramy. Przypominała wtedy obrazy świętych wiszące na ścianach parafialnego kościoła. Uśmiechnął się, bowiem niespodziewanie zabrzmiała mu w uszach piosenka, jaką ojciec - w przypływie dobrego humoru - podśpiewywał:
Mirtu zapach zaraz wróci
niech miła ku mnie się zwróci
choć w smaku gorzki taki
wolę go niż czerwonouste maki
Na kolejnym rysunku dziwacznie ubrany mężczyzna dmuchał w długaśną rurę zakończoną półprzezroczystą, złocistą banią. Na kolejnych, ta sama bania zmieniała kształt, z wolna stając się brzuchatą butlą o wysmukłej szyjce. Istne dziwy! Zafascynowany, usiłował pojąć na co patrzy. - Czy trzymam w dłoniach to tajemnicze in folio*, o którym niegdyś rozmawiali rodzice, a kiedy do nich podszedłem, zamilkli i od razu zmienili temat?
Część 3.
Stary mnich odwrócił się od ciemnego okna, bowiem słońce skryło już się za szczytami Pienin, podszedł do stołu, zapalił stojącą tam świecę, ciężko usiadł na łóżku i - nie spojrzawszy nawet na wpatrzonego w niego Iva - powrócił do scen rozgrywających się ponad pół wieku temu, na rynku, w Lewoczy. Scen, które z jednakową intensywnością - każdego dnia - przeżywał na nowo.
- Patrzyłem na mamę, zmienioną, brudną, w podziurawionej sukni, z potarganymi włosami i ze smutkiem pomyślałem, że chyba już nigdy razem nie siądziemy do niedzielnego obiadu, zawsze kończącego się ulubionym deserem. Wyjątkowo smacznymi, miodowymi ciasteczkami, słynnymi na całą ulicę, według przepisu babki Lubomiry. Poczułem w ustach ich słodycz i zawstydziłem się. - Jakże to! Mama wystawiona na pohańbienie, cierpi, a ja myślę o swoich przyjemnościach.
Mirta, zamknięta w metalowej klatce, z opuszczoną na piersi głową, twarzą przysłoniętą zmierzwionymi włosami, taka jakby nieobecna, nagle wstała, podniosła poranione, związane dłonie, odgarnęła nimi włosy, uniosła wysoko głowę, wspięła się na palce i rozejrzała dookoła. Jej drobna sylwetka była na wskroś prześwietlona słońcem. Rozsypane włosy czarną falą spłynęły na ramiona i plecy, a zniszczona, brudnobiała suknia ledwo przykrywała wychudzone, niezwykle jasne, prawie przeźroczyste ciało.
- Wzniesione do góry, związane w nadgarstkach ręce, trzepotały nad głową i nagle, niespodziewanie dla siebie, zobaczyłem w niej zranionego ptaka z przetrąconym skrzydłem, który pomimo tego usiłuje wzlecieć. Ptaka, który nie rozumie, dlaczego nie zrywa się do lotu. Długie, białe palce szybko, raz po raz, jak delikatne skrzydła nagle spłoszonego motyla, przecinały prześwietlające je promienie i czyniły z nich ruchomy, migotliwy, złocisty krąg, a cała postać - coraz szybciej wirująca – lśniła, Ten widok był niezwykły, pomimo okrucieństwa piękny, a także dziwny, niemalże mistyczny. Uwięziona w klatce, wydawała się istotą nienależącą już do tego świata. Bezbronną, a jednak z niezrozumiałych powodów groźną, skoro ją zamknięto, jak jakiegoś dzikiego, nieujarzmionego zwierza.
- Kiedy mama, obracająca się wokół własnej osi skierowała wzrok w stronę ratusza, gwałtownie odskoczyłem w bok, kryjąc się w cieniu arkad. Zrobiłem to instynktownie, nie chciałem bowiem, by wiedziała, że patrzę na jej hańbę, poniżenie i udręczenie. Chociaż nie miałem pewności, czy w ogóle nas widzi. Jednak nawet jeżeli tak było, nie chciałem dokładać cierpień. Spojrzałem na ojca, do tej pory stojącego bez ruchu, skamieniałego, tylko intensywnie wpatrującego się w wystawioną na pośmiewisko żonę i zauważyłem, że przez jego pochylone plecy przebiegł dreszcz. Zaraz potem usłyszałem coś w rodzaju stłumionego szlochu, czy raczej bolesnego jęku. Wirująca Mirta zamarła w bezruchu, kiedy jej wzrok padł na wpatrzonego w nią Lubomira. Spojrzenia rodziców spotkały się i całym sobą poczułem doniosłość tej chwili. Mama, jakby zawahała się na moment, opuściła ręce i gwałtownie rzuciła do przodu, w ogóle nie biorąc pod uwagę tego, że uwięziona jest w okrągłej klatce, której średnica nie przekracza półtora metra. Szybko też zatrzymały ją żelazne pręty, a z grupki gapiów w kierunku ażurowego wiezienia poleciały przegniłe owoce i warzywa – jabłka, rzepa, kapusta - przy akompaniamencie szyderstw oraz śmiechu. Tego było już za wiele. Wybiegłem spod arkad i rzuciłem się na jednego z dręczycieli. Wbiłem zęby w przedramię, jednocześnie z całych sił kopiąc go po nogach. W następnym momencie odepchnięty potężnym kopniakiem, wylądowałem obok kamiennych schodków prowadzących do klatki hańby. Byłem teraz tak blisko mamy, że mogłem ją dotknąć, zanim dobiegnie strażnik, kryjący się przed słońcem pod arkadami ratusza. Uchwyciłem brzeg sukni i wyszeptałem - mamo, mamo co oni ci zrobili. Prawdopodobnie, wpatrzona w ojca, w ogóle mnie nie zauważyła. Ale teraz koniecznie chciałem, aby mama zwróciła na mnie uwagę. Moje starania odniosły skutek, bowiem pochyliła się - i zobaczywszy mnie - przysiadła. Wsunęła związane ręce pomiędzy pręty, dotknęła mojej twarzy, a ja rozpłakałem się. Bezradny,
Synku, to ty, ale urosłeś – na jej mizernej twarzy zagościł uśmiech – nie martw się, zawsze będę się tobą opiekowała. Zawsze, nawet stamtąd – na chwilę oderwała oczy od mojej twarzy i rozgorączkowanym spojrzeniem powędrowała wzdłuż grubych, dzielących nas prętów. Wzrok mamy nie dotarł do pogodnego, obojętnego błękitu nieba, bowiem mój płaczliwy głos ponownie przywrócił mi jej uwagę.
- Ale skąd mamo, dokąd cię zabierają, czemu nie możesz wrócić do domu, czy zrobiłaś coś złego? - Powiedziawszy to, ogromnie się zawstydziłem, nie powinienem tak myśleć, a tym bardziej mówić, jeszcze mama pomyśli, że w nią wątpię. – Wybacz mamo, przecież wiem, że jesteś niewinna, a te ohydne rzeczy jakie o tobie mówią to kłamstwa, tata mi wyjaśnił.
Potok, do tej pory tłumionych, pełnych bólu słów przerwał gwałtowny szloch oraz długo powstrzymywane łzy, które teraz, gorącą strugą, płynęły na związane ręce matki. Spazmatycznie do nich przylgnąłem.
- Synku wracaj do taty i zapamiętaj mnie, zapamiętaj! Idę do babci Lubomiry, będziemy się razem wami opiekować, obiecuję! - Mama przymknęła oczy i dotykając moich mokrych policzków, zanuciła ulubioną kołysankę. Tę samą, która zawsze przepędzała wszystkie strachy i „otulała” poczuciem bezpieczeństwa. Ogarnął mnie, wydawało się, że już bezpowrotnie stracony spokój, świat na moment powrócił do normalności, a miłość, dobroć, zrozumienie oraz wybaczenie znowu były czymś, co należy się każdemu stworzeniu. To była piękna chwila wielkiej miłości i opieki, jakiej nie doznałem od momentu jej uwięzienia. Piękna, ale niestety, tylko chwila.
Ta - wzruszająca, rozdzierająca nasze serca - scena tylko na krótki moment powstrzymała gapiów, jak również strażników. Jeden z nich dobiegł do mnie, chwycił za kark, jak psiaka, próbując odciągnąć od prętów klatki, których kurczowo się uchwyciłem. Nie, nie samych prętów, ale przymocowanej do nich metalowej ozdoby – serca i lilii – symbolu miłości i niewinności.
Brat Bernard, który do tej pory, snując swoją tragiczną opowieść, ani razu nie uniósł głowy, spojrzał na wpatrzonego w niego Iva. - Teraz wiem, jego oczy mają kolor bólu. – Zrozumienie i współczucie gorącą falą wspomnień o własnej, nieszczęśliwej matce wypełniło serce młodego słuchacza.
- Rozumiesz ten symbol, a jednocześnie ironię? To moja mama była jego ucieleśnieniem, nie ten bezlitosny, zarozumiały inkwizytor, który skazał ją na śmierć. Wtedy to, zacisnąwszy na tym symbolu dłoń, tak mocno, iż przez jakiś czas miałem odciśnięty jego rysunek, przysiągłem, że dopadnę tego mściwego, butnego, bezdusznego dominikanina, wykrzyczę mu w twarz popełnione zbrodnie i... zabiję.
Chwilę później również ojciec rzucił się w naszym kierunku. - Przecież jestem mężem, ojcem i to do mnie należy opieka i troska o rodzinę.
Myślę, że zdawał sobie sprawę, iż mamy, pomimo tylu starań, nie zdoła uratować, ale nie chciał pozwolić, by znęcano się także nad ich synem. Dlatego otrząsnął się z letargu i jednym silnym ciosem powalił strażnika. A kiedy rzucili się pozostali, z klatki hańby dobiegł nas wysoki, kryształowo czysty, przeszywający niebo krzyk.
– Żegnajcie! Pamiętajcie! Pomścijcie!
--------------------------------------------------
* Klatkę hańby, wykonaną z kutych, żelaznych prętów, na kamiennej podmurówce, w której zamykano czarownice i niewierne żony, w rzeczywistości postawiono na rynku w Lewoczy ponad wiek później, około 1600 roku - i stoi tam do dnia dzisiejszego. Pierwotnie ustawiona była w innym miejscu, na południowej pierzei rynku, tam, gdzie dzisiaj znajduje się dziewiętnastowieczny kościół ewangelicki. Zdarzało się, że w klatce hańby zamykano (na 24 godziny) kobiety samotnie idące po zmierzchu ulicami miasta. I wcale nie musiały to być te, trudniące się najstarszym zawodem świata. Pierwszą, w ten sposób ukaraną, była córka samego lewockiego starosty. Dla przykładu otrzymała podwójną karę - aż dwie doby.
* Ratusz w Lewoczy wybudowano w stylu gotyckim w II połowie XV wieku. Po pożarze, w I połowie XVI wieku, przebudowano go w stylu renesansowym. Charakterystyczną wieżę (pierwotnie dzwonnicę) dobudowano w kolejnym, XVII wieku i połączono ją z ratuszem. Obecnie mieści się tam Muzeum Spiskie, w którym obejrzeć można, m. in: deskę do wymierzania chłosty, koło do łamania kości, czy tzw. żelazny język, wyjątkowo perfidne narzędzie tortur, prawdopodobnie zakładane zbyt asertywnym i elokwentnym niewiastom.
* In folio, z łaciny - karta, liść. Złożone na pół składa się z dwóch kart l czterech stronic.
cdn.
w poprzednim odcinku
Rozdział XV
Lewocza – druga połowa piętnastego wieku
Bernard, Mirta i klatka hańby
Część 1.
Wejdź chłopcze, opowiem ci o mojej matce.
Ivo przysiadł na krześle, stojącym pod oknem skromnej celi, gdzie oprócz wąskiego łóżka, klęcznika, stołu zasłanego papierami, dużego drewnianego krucyfiksu na ścianie, no i oczywiście tego zakrwawionego, leżącego na podłodze, narzędzia tortur – dyscypliny z drewnianą rączką, na której osadzony był pokaźny pęk powiązanych w węzełki skórzanym rzemyków - nie było niczego innego. Onieśmielony uroczystym tonem, jakim brat Bernard wypowiedział to zdanie, spojrzał na jego jakby poszarzałą twarz, poczuwszy nagły chłód – który nie wiedział skąd się pojawił - z napięciem czekał.
Mnich podniósł się z kolan, głęboko westchnął, podszedł do maleńkiego okienka, które właśnie rozbłysło ostatnimi, ogniście pomarańczowymi promieniami zachodzącego słońca, zmrużył oczy i do do uszu Iva dobiegł ledwo dosłyszalny, pełen bólu, szept:
- Widok mamy, zhańbionej, wyklętej ze społeczeństwa, zamkniętej w „klatce hańby”* na rynku w Lewoczy zapadł na samo dno mojego serca i tkwi tam już na zawsze, jak bolesna, trudna do usunięcia, ropiejąca drzazga. Wystarczy, że przymknę oczy, a jej udręczona twarz natychmiast pojawia się pod powiekami. Tylko raz, kiedy w końcu wymierzyłem sprawiedliwość, doznałem chwilowej ulgi. Niestety, krótkotrwałej. Uczucie zadośćuczynienia za męczeńską śmierć mamy i zniszczenie rodziny szybko minęło. Potem... już tylko wyrzuty sumienia oraz pokuta. Nieustająca pokuta do końca moich dni, a może także tam, gdzie niedługo przyjdzie mi się wybrać. Zbyt późno zrozumiałem, że jedyną, prawdziwą wartością, którą nikt nie zdoła wydrzeć, jest radość niezachwianej wiary w miłosierdzie, łaskę i opatrzność boską. Ale przecież, nawet tu, za murami, oddzielony od świata, nie umiałem poradzić sobie z nawałnicą wspomnień i niezasklepioną raną nienawiści.
Staliśmy z boku, w podcieniach ratusza*, a rozpalone słońce świeciło wprost na pręty klatki, rysując na leżącej postaci mamy dziwny wzór jaskrawych i ciemnych płaszczyzn. Mocno trzymałem rękę ojca, który chyba nie całkiem był świadomy mojej obecności. Nic nie rozumiałem z tego, co od prawie roku, działo się w naszej rodzinie. Zabrano i uwięziono mamę, potem nie pozwalano się z nią zobaczyć, a kiedy w końcu, po kilku miesiącach, ujrzałem ją w sali sądowej, nie rozpoznawałem - w tej wychudzonej, brudnej postaci - matki. Tak bardzo się zmieniła, a przecież to ona była centrum naszego świata. Dawała bezpieczeństwo i miłość. Tuliła w ramionach, kiedy w środku nocy złe sny, pojawiające się nie wiadomo skąd, budziły mnie własnym krzykiem. Kiedy boleśnie użądliła osa i kiedy, zajęty zabawą, nie reagowałem na polecenia ojca, aż ten przywoływał do porządku bolesnym klapsem. To ona, delikatna, łagodna z uśmiechem pełnym matczynej dumy spoglądała, nigdy nie podnosząc głosu i patrząc przez palce na dziecięce przewinienia. Ojciec, zapracowany, zajęty swoimi pacjentami, był „każącą ręką sprawiedliwości”.
- Mirto, nie widzisz, że Bernard to rozbrykany i rozpieszczony maminsynek. Nawet nie wypada, by tak zachowywał się jedyny syn medyka, rozumiesz? Musimy go pilnować, krótko trzymać, aby wyrósł na porządnego człowieka i kontynuatora rodzinnej tradycji. Już załatwiłem zgodę biskupa. Obiecał, że od jesieni może się uczyć w szkole przy Kapitule.
Część 2.
W dniu, w którym spadło na nich nieszczęście, Lubomir z synem wybrali się do chorej ciotki. Medyk chciał ją zbadać, a także podać przygotowane wcześniej lekarstwo. Ponieważ Mirta na ten letni, słoneczny dzień zaplanowała pranie nad rzeką, postanowili, że Bernard pójdzie z ojcem. Tym bardziej, iż nadszedł czas, aby od czasu do czasu asystował przy wizytach u chorych, w miarę możliwości pomagał i stopniowo wdrażał się z przyszły zawód lekarza, bo w ogóle inna opcja nie była brana pod uwagę. Przecież już poznał właściwości niektórych ziół oraz najprostsze sposoby ich wykorzystania. Sam Bernard był jeszcze zbyt mały, aby samodzielnie wybrać przyszły zawód. Póki co, interesowało go wszystko co działo się dookoła. Minęło właśnie pierwsze półrocze spędzone w szkole, Okazał się pilnym i pojętnym uczniem. Wszystko układało się dobrze, dokładnie tak, jak to sobie zaplanował Lubomir. Przejął schedę po zmarłej babce, szanowanej nawet w Kapitule znachorce, żona Mirta, cicha, miła, potulna dobrze opiekowała się domem i synem, a nawet w razie potrzeby pomagała w jego pracy. Przyszłość rysowała się w jasnych barwach. Ludzie w miasteczku cenili go jako dobrego lekarza i uczynnego sąsiada. Już niedługo rozbuduje dom po babce i zacznie w nowych pomieszczeniach przyjmować pacjentów.
Kiedyś, w skrzyni pod oknem, w alkowie rodziców Bernard znalazł dziwny przedmiot. Wiedział, że nie wolno mu tam zaglądać, więc tym bardziej był ciekaw, co takiego niezwykłego przed nim chowają. Był przecież normalnym, ciekawskim dzieckiem, no może nie całkiem dzieckiem, bowiem ucząc się w szkole przy Kapitule, uważał się już za prawie dorosłego.
Z tej „zakazanej” skrzyni wyciągnął niepozorne, szarawe płócienne zawiniątko, a po jego rozwinięciu oczom ukazał się – tak mu się przynajmniej wydawało – dziwny widok. Trzymał w ręce dwie, złożone na pół, pergaminowe karty pokryte niezrozumiałymi znakami i rysunkami. Po ich rozłożeniu, na jednej nich, zobaczył coś, co go niezmiernie zdziwiło i zawstydziło. Rysunek przedstawiał trzy nagie kobiety, do kolan zanurzone w czymś w rodzaju zbiornika na deszczówkę, z którego pionowo wychodziły rury, u góry zakończone okrągłymi, podziurawionymi talerzami, podobnymi do przetaków, które w kuchni używała mama do przesiewania mąki. - Ależ to dziwaczne urządzenie, nigdy wcześniej takiego nie widziałem, po co komu sito tak wysoko umieszczone i jak wsypać tam mąkę? Chyba do niczego nieprzydatne.
Wzruszył ramionami i skupił się na rysunkach roślin. Rozpoznał kilka z nich, w tym mirt - ulubiony przez mamę. Odkąd pamięta, zawsze otaczał ją zapach tej rośliny. W lecie, w czarny warkocz wplatała delikatne, zielone gałązki mirtu, gęsto obsypane drobnymi białymi kwiatkami, tworząc wokół jasnej twarzy kontrastowe ramy. Przypominała wtedy obrazy świętych wiszące na ścianach parafialnego kościoła. Uśmiechnął się, bowiem niespodziewanie zabrzmiała mu w uszach piosenka, jaką ojciec - w przypływie dobrego humoru - podśpiewywał:
Mirtu zapach zaraz wróci
niech miła ku mnie się zwróci
choć w smaku gorzki taki
wolę go niż czerwonouste maki
Na kolejnym rysunku dziwacznie ubrany mężczyzna dmuchał w długaśną rurę zakończoną półprzezroczystą, złocistą banią. Na kolejnych, ta sama bania zmieniała kształt, z wolna stając się brzuchatą butlą o wysmukłej szyjce. Istne dziwy! Zafascynowany, usiłował pojąć na co patrzy. - Czy trzymam w dłoniach to tajemnicze in folio*, o którym niegdyś rozmawiali rodzice, a kiedy do nich podszedłem, zamilkli i od razu zmienili temat?
Część 3.
Stary mnich odwrócił się od ciemnego okna, bowiem słońce skryło już się za szczytami Pienin, podszedł do stołu, zapalił stojącą tam świecę, ciężko usiadł na łóżku i - nie spojrzawszy nawet na wpatrzonego w niego Iva - powrócił do scen rozgrywających się ponad pół wieku temu, na rynku, w Lewoczy. Scen, które z jednakową intensywnością - każdego dnia - przeżywał na nowo.
- Patrzyłem na mamę, zmienioną, brudną, w podziurawionej sukni, z potarganymi włosami i ze smutkiem pomyślałem, że chyba już nigdy razem nie siądziemy do niedzielnego obiadu, zawsze kończącego się ulubionym deserem. Wyjątkowo smacznymi, miodowymi ciasteczkami, słynnymi na całą ulicę, według przepisu babki Lubomiry. Poczułem w ustach ich słodycz i zawstydziłem się. - Jakże to! Mama wystawiona na pohańbienie, cierpi, a ja myślę o swoich przyjemnościach.
Mirta, zamknięta w metalowej klatce, z opuszczoną na piersi głową, twarzą przysłoniętą zmierzwionymi włosami, taka jakby nieobecna, nagle wstała, podniosła poranione, związane dłonie, odgarnęła nimi włosy, uniosła wysoko głowę, wspięła się na palce i rozejrzała dookoła. Jej drobna sylwetka była na wskroś prześwietlona słońcem. Rozsypane włosy czarną falą spłynęły na ramiona i plecy, a zniszczona, brudnobiała suknia ledwo przykrywała wychudzone, niezwykle jasne, prawie przeźroczyste ciało.
- Wzniesione do góry, związane w nadgarstkach ręce, trzepotały nad głową i nagle, niespodziewanie dla siebie, zobaczyłem w niej zranionego ptaka z przetrąconym skrzydłem, który pomimo tego usiłuje wzlecieć. Ptaka, który nie rozumie, dlaczego nie zrywa się do lotu. Długie, białe palce szybko, raz po raz, jak delikatne skrzydła nagle spłoszonego motyla, przecinały prześwietlające je promienie i czyniły z nich ruchomy, migotliwy, złocisty krąg, a cała postać - coraz szybciej wirująca – lśniła, Ten widok był niezwykły, pomimo okrucieństwa piękny, a także dziwny, niemalże mistyczny. Uwięziona w klatce, wydawała się istotą nienależącą już do tego świata. Bezbronną, a jednak z niezrozumiałych powodów groźną, skoro ją zamknięto, jak jakiegoś dzikiego, nieujarzmionego zwierza.
- Kiedy mama, obracająca się wokół własnej osi skierowała wzrok w stronę ratusza, gwałtownie odskoczyłem w bok, kryjąc się w cieniu arkad. Zrobiłem to instynktownie, nie chciałem bowiem, by wiedziała, że patrzę na jej hańbę, poniżenie i udręczenie. Chociaż nie miałem pewności, czy w ogóle nas widzi. Jednak nawet jeżeli tak było, nie chciałem dokładać cierpień. Spojrzałem na ojca, do tej pory stojącego bez ruchu, skamieniałego, tylko intensywnie wpatrującego się w wystawioną na pośmiewisko żonę i zauważyłem, że przez jego pochylone plecy przebiegł dreszcz. Zaraz potem usłyszałem coś w rodzaju stłumionego szlochu, czy raczej bolesnego jęku. Wirująca Mirta zamarła w bezruchu, kiedy jej wzrok padł na wpatrzonego w nią Lubomira. Spojrzenia rodziców spotkały się i całym sobą poczułem doniosłość tej chwili. Mama, jakby zawahała się na moment, opuściła ręce i gwałtownie rzuciła do przodu, w ogóle nie biorąc pod uwagę tego, że uwięziona jest w okrągłej klatce, której średnica nie przekracza półtora metra. Szybko też zatrzymały ją żelazne pręty, a z grupki gapiów w kierunku ażurowego wiezienia poleciały przegniłe owoce i warzywa – jabłka, rzepa, kapusta - przy akompaniamencie szyderstw oraz śmiechu. Tego było już za wiele. Wybiegłem spod arkad i rzuciłem się na jednego z dręczycieli. Wbiłem zęby w przedramię, jednocześnie z całych sił kopiąc go po nogach. W następnym momencie odepchnięty potężnym kopniakiem, wylądowałem obok kamiennych schodków prowadzących do klatki hańby. Byłem teraz tak blisko mamy, że mogłem ją dotknąć, zanim dobiegnie strażnik, kryjący się przed słońcem pod arkadami ratusza. Uchwyciłem brzeg sukni i wyszeptałem - mamo, mamo co oni ci zrobili. Prawdopodobnie, wpatrzona w ojca, w ogóle mnie nie zauważyła. Ale teraz koniecznie chciałem, aby mama zwróciła na mnie uwagę. Moje starania odniosły skutek, bowiem pochyliła się - i zobaczywszy mnie - przysiadła. Wsunęła związane ręce pomiędzy pręty, dotknęła mojej twarzy, a ja rozpłakałem się. Bezradny,
Synku, to ty, ale urosłeś – na jej mizernej twarzy zagościł uśmiech – nie martw się, zawsze będę się tobą opiekowała. Zawsze, nawet stamtąd – na chwilę oderwała oczy od mojej twarzy i rozgorączkowanym spojrzeniem powędrowała wzdłuż grubych, dzielących nas prętów. Wzrok mamy nie dotarł do pogodnego, obojętnego błękitu nieba, bowiem mój płaczliwy głos ponownie przywrócił mi jej uwagę.
- Ale skąd mamo, dokąd cię zabierają, czemu nie możesz wrócić do domu, czy zrobiłaś coś złego? - Powiedziawszy to, ogromnie się zawstydziłem, nie powinienem tak myśleć, a tym bardziej mówić, jeszcze mama pomyśli, że w nią wątpię. – Wybacz mamo, przecież wiem, że jesteś niewinna, a te ohydne rzeczy jakie o tobie mówią to kłamstwa, tata mi wyjaśnił.
Potok, do tej pory tłumionych, pełnych bólu słów przerwał gwałtowny szloch oraz długo powstrzymywane łzy, które teraz, gorącą strugą, płynęły na związane ręce matki. Spazmatycznie do nich przylgnąłem.
- Synku wracaj do taty i zapamiętaj mnie, zapamiętaj! Idę do babci Lubomiry, będziemy się razem wami opiekować, obiecuję! - Mama przymknęła oczy i dotykając moich mokrych policzków, zanuciła ulubioną kołysankę. Tę samą, która zawsze przepędzała wszystkie strachy i „otulała” poczuciem bezpieczeństwa. Ogarnął mnie, wydawało się, że już bezpowrotnie stracony spokój, świat na moment powrócił do normalności, a miłość, dobroć, zrozumienie oraz wybaczenie znowu były czymś, co należy się każdemu stworzeniu. To była piękna chwila wielkiej miłości i opieki, jakiej nie doznałem od momentu jej uwięzienia. Piękna, ale niestety, tylko chwila.
Ta - wzruszająca, rozdzierająca nasze serca - scena tylko na krótki moment powstrzymała gapiów, jak również strażników. Jeden z nich dobiegł do mnie, chwycił za kark, jak psiaka, próbując odciągnąć od prętów klatki, których kurczowo się uchwyciłem. Nie, nie samych prętów, ale przymocowanej do nich metalowej ozdoby – serca i lilii – symbolu miłości i niewinności.
Brat Bernard, który do tej pory, snując swoją tragiczną opowieść, ani razu nie uniósł głowy, spojrzał na wpatrzonego w niego Iva. - Teraz wiem, jego oczy mają kolor bólu. – Zrozumienie i współczucie gorącą falą wspomnień o własnej, nieszczęśliwej matce wypełniło serce młodego słuchacza.
- Rozumiesz ten symbol, a jednocześnie ironię? To moja mama była jego ucieleśnieniem, nie ten bezlitosny, zarozumiały inkwizytor, który skazał ją na śmierć. Wtedy to, zacisnąwszy na tym symbolu dłoń, tak mocno, iż przez jakiś czas miałem odciśnięty jego rysunek, przysiągłem, że dopadnę tego mściwego, butnego, bezdusznego dominikanina, wykrzyczę mu w twarz popełnione zbrodnie i... zabiję.
Chwilę później również ojciec rzucił się w naszym kierunku. - Przecież jestem mężem, ojcem i to do mnie należy opieka i troska o rodzinę.
Myślę, że zdawał sobie sprawę, iż mamy, pomimo tylu starań, nie zdoła uratować, ale nie chciał pozwolić, by znęcano się także nad ich synem. Dlatego otrząsnął się z letargu i jednym silnym ciosem powalił strażnika. A kiedy rzucili się pozostali, z klatki hańby dobiegł nas wysoki, kryształowo czysty, przeszywający niebo krzyk.
– Żegnajcie! Pamiętajcie! Pomścijcie!
--------------------------------------------------
* Klatkę hańby, wykonaną z kutych, żelaznych prętów, na kamiennej podmurówce, w której zamykano czarownice i niewierne żony, w rzeczywistości postawiono na rynku w Lewoczy ponad wiek później, około 1600 roku - i stoi tam do dnia dzisiejszego. Pierwotnie ustawiona była w innym miejscu, na południowej pierzei rynku, tam, gdzie dzisiaj znajduje się dziewiętnastowieczny kościół ewangelicki. Zdarzało się, że w klatce hańby zamykano (na 24 godziny) kobiety samotnie idące po zmierzchu ulicami miasta. I wcale nie musiały to być te, trudniące się najstarszym zawodem świata. Pierwszą, w ten sposób ukaraną, była córka samego lewockiego starosty. Dla przykładu otrzymała podwójną karę - aż dwie doby.
* Ratusz w Lewoczy wybudowano w stylu gotyckim w II połowie XV wieku. Po pożarze, w I połowie XVI wieku, przebudowano go w stylu renesansowym. Charakterystyczną wieżę (pierwotnie dzwonnicę) dobudowano w kolejnym, XVII wieku i połączono ją z ratuszem. Obecnie mieści się tam Muzeum Spiskie, w którym obejrzeć można, m. in: deskę do wymierzania chłosty, koło do łamania kości, czy tzw. żelazny język, wyjątkowo perfidne narzędzie tortur, prawdopodobnie zakładane zbyt asertywnym i elokwentnym niewiastom.
* In folio, z łaciny - karta, liść. Złożone na pół składa się z dwóch kart l czterech stronic.
cdn.
Ostatnio zmieniony 05 cze 2016, 18:13 przez Lucile, łącznie zmieniany 1 raz.