No to jeszcze raz Witold G.:
Odkąd zacząłem uprawiać literaturę, wciąż muszę niszczyć kogoś żeby siebie ratować. Jeśli w
Ferdydurke zaatakowałem krytyków, to przecież żeby się wyłączyć z tego układu, żeby się uniezależnić. Moje napaści na poetów, malarzy, też dyktowane były potrzebą wyodrębnienia się, wyłączenia. Umierałem ze wstydu, że będę „artystą”, jak oni, że stanę się obywatelem tej śmiesznej republiki dusz naiwnych, kółkiem tej okropnej maszynerii, członkiem tego klanu.
Za nic!
Ale w miarę upływu lat moje słowa, te słowa napisane, coraz bardziej odbiegają ode mnie, już są tak daleko, w obcych językach, w różnych wydaniach, których nierzadko na oczy nie widziałem, w rękach komentatorów, o których nic nie wiem... nie panuję już nad tym, cóż więc ze mną się dzieje, w jakim języku, w jakim kraju? Stałem się literaturą i moje bunty to też literatura. A prawo
im mądrzej, tym głupiej ma jak najpełniejsze do mnie zastosowanie.
Dziennik 1961-1966