Nic nie zapowiadało klęski, a po wtargnięciu do biura korpulentnej szatynki zrobiło się weselej. Cicho, prawie szeptem, pochylona nad wielką ksiegą próbowała coś tłumaczyć - panie dyrektorze - głos jej chwiał się jak chmury nad Giewontem po przelocie halnego. Nie słyszałam nic. Zdesperowana dość długim oczekiwaniem wyprostowałam się wygodnie w fotelu i niby przez przypadek kątem oka lustrowałam swoje nowe buty. Nie powiem, żeby były atrakcyjne, ale zawsze to jakaś odmiana. Sznurowane kozaki ze wzorem imitującym skórę węża i natychmiast skojarzyłam, przecież ci Indianie ze Chiavatty byli z plemienia Czarne Węże. Nie miałam żadnej wątpliwości, klątwa wodza wisi nade mną.
Czekałam.
Teraz byłam gotowa włączyć się do dyskusji, ale nikt nie zwracał na mnie uwagi.
Po dokładnym obejrzeniu swojego stroju, łącznie z bransoletkami na przegubach dłoni, doszłam do wniosku, że niestety moje odzienie można zaliczyć, jak to określił dyrektor, do ekstrawaganckich. Idąc tym tropem, znowu utwierdziłam się w przekonaniu, że niestety mam nikłą szansę.
Z pewną dozą niepokoju omiatałam wzrokiem wszystko, co było w zasięgu. Żyrandol z epoki wiktoriańskiej, umieszczony prawie nad stołem, robił niesamowite wrażenie, oświetlając dokładnie krawat dyrektora z rysunkiem Myszki Miki i od razu w głowie zaświtała myśl - król Popiel. Już prawie zawiesiłam się na suficie, gdy nagle usłyszałam rozkoszny śmiech panienki; jak szybko weszła, tak jeszcze szybciej wybiegła. Teraz pewnie ja, nadal cisza, wypacykowany zamaszystym ruchem dłoni wygładził siwe włosy, wyciagnął z biurka moje CV - czytał.
Na suficie zahaczyłam o mizerny promyk słońca, który przedarł się przez gąszcze paproci w oknach, na ścianach pewnie od lat wisiały wstawione w tekturowe ramki roznegliżowane kobiety, pomarszczone jak rodzynki, ale co mi tam, każdy ma jakiegoś hopla.
Nagle wstał, wyprostował się jak struna i wtedy dostrzegłam; był niski. Mały człowiek pewnie ma serce jak kula ziemska, i miał, o czym przekonałam się później.
Podejdź do mnie - powiedział z uśmiechem, więc podeszłam siadając na miejscu szatynki - nagle usłyszałam- nie, nie - podejdź do mnie, wystraszona, a nuż to może zaważyć na jego decyzji, szłam powoli jak na skazanie.
- Jeszcze bliżej, powiedział lirycznym barytonem.
- Nie, nie - podejdź tutaj.
- Stań obok mnie i czytaj.
Rozsiadł się wygodnie w fotelu, przymknął oczy i słuchał, a ja czytałam te bzdury, które wcześniej napisałam w pośpiechu, artykułując misternie każdą głoskę. Nagle poczułam, że ktoś dotyka mojej nogi i powoli ręka pnie się coraz wyżej. Automatycznie zaczęłam słowną galopadę, od razu przemknęła myśl - cholera, po co pisałam taki elaborat, mogłam już mieć z głowy, a tu coraz wyżej i wyżej, bardzo delikatnie sunie obca ręka po moich dżinsach - makabra, każda sekunda rosła jak góra lodowa.
cdn.
