Kto wymyślił feminizm?
- Gloinnen
- Administrator
- Posty: 12091
- Rejestracja: 29 paź 2011, 0:58
- Lokalizacja: Lothlórien
Kto wymyślił feminizm?
Obserwując różne oblicza współczesnego feminizmu, nie sposób wcześniej czy później nie zadać sobie pytania, na ile jest to rzeczywiście „feminizm”, czyich interesów on rzeczywiście broni oraz kto jest głównym spiritus movens wszelkich feministycznych kampanii i akcji. Coraz częściej nachodzi mnie refleksja, że feminizm, z jego aktualnym medialnym przesłaniem, został stworzony przez jakiegoś genialnego faceta. Przez faceta, który reprezentuje typowo męski punkt widzenia i potrafi tak zmanipulować liczną grupę – za przeproszeniem - głupich bab, że same z własnej i nieprzymuszonej woli promują postawy, zachowania i idee zdecydowanie antykobiece. Gdyby świat, rządzące w nim obyczaje i imperatywy społeczne, a także obowiązujące prawo, wykreować zgodnie z niektórymi wytycznymi postulowanymi przez feministki, znaleźlibyśmy się w rzeczywistości sprzyjającej pod wieloma względami mężczyźnie, a nie kobiecie. Stąd sama nazwa „feminizm” trąci wyjątkową hipokryzją, a niejednokrotnie określenie „feministyczny” (na przykład ruch, organizacja, stowarzyszenie) może być równoznaczne ze zwrotem „wrogi, niesprzyjający, nieprzyjazny wobec kobiet”.
Być kobietą
Ze wszech miar słuszne jest walczenie o prawa kobiet tam, gdzie łamane są podstawowe prawa człowieka. W mojej ocenie należałoby jednak działać na tej niwie, posługując się właśnie pojęciem praw człowieka, które są równe dla wszystkich, niezależnie od płci, np. prawo do opieki zdrowotnej, prawo do równego traktowania przez sąd, itp. Pojęcie „praw kobiet”, jako jakiejś kategorii odrębnej, jest tworem sztucznym i sankcjonuje podziały społeczne zamiast je niwelować. Tak jakby oczywistą i słuszną rzeczą byłoby różnicowanie praw kobiet od praw mężczyzn, polemizowanie na temat wyższości jednych nad drugimi, traktowanie ich osobno i otwieranie furtki na rozmaite absurdalne precedensy.
Każdy się zgodzi, że kobieta jest człowiekiem i nie powinny wobec niej być łamane żadne z fundamentalnych praw człowieka. Nie sposób jednak zaprzeczyć, że różni się ona od mężczyzny. Różnice między płciami nie wynikają, rzecz jasna, z niczyjego widzimisię ani nie są efektem zdominowania światopoglądu przez żadną z kulturowych, społecznych, politycznych czy religijnych narracji. Tak nas stworzyła natura – istnieje płeć żeńska i płeć męska. Z punktu widzenia biologii rozdzielność płciowa służy zaś tylko jednemu celowi – prokreacji, czyli rozmnażaniu się i przekazywaniu swoich genów potomstwu.
Myśląc logicznie i zdroworozsądkowo, „feminizm”, uzurpując sobie możliwość postrzegania swojego targetu przez pryzmat płci, powinien skupiać się na tych i tylko na tych aspektach życia kobiety, które związane są z przypisaną jej przez naturę funkcją. Mówiąc zatem w cywilizowany sposób, z jej macierzyństwem. Wszelkie inne projekty, ambicje lub poostulaty w ogóle nie powinny być ani pod feminizm podciągane, ani nie prezentowane publicznie jako „pro-kobiece”, gdyż w jakichkolwiek innych rolach społecznych kobieta przestaje już być kobietą. Jest po prostu człowiekiem i z tytułu posiadania jajników i macicy nic jej się „specjalnie” nie należy, o ile nie jest to związane bezpośrednio z jej funkcjonowaniem jako matki.
Tymczasem pod chorągwią feminizmu prowadzone są działania, które nie tylko nie wspierają kobiet jako matek, ale takie, które chcą zdecydowanie wyeradykować macierzyństwo z ich świadomości, a wręcz przedstawić jako opresyjne i sprzeczne z jedyną słuszną linią światopoglądową. Do tego mylnie utożsamia się walkę z różnymi (nie neguję, że nagannymi) stereotypami, patologiami społecznymi czy też przejawami dyskryminacji, z walką o prawa kobiet. Mało tego, szereg w swej istocie „antykobiecych” działań wpisuje się w dyskurs pozorujący tylko troskę o same zainteresowane, abstrahujący od tego, po co istnieje rodzaj żeński w naturze.
Jako człowiek i obywatel, kobieta może domagać się prawa do głosowania, do takiego samego, jak mężczyźni, wynagrodzenia za pracę, do edukacji, do nietykalności cielesnej, itp. Ale wypaczeniem i nadinterpretacją jest powoływanie się przy tym na fakt przynależności do płci pięknej, gdyż nie ma to w tym wypadku kompletnie żadnego znaczenia.
Polem do działania dla feministek, powinno być natomiast wspieranie kobiet we wszystkim co ich dotyczy w związku z macierzyństwem. I nic innego.
Wypaczony, wykoślawiony i chory feminizm stał się jednak – skądinąd – ukłonem w kierunku mężczyzn, a nie kobiet. Jawi się jako ruch przepojony instrumentalnym traktowaniem tych ostatnich i zanegowaniem tego, po co urodziły się jako przedstawicielki płci żeńskiej, oraz skoncetrowany na skutecznym wmawianiu paniom, im, że wartościowymi ludźmi staną się dopiero wtedy, gdy swą kobiecość zanegują. Ta negacja jest przedstawiana jako symbol emancypacji, światłości i otwartości umysłu, nowoczesności i przede wszystkim wyższości intelektualnej nad „krowami rozpłodowymi”. Tymczasem, jeśli feminizm chce być rzeczywiście feminizmem, powinien przede wszystkim sięgać, wypracowując jakiekolwiek filary dla swojej działalności, do idei bogini matki. Zamiast opowiadania farmazonów o zredukowaniu kobiety do roli kury domowej i inkubatora, obowiązkiem prawdziwego feminizmu jest propagowanie macierzyństwa jako najważniejszego i godnego najwyższego szacunku wyzwania dla każdej kobiety.
Naturalnie, nikt nie może zabronić, aby różnej maści lobby i środowiska namawiały kobiety do odrzucenia macierzyństwa i rezygnacji ze spełniania ich naturalnej funkcji, jak również aby wciskały im pogląd, że dzięki temu są bardziej nowoczesne, bardziej atrakcyjne, bardziej „trendy”. Tylko niech owa propaganda nie rozwija się pod sztandarem feminizmu i pod hasłem działania w interesie kobiet, bo to, mówiąc kolokwialnie, piramidalna bzdura.
Feminizm faworyzuje mężczyzn
Naturalnie, stworzenie takiego systemu absurdów i niedorzeczności oraz rozpowszechnienie go przy użyciu rozmaitych form psychomanipulacji i socjomanipulacji, nie wzięło się znikąd. System ten ma swoich autorów, a przede wszystkim swoich beneficjentów i nie ulega najmniejszej wątpliwości, że beneficjentami tymi są przede wszystkim mężczyźni. Stąd moja teza, że za feminizmem stoją nieprzeciętnie sprytni i cwani faceci, którzy umieli skutecznie namieszać w głowie kobietom. W rezultacie wiele pań postrzega to, co antykobiece, jako niedościgniony wzorzec, jako idealną koncepcję egzystencjalną, mającą na uwadze ich dobrobyt i samorealizację.
Naturalnie, każdy człowiek, niezależnie od płci, może się samorealizować na wielu dziedzinach: robić karierę zawodową, sportową, artystyczną, podróżować, zarabiać duże pieniądze, zbawiać świat czy zostać pustelnikiem. O samorealizacji kobiety jako kobiety można natomiast mówić tylko w kontekście macierzyństwa, podobnie zresztą, jak samorealizacja mężczyzny jako mężczyzny związana jest li i jedynie z ojcostwem.
Wracając do naszych baranów: prześledźmy oraz przeanalizujmy przynajmniej niektóre z lansowanych przez feminizm postaw, zachowań i zjawisk pod kątem ich kompatybilności z funkcją macierzyńską.
Rozkład więzi rodzinnych
Macierzyństwo wymaga poczucia bezpieczeństwa, stabilizacji i opieki. Rodzina, jako najstarsza i obecna we wszystkich kulturach instytucja społeczna. ma właśnie odpowiedzieć na wyżej wspomniane kobiece potrzeby. Chodzi tu o zapewnienie bytu materialnego, ochronę przed rozmaitymi niebezpieczeństwami z zewnątrz i stworzenie optymalnego klimatu dla wychowania zdrowych i przystosowanych do życia w społeczeństwie dzieci.
Chwała wszystkim ruchom, które dążą do tego, aby wyeliminować wszelkie patologie, przemoc, nałogi, z powodu których rodzina nie spełnia swojej funkcji. Natomiast niejednokrotnie feministki usiłują za wszelką cenę przedstawić rodzinę jako strukturę z definicji złą, obciążoną pierwotną skazą, stanowiącą źródło opresji kobiety. Mało tego, stawia się zagadnienie całkowicie na głowie twierdząc, że założenie rodziny automatycznie zmusza kobietę do urodzenia dzieci i ją w ten sposób ogranicza.
Ergo, wyrwanie kobiety z okowów instytucji rodziny, wyzwala ją z presji zostania matką i znoszenia tego jako swojej największej życiowej porażki. Zaiste, wyjątkowo to „feministyczne”...
Skądinąd, namówienie kobiet, aby (rzekoma dla własnego dobra) przestały aspirować do formalizowania związków, zakładania rodziny i rodzenia dzieci, to niewiarygodny ukłon w stronę facetów, od których tym samym przestaje się wymagać umiejętności podejmowania ważnych życiowych decyzji, utrzymania swoje partnerki seksualnej i własnego potomstwa, otoczenia ich odpowiedzialną miłością i zabezpieczenia ich dobrobytu.
Jeśli kobiety same z siebie przestaną dążyć do małżeństwa lub innej formy legalizacji związku, przestaną „chcieć” urodzić dziecko, a życie rodzinne zaczną traktować jak jarzmo, źródło zagrożeń i upokorzeń, czy w ogóle jak zło najwyższe, którego trzeba za wszelką cenę unikać, to kto na tym najwięcej skorzysta? Oczywiście, że faceci i to tacy, u których dominują najgorsze cechy: lenistwo, brak ambicji, nieodpowiedzialność, skłonność do nałogów, czy też niewierność i niesłowność. Kobiety natomiast spycha się do świata substytutów, odciętego niejednokrotnie od tego, czego instynktownie pragną, ale wstydzą się na ten temat mówić.
Nie twierdzę, że każda kobieta marzy o dziecku, ani nie oceniam jej jako człowieka według jej osobistego stosunku do bycia matką. Są panie, które rzeczywiście nie czują powołania do macierzyństwa i z różnych powodów nie chcą zakładać rodziny. Ich święte prawo i ich wybór, ale nie traktujmy owego prawa do życia po swojemu jako wytycznej dla wszystkich kobiet całego świata (do czego w prostej drodze zdaje się zmierzać feminizm).
Brak poszanowania dla kobiecej seksualności.
Brzmi jak złośliwy żart? Bynajmniej. To właśnie feminizm, co stanowi kolejny dowód na to, że stoją za nim faceci, czyni z kobiety jedynie przedmiot do seksualnych zabaw dla mężczyzn. Życie seksualne przestaje być w jakikolwiek sposób chronione. Dziś mało kto zdaje sobie sprawę z tego, że istnienie szeregu „tabu” obyczajowych, miało i nadal ma na celu ochronę kobiety przed seksualną agresją, przybierającą różne formy, od najbardziej brutalnych i oczywistych (gwałt), po inne, bardziej zniuansowane.
Jako królowa matka, kobieta w wielu wspólnotach niewątpliwie otaczana była najwyższą czcią i nie do pomyślenia było uczynienie z niej obiektu seksualnych igraszek. Do tego celu służył najstarszy zawód świata. Obecnie lansuje się, w imię wyzwolenia kobiet od kulturowo-społecznej tyranii, wszeteczny styl życia, w którym w zasadzie taka np. prostytucja staje się zupełnie zbędna. Po co wydawać pieniądze w domu publicznym, skoro można mieć tę przyjemność całkowicie za darmo? Wystarczy jedynie wmówić jak największej liczbie kobiet, że rozwiązłe, nie obwarowane żadnymi ograniczeniami życie seksualne jest dla nich wybawieniem z jakichś straszliwych okowów. Trzeba przekonać panie, że oddawanie ciała mężczyźnie, bez żadnej refleksji towarzyszącej, to synonim nowoczesnego, bezpruderyjnego lifestyle'u. Warto zauważyć, że dzisiejszy feminizm coraz rzadziej utożsamiany jest z kobietami, które z nienawiści do mężczyzn wyrzekają się seksu w ogóle. Współczesne feministki chcą się jak najbardziej spełniać w udanym życiu seksualnym, krzycząc głośno, że mają do niego prawo, natomiast usiłują wykreślić akt seksualny z określonych, wydawałoby się, oczywistych społecznych i kulturowych kontekstów. Czyli – seks tak, lecz na pewno nie w małżeństwie (rodzina!), na pewno nie z myślą o przyszłych dzieciach, na pewno nie w formie, która stawia jakiekolwiek granice. Stąd na przykład „marsze szmat” i inne im podobne pochody, parady oraz happeningi. Na tych manifestacjach kobiety protestują, paradoksalnie, przed ich postrzeganiem jako przedmiotów do zaspokajania chuci, nie wiedząc nawet, ilu facetów, oglądając w telewizji lub na youtube przemarsz nagich, wymachujących transparentami pań, czerpie z tego zadowolenie i podnietę. Te same aktywistki, domagając się poszanowania własnej intymności, negują jednocześnie i potępiają wszystkie mechanizmy, jakie stworzyła cywilizacja, aby im to poszanowanie i ochronę zapewnić, powszechnie uznane za zasady przyzwoitego prowadzenia się. Czy to nie jest jakaś totalna paranoja? I znów się zapytam, kto na tym ostatecznie korzysta – mężczyźni czy kobiety?
Aborcja
„Moja cipa/macica – moja sprawa” - czytamy na niesionych przez aborcjonistki transparentach i okazjonalnie produkowanych dla nich koszulkach. Abstrahując od wszelakich światopoglądowo-religijnych polemik, które toczą się wokół problemu aborcji, chcę jedynie uwypuklić, że szerzenie tego rodzaju haseł również jest antykobiece i sprzeczne z misją, jaką powinien na siebie przyjąć prawdziwy feminizm. To chyba najbardziej jaskrawy i namacalny dowód na to, że w gruncie rzeczy feministki robią dokładnie to, czego od nich oczekują mężczyźni i to – podkreślmy – chodzi o najgorszy rodzaj mężczyzn, czyli o takich, którzy traktują kobietę jak seksualny gadżet i narzędzie rozrywki, po czym chcą całkowicie uniknąć konsekwencji swoich działań. Tymczasem „cipa” i macica kobiety to nie powinna w żadnym wypadku być „jej sprawa”, macierzyństwo, czy też – w ujęciu bardziej adekwatnym – rodzicielstwo – to zawsze i bezwarunkowo sprawa obydwojga, i kobiety, i mężczyzny, za którą obydwoje, w równym stopniu, powinni wziąć odpowiedzialność. I już w momencie podjęcia decyzji o pójściu z partnerem „do łóżka” kobieta powinna mieć pełną świadomość, że to, co z tej decyzji może wyniknąć, jest sprawą i jej, i mężczyzny. Mężczyzna zresztą bezwarunkowo również. Bez wentylu bezpieczeństwa w postaci ewentualnej skrobanki.
I znów, sprzecznie z jakąkolwiek logiką, kobiety zamiast walczyć z przyczynami (czyli z tym, że mężczyźni zostawiają je bez żadnego wsparcia z problemem ciąży), za wszelką cenę pragną walczyć ze skutkiem, czyli z ciążą samą w sobie – właśnie poprzez aborcję i uzyskanie na nią społecznego, moralnego i prawnego przyzwolenia. Niejako przyjmują nieodpowiedzialność i draństwo niektórych (bo przecież nie wszystkich) facetów za coś, z czym się nie walczy, ale czemu stwarza się dogodne warunki rozwoju.
Z punktu widzenia mężczyzn – to po prostu raj na ziemi. Gdyby zezwolić na aborcję bez żadnych ograniczeń i przekonać wszystkie kobiety, że to jest tylko i wyłącznie „ich sprawa”, to każdy facet czułby się całkowicie zwolniony z odpowiedzialności za ciążę partnerki. Wystarczy jedynie odpowiednio „urobić” panie, aby nabrały wstrętu do ciąży i macierzyństwa oraz przestały postrzegać embrion jako człowieka a zaczęły widzieć w nim tylko zlepek komórek. Do tego można jeszcze zaangażować sztab psychologów, socjotechników oraz rozmaite środowiska opiniotwórcze w głoszenie teorii, w myśl której aborcja jest nic nie znaczącym, prostym, niezwiązanym z żadnymi dylematami moralnymi zabiegiem medycznym. Ot i wszystko. Od tego momentu panie same uwalniają mężczyzn od jakichkolwiek obciążeń i od wysiłku związanego z przyjęciem na siebie ojcostwa. Ba, same będą się tego domagać!
Nie można zaprzeczyć, że rozwiązania społeczne i prawne kuleją, przez co nie zapewniają chociażby samotnym matkom lub ofiarom gwałtu dostatecznej ochrony. Feministki jednak, zamiast skupić się na opracowaniu skutecznych rozwiązań, które ułatwiłyby życie matkom, wolą przekonywać, że jedynym skutecznym lekarstwem na ich problemy, jest aborcja. I to ma być występowanie w interesie kobiet? Czy raczej niedojrzałych, nieprzygotowanych do życia, egoistycznych facetów, którzy coraz częściej na pytanie o to, co się stanie jeśli ich partnerka zajdzie w ciążę, będą odpowiadać „to jej macica i jej sprawa”.
Samowystarczalność
Kobieta jako matka, która musi zapewnić jak najlepsze warunki do rozwoju swoim dzieciom, siłą rzeczy nie może być obarczona funkcjami i obowiązkami, które powinien wziąć na siebie mężczyzna, na przykład utrzymaniem finansowym siebie oraz potomstwa. Owszem, jeśli kobieta potrafi pogodzić macierzyństwo z pracą, która ją rozwija, powinna mieć możliwość podjęcia zatrudnienia, natomiast w żadnym wypadku nie może to być przymus, czy to ekonomiczny, czy to społeczny, czy wreszcie prawny. Promowanie wizerunku kobiety, która robi karierę kosztem macierzyństwa i rezygnuje z posiadania dzieci po to, aby udowodnić swoją niezależność i wartość jako człowieka, to znów zdjęcie z mężczyzn ciężaru odpowiedzialności. Utrzymywanie żony przez męża wciąż jest widziane jako „łaska”, a nie jako jego psi obowiązek. Kobiety wstydzą się przyznać, że utrzymuje je małżonek, ponieważ będą oceniane jako głupie, niezaradne, bezwartościowe, pozbawione ambicji życiowych gęsi, żerujące na biednych partnerach. Feminizm nie jest w stanie przedstawić kobietom-matkom żadnej atrakcyjnej oferty, natomiast wpycha je w mechanizmy jeszcze bardziej ograniczające. Nietrudno się dziwić, że potem, podczas rozwodu lub po nim, mężczyzny widzą w kobietach tylko pazerne alimenciary, bo przecież „normalna kobieta ma iść do pracy i na siebie zarobić”, nawet, jeśli to odbywa się kosztem dzieci, tułających się po świetlicach lub biegających samopas po osiedlowych podwórkach z kluczem na szyi. Jestem jednak przekonana, że na takie postawy znacząco wpływa feminizm, który uważa, że kobieta niepracująca zawodowo na etacie – z tego powodu, że jej priorytetem jest maksymalne poświęcenie swojego czasu swoim dzieciom i zaspokajaniu ich wszystkich potrzeb – to roszczeniowa krowa rozpłodowa, niewydolna społecznie i godna najwyższego potępienia. Bo przecież odsiadywanie dupogodzin w biurze czy zasuwanie w markecie, to przejaw jej ambicji, operatywności i dowód na to, że nie jest pasożytem na społecznej tkance.
W rezultacie to posiadanie dzieci, a nie podjęcie pracy, jest przywilejem, a powinno być dokładnie odwrotnie. I o ile w przypadku mężczyzn praca powinna mieć rzeczywiście charakter zarobkowy, to kobietom trzeba stworzyć takie warunki (a przynajmniej to musiałby postulować feminizm), aby praca mogła dla nich być przede wszystkim źródłem dodatkowej satysfakcji, na przykład z twórczego realizowania swoich zainteresowań czy pasji. O to jednak feministki nie walczą, jak również nie walczą z powszechnym hejtem i nagonką chociażby na kobiety wielodzietne, których „uczciwi pracujący obywatele” nie zamierzają utrzymywać, dajmy na to, „z własnych podatków”. Przykład? Chociażby nieustanna dyskusja o programie 500+, który miałby rzekomo obniżać aspiracje kobiet zasłaniających się dziećmi, aby wymigać się od pójścia do pracy. Bo, oczywiście, harówa w domu i wychowywanie dzieci, to nicnierobienie... I dlaczego feministki nic z tym mitem nie robią? Macierzyństwo ocenia się jak kosztowny kaprys i namawia się kobiety do rezygnacji z niego po to, aby ułatwić życie mężczyznom i utrwalać szkodliwe schematy myślowe. Oczywiście kwestia, na ile można sobie na szereg rozwiązań pozwolić (choćby biorąc pod uwagę stan finansów publicznych), jest zawsze sprawą otwartą i znajdą się zwolennicy wszelkich, nawet najbardziej absurdalnych tez. Jednak przynajmniej feminizm z urzędu i a priori, będąc feminizmem właśnie, powinien rzeczywiście upominać się jak najdobitniej i jak najbardziej wszechstronnie o prawa matek, o ściągalność alimentów, o to, aby każda kobieta samotnie wychowująca dzieci była automatycznie ubezpieczona w NFZ, itp. Kobiety powinny móc oczekiwać że w szeregu debat społecznych, politycznych, religijnych, feminizm stanie murem za matkami i jasno określi oraz wesprze ich oczekiwania, pozostawiając ocenę ich słuszności czy wykonalności innym.
Zamiast podsumowania
Oczywiście ktoś może zapytać, dlaczego niby kobieta, która urodziła dzieci, ma mieć łatwiej czy też ma otrzymać jakieś szczególne przywileje, od społeczeństwa lub państwa. Ktoś może uznać, że macierzyństwo dla wielu pań będzie rodzajem ucieczki od innych wyzwań czy ról. Jeszcze kto inny może utrzymywać, że jedyną alternatywą dla zabijania noworodków przez zdesperowane matki jest aborcja. Wolność słowa i pluralizm światopoglądowy pozwalają na głoszenie wszelkich opinii i swobodną wymianę argumentów, natomiast jeśli feminizm chce być feminizmem z krwi i kości i występować rzeczywiście zgodnie ze swoim pierwotnym założeniem – w imieniu i w interesie kobiet – powinien powyższym przekonaniom się przeciwstawiać. I w żadnym wypadku nie utożsamiać się z postawami, opiniami i wzorcami, które faworyzują najgorsze z cech mężczyzn, kosztem tego, do czego natura stworzyła kobiety jako odrębną płeć – czyli macierzyństwa.
W przeciwnym wypadku wszelkie patologiczne postawy (na przykład nieodpowiedzialność, kombinatorstwo, psychiczne rozmemłanie niektórych facetów, ich lekceważenie kobiet lub agresję w stosunku do płci pięknej) uznaje się za normę, lub, w najlepszy wypadku za coś, wobec czego świat się staje bezradny. I zamiast szukać remedium na faktyczną chorobę, proponuje się rozwiązania – protezy, które nie zmieniają rzeczywistości na lepszą, a jedynie umożliwią ucieczkę od walki z trudnymi problemami. A to chyba bez dwóch zdań ślepa uliczka.
Być kobietą
Ze wszech miar słuszne jest walczenie o prawa kobiet tam, gdzie łamane są podstawowe prawa człowieka. W mojej ocenie należałoby jednak działać na tej niwie, posługując się właśnie pojęciem praw człowieka, które są równe dla wszystkich, niezależnie od płci, np. prawo do opieki zdrowotnej, prawo do równego traktowania przez sąd, itp. Pojęcie „praw kobiet”, jako jakiejś kategorii odrębnej, jest tworem sztucznym i sankcjonuje podziały społeczne zamiast je niwelować. Tak jakby oczywistą i słuszną rzeczą byłoby różnicowanie praw kobiet od praw mężczyzn, polemizowanie na temat wyższości jednych nad drugimi, traktowanie ich osobno i otwieranie furtki na rozmaite absurdalne precedensy.
Każdy się zgodzi, że kobieta jest człowiekiem i nie powinny wobec niej być łamane żadne z fundamentalnych praw człowieka. Nie sposób jednak zaprzeczyć, że różni się ona od mężczyzny. Różnice między płciami nie wynikają, rzecz jasna, z niczyjego widzimisię ani nie są efektem zdominowania światopoglądu przez żadną z kulturowych, społecznych, politycznych czy religijnych narracji. Tak nas stworzyła natura – istnieje płeć żeńska i płeć męska. Z punktu widzenia biologii rozdzielność płciowa służy zaś tylko jednemu celowi – prokreacji, czyli rozmnażaniu się i przekazywaniu swoich genów potomstwu.
Myśląc logicznie i zdroworozsądkowo, „feminizm”, uzurpując sobie możliwość postrzegania swojego targetu przez pryzmat płci, powinien skupiać się na tych i tylko na tych aspektach życia kobiety, które związane są z przypisaną jej przez naturę funkcją. Mówiąc zatem w cywilizowany sposób, z jej macierzyństwem. Wszelkie inne projekty, ambicje lub poostulaty w ogóle nie powinny być ani pod feminizm podciągane, ani nie prezentowane publicznie jako „pro-kobiece”, gdyż w jakichkolwiek innych rolach społecznych kobieta przestaje już być kobietą. Jest po prostu człowiekiem i z tytułu posiadania jajników i macicy nic jej się „specjalnie” nie należy, o ile nie jest to związane bezpośrednio z jej funkcjonowaniem jako matki.
Tymczasem pod chorągwią feminizmu prowadzone są działania, które nie tylko nie wspierają kobiet jako matek, ale takie, które chcą zdecydowanie wyeradykować macierzyństwo z ich świadomości, a wręcz przedstawić jako opresyjne i sprzeczne z jedyną słuszną linią światopoglądową. Do tego mylnie utożsamia się walkę z różnymi (nie neguję, że nagannymi) stereotypami, patologiami społecznymi czy też przejawami dyskryminacji, z walką o prawa kobiet. Mało tego, szereg w swej istocie „antykobiecych” działań wpisuje się w dyskurs pozorujący tylko troskę o same zainteresowane, abstrahujący od tego, po co istnieje rodzaj żeński w naturze.
Jako człowiek i obywatel, kobieta może domagać się prawa do głosowania, do takiego samego, jak mężczyźni, wynagrodzenia za pracę, do edukacji, do nietykalności cielesnej, itp. Ale wypaczeniem i nadinterpretacją jest powoływanie się przy tym na fakt przynależności do płci pięknej, gdyż nie ma to w tym wypadku kompletnie żadnego znaczenia.
Polem do działania dla feministek, powinno być natomiast wspieranie kobiet we wszystkim co ich dotyczy w związku z macierzyństwem. I nic innego.
Wypaczony, wykoślawiony i chory feminizm stał się jednak – skądinąd – ukłonem w kierunku mężczyzn, a nie kobiet. Jawi się jako ruch przepojony instrumentalnym traktowaniem tych ostatnich i zanegowaniem tego, po co urodziły się jako przedstawicielki płci żeńskiej, oraz skoncetrowany na skutecznym wmawianiu paniom, im, że wartościowymi ludźmi staną się dopiero wtedy, gdy swą kobiecość zanegują. Ta negacja jest przedstawiana jako symbol emancypacji, światłości i otwartości umysłu, nowoczesności i przede wszystkim wyższości intelektualnej nad „krowami rozpłodowymi”. Tymczasem, jeśli feminizm chce być rzeczywiście feminizmem, powinien przede wszystkim sięgać, wypracowując jakiekolwiek filary dla swojej działalności, do idei bogini matki. Zamiast opowiadania farmazonów o zredukowaniu kobiety do roli kury domowej i inkubatora, obowiązkiem prawdziwego feminizmu jest propagowanie macierzyństwa jako najważniejszego i godnego najwyższego szacunku wyzwania dla każdej kobiety.
Naturalnie, nikt nie może zabronić, aby różnej maści lobby i środowiska namawiały kobiety do odrzucenia macierzyństwa i rezygnacji ze spełniania ich naturalnej funkcji, jak również aby wciskały im pogląd, że dzięki temu są bardziej nowoczesne, bardziej atrakcyjne, bardziej „trendy”. Tylko niech owa propaganda nie rozwija się pod sztandarem feminizmu i pod hasłem działania w interesie kobiet, bo to, mówiąc kolokwialnie, piramidalna bzdura.
Feminizm faworyzuje mężczyzn
Naturalnie, stworzenie takiego systemu absurdów i niedorzeczności oraz rozpowszechnienie go przy użyciu rozmaitych form psychomanipulacji i socjomanipulacji, nie wzięło się znikąd. System ten ma swoich autorów, a przede wszystkim swoich beneficjentów i nie ulega najmniejszej wątpliwości, że beneficjentami tymi są przede wszystkim mężczyźni. Stąd moja teza, że za feminizmem stoją nieprzeciętnie sprytni i cwani faceci, którzy umieli skutecznie namieszać w głowie kobietom. W rezultacie wiele pań postrzega to, co antykobiece, jako niedościgniony wzorzec, jako idealną koncepcję egzystencjalną, mającą na uwadze ich dobrobyt i samorealizację.
Naturalnie, każdy człowiek, niezależnie od płci, może się samorealizować na wielu dziedzinach: robić karierę zawodową, sportową, artystyczną, podróżować, zarabiać duże pieniądze, zbawiać świat czy zostać pustelnikiem. O samorealizacji kobiety jako kobiety można natomiast mówić tylko w kontekście macierzyństwa, podobnie zresztą, jak samorealizacja mężczyzny jako mężczyzny związana jest li i jedynie z ojcostwem.
Wracając do naszych baranów: prześledźmy oraz przeanalizujmy przynajmniej niektóre z lansowanych przez feminizm postaw, zachowań i zjawisk pod kątem ich kompatybilności z funkcją macierzyńską.
Rozkład więzi rodzinnych
Macierzyństwo wymaga poczucia bezpieczeństwa, stabilizacji i opieki. Rodzina, jako najstarsza i obecna we wszystkich kulturach instytucja społeczna. ma właśnie odpowiedzieć na wyżej wspomniane kobiece potrzeby. Chodzi tu o zapewnienie bytu materialnego, ochronę przed rozmaitymi niebezpieczeństwami z zewnątrz i stworzenie optymalnego klimatu dla wychowania zdrowych i przystosowanych do życia w społeczeństwie dzieci.
Chwała wszystkim ruchom, które dążą do tego, aby wyeliminować wszelkie patologie, przemoc, nałogi, z powodu których rodzina nie spełnia swojej funkcji. Natomiast niejednokrotnie feministki usiłują za wszelką cenę przedstawić rodzinę jako strukturę z definicji złą, obciążoną pierwotną skazą, stanowiącą źródło opresji kobiety. Mało tego, stawia się zagadnienie całkowicie na głowie twierdząc, że założenie rodziny automatycznie zmusza kobietę do urodzenia dzieci i ją w ten sposób ogranicza.
Ergo, wyrwanie kobiety z okowów instytucji rodziny, wyzwala ją z presji zostania matką i znoszenia tego jako swojej największej życiowej porażki. Zaiste, wyjątkowo to „feministyczne”...
Skądinąd, namówienie kobiet, aby (rzekoma dla własnego dobra) przestały aspirować do formalizowania związków, zakładania rodziny i rodzenia dzieci, to niewiarygodny ukłon w stronę facetów, od których tym samym przestaje się wymagać umiejętności podejmowania ważnych życiowych decyzji, utrzymania swoje partnerki seksualnej i własnego potomstwa, otoczenia ich odpowiedzialną miłością i zabezpieczenia ich dobrobytu.
Jeśli kobiety same z siebie przestaną dążyć do małżeństwa lub innej formy legalizacji związku, przestaną „chcieć” urodzić dziecko, a życie rodzinne zaczną traktować jak jarzmo, źródło zagrożeń i upokorzeń, czy w ogóle jak zło najwyższe, którego trzeba za wszelką cenę unikać, to kto na tym najwięcej skorzysta? Oczywiście, że faceci i to tacy, u których dominują najgorsze cechy: lenistwo, brak ambicji, nieodpowiedzialność, skłonność do nałogów, czy też niewierność i niesłowność. Kobiety natomiast spycha się do świata substytutów, odciętego niejednokrotnie od tego, czego instynktownie pragną, ale wstydzą się na ten temat mówić.
Nie twierdzę, że każda kobieta marzy o dziecku, ani nie oceniam jej jako człowieka według jej osobistego stosunku do bycia matką. Są panie, które rzeczywiście nie czują powołania do macierzyństwa i z różnych powodów nie chcą zakładać rodziny. Ich święte prawo i ich wybór, ale nie traktujmy owego prawa do życia po swojemu jako wytycznej dla wszystkich kobiet całego świata (do czego w prostej drodze zdaje się zmierzać feminizm).
Brak poszanowania dla kobiecej seksualności.
Brzmi jak złośliwy żart? Bynajmniej. To właśnie feminizm, co stanowi kolejny dowód na to, że stoją za nim faceci, czyni z kobiety jedynie przedmiot do seksualnych zabaw dla mężczyzn. Życie seksualne przestaje być w jakikolwiek sposób chronione. Dziś mało kto zdaje sobie sprawę z tego, że istnienie szeregu „tabu” obyczajowych, miało i nadal ma na celu ochronę kobiety przed seksualną agresją, przybierającą różne formy, od najbardziej brutalnych i oczywistych (gwałt), po inne, bardziej zniuansowane.
Jako królowa matka, kobieta w wielu wspólnotach niewątpliwie otaczana była najwyższą czcią i nie do pomyślenia było uczynienie z niej obiektu seksualnych igraszek. Do tego celu służył najstarszy zawód świata. Obecnie lansuje się, w imię wyzwolenia kobiet od kulturowo-społecznej tyranii, wszeteczny styl życia, w którym w zasadzie taka np. prostytucja staje się zupełnie zbędna. Po co wydawać pieniądze w domu publicznym, skoro można mieć tę przyjemność całkowicie za darmo? Wystarczy jedynie wmówić jak największej liczbie kobiet, że rozwiązłe, nie obwarowane żadnymi ograniczeniami życie seksualne jest dla nich wybawieniem z jakichś straszliwych okowów. Trzeba przekonać panie, że oddawanie ciała mężczyźnie, bez żadnej refleksji towarzyszącej, to synonim nowoczesnego, bezpruderyjnego lifestyle'u. Warto zauważyć, że dzisiejszy feminizm coraz rzadziej utożsamiany jest z kobietami, które z nienawiści do mężczyzn wyrzekają się seksu w ogóle. Współczesne feministki chcą się jak najbardziej spełniać w udanym życiu seksualnym, krzycząc głośno, że mają do niego prawo, natomiast usiłują wykreślić akt seksualny z określonych, wydawałoby się, oczywistych społecznych i kulturowych kontekstów. Czyli – seks tak, lecz na pewno nie w małżeństwie (rodzina!), na pewno nie z myślą o przyszłych dzieciach, na pewno nie w formie, która stawia jakiekolwiek granice. Stąd na przykład „marsze szmat” i inne im podobne pochody, parady oraz happeningi. Na tych manifestacjach kobiety protestują, paradoksalnie, przed ich postrzeganiem jako przedmiotów do zaspokajania chuci, nie wiedząc nawet, ilu facetów, oglądając w telewizji lub na youtube przemarsz nagich, wymachujących transparentami pań, czerpie z tego zadowolenie i podnietę. Te same aktywistki, domagając się poszanowania własnej intymności, negują jednocześnie i potępiają wszystkie mechanizmy, jakie stworzyła cywilizacja, aby im to poszanowanie i ochronę zapewnić, powszechnie uznane za zasady przyzwoitego prowadzenia się. Czy to nie jest jakaś totalna paranoja? I znów się zapytam, kto na tym ostatecznie korzysta – mężczyźni czy kobiety?
Aborcja
„Moja cipa/macica – moja sprawa” - czytamy na niesionych przez aborcjonistki transparentach i okazjonalnie produkowanych dla nich koszulkach. Abstrahując od wszelakich światopoglądowo-religijnych polemik, które toczą się wokół problemu aborcji, chcę jedynie uwypuklić, że szerzenie tego rodzaju haseł również jest antykobiece i sprzeczne z misją, jaką powinien na siebie przyjąć prawdziwy feminizm. To chyba najbardziej jaskrawy i namacalny dowód na to, że w gruncie rzeczy feministki robią dokładnie to, czego od nich oczekują mężczyźni i to – podkreślmy – chodzi o najgorszy rodzaj mężczyzn, czyli o takich, którzy traktują kobietę jak seksualny gadżet i narzędzie rozrywki, po czym chcą całkowicie uniknąć konsekwencji swoich działań. Tymczasem „cipa” i macica kobiety to nie powinna w żadnym wypadku być „jej sprawa”, macierzyństwo, czy też – w ujęciu bardziej adekwatnym – rodzicielstwo – to zawsze i bezwarunkowo sprawa obydwojga, i kobiety, i mężczyzny, za którą obydwoje, w równym stopniu, powinni wziąć odpowiedzialność. I już w momencie podjęcia decyzji o pójściu z partnerem „do łóżka” kobieta powinna mieć pełną świadomość, że to, co z tej decyzji może wyniknąć, jest sprawą i jej, i mężczyzny. Mężczyzna zresztą bezwarunkowo również. Bez wentylu bezpieczeństwa w postaci ewentualnej skrobanki.
I znów, sprzecznie z jakąkolwiek logiką, kobiety zamiast walczyć z przyczynami (czyli z tym, że mężczyźni zostawiają je bez żadnego wsparcia z problemem ciąży), za wszelką cenę pragną walczyć ze skutkiem, czyli z ciążą samą w sobie – właśnie poprzez aborcję i uzyskanie na nią społecznego, moralnego i prawnego przyzwolenia. Niejako przyjmują nieodpowiedzialność i draństwo niektórych (bo przecież nie wszystkich) facetów za coś, z czym się nie walczy, ale czemu stwarza się dogodne warunki rozwoju.
Z punktu widzenia mężczyzn – to po prostu raj na ziemi. Gdyby zezwolić na aborcję bez żadnych ograniczeń i przekonać wszystkie kobiety, że to jest tylko i wyłącznie „ich sprawa”, to każdy facet czułby się całkowicie zwolniony z odpowiedzialności za ciążę partnerki. Wystarczy jedynie odpowiednio „urobić” panie, aby nabrały wstrętu do ciąży i macierzyństwa oraz przestały postrzegać embrion jako człowieka a zaczęły widzieć w nim tylko zlepek komórek. Do tego można jeszcze zaangażować sztab psychologów, socjotechników oraz rozmaite środowiska opiniotwórcze w głoszenie teorii, w myśl której aborcja jest nic nie znaczącym, prostym, niezwiązanym z żadnymi dylematami moralnymi zabiegiem medycznym. Ot i wszystko. Od tego momentu panie same uwalniają mężczyzn od jakichkolwiek obciążeń i od wysiłku związanego z przyjęciem na siebie ojcostwa. Ba, same będą się tego domagać!
Nie można zaprzeczyć, że rozwiązania społeczne i prawne kuleją, przez co nie zapewniają chociażby samotnym matkom lub ofiarom gwałtu dostatecznej ochrony. Feministki jednak, zamiast skupić się na opracowaniu skutecznych rozwiązań, które ułatwiłyby życie matkom, wolą przekonywać, że jedynym skutecznym lekarstwem na ich problemy, jest aborcja. I to ma być występowanie w interesie kobiet? Czy raczej niedojrzałych, nieprzygotowanych do życia, egoistycznych facetów, którzy coraz częściej na pytanie o to, co się stanie jeśli ich partnerka zajdzie w ciążę, będą odpowiadać „to jej macica i jej sprawa”.
Samowystarczalność
Kobieta jako matka, która musi zapewnić jak najlepsze warunki do rozwoju swoim dzieciom, siłą rzeczy nie może być obarczona funkcjami i obowiązkami, które powinien wziąć na siebie mężczyzna, na przykład utrzymaniem finansowym siebie oraz potomstwa. Owszem, jeśli kobieta potrafi pogodzić macierzyństwo z pracą, która ją rozwija, powinna mieć możliwość podjęcia zatrudnienia, natomiast w żadnym wypadku nie może to być przymus, czy to ekonomiczny, czy to społeczny, czy wreszcie prawny. Promowanie wizerunku kobiety, która robi karierę kosztem macierzyństwa i rezygnuje z posiadania dzieci po to, aby udowodnić swoją niezależność i wartość jako człowieka, to znów zdjęcie z mężczyzn ciężaru odpowiedzialności. Utrzymywanie żony przez męża wciąż jest widziane jako „łaska”, a nie jako jego psi obowiązek. Kobiety wstydzą się przyznać, że utrzymuje je małżonek, ponieważ będą oceniane jako głupie, niezaradne, bezwartościowe, pozbawione ambicji życiowych gęsi, żerujące na biednych partnerach. Feminizm nie jest w stanie przedstawić kobietom-matkom żadnej atrakcyjnej oferty, natomiast wpycha je w mechanizmy jeszcze bardziej ograniczające. Nietrudno się dziwić, że potem, podczas rozwodu lub po nim, mężczyzny widzą w kobietach tylko pazerne alimenciary, bo przecież „normalna kobieta ma iść do pracy i na siebie zarobić”, nawet, jeśli to odbywa się kosztem dzieci, tułających się po świetlicach lub biegających samopas po osiedlowych podwórkach z kluczem na szyi. Jestem jednak przekonana, że na takie postawy znacząco wpływa feminizm, który uważa, że kobieta niepracująca zawodowo na etacie – z tego powodu, że jej priorytetem jest maksymalne poświęcenie swojego czasu swoim dzieciom i zaspokajaniu ich wszystkich potrzeb – to roszczeniowa krowa rozpłodowa, niewydolna społecznie i godna najwyższego potępienia. Bo przecież odsiadywanie dupogodzin w biurze czy zasuwanie w markecie, to przejaw jej ambicji, operatywności i dowód na to, że nie jest pasożytem na społecznej tkance.
W rezultacie to posiadanie dzieci, a nie podjęcie pracy, jest przywilejem, a powinno być dokładnie odwrotnie. I o ile w przypadku mężczyzn praca powinna mieć rzeczywiście charakter zarobkowy, to kobietom trzeba stworzyć takie warunki (a przynajmniej to musiałby postulować feminizm), aby praca mogła dla nich być przede wszystkim źródłem dodatkowej satysfakcji, na przykład z twórczego realizowania swoich zainteresowań czy pasji. O to jednak feministki nie walczą, jak również nie walczą z powszechnym hejtem i nagonką chociażby na kobiety wielodzietne, których „uczciwi pracujący obywatele” nie zamierzają utrzymywać, dajmy na to, „z własnych podatków”. Przykład? Chociażby nieustanna dyskusja o programie 500+, który miałby rzekomo obniżać aspiracje kobiet zasłaniających się dziećmi, aby wymigać się od pójścia do pracy. Bo, oczywiście, harówa w domu i wychowywanie dzieci, to nicnierobienie... I dlaczego feministki nic z tym mitem nie robią? Macierzyństwo ocenia się jak kosztowny kaprys i namawia się kobiety do rezygnacji z niego po to, aby ułatwić życie mężczyznom i utrwalać szkodliwe schematy myślowe. Oczywiście kwestia, na ile można sobie na szereg rozwiązań pozwolić (choćby biorąc pod uwagę stan finansów publicznych), jest zawsze sprawą otwartą i znajdą się zwolennicy wszelkich, nawet najbardziej absurdalnych tez. Jednak przynajmniej feminizm z urzędu i a priori, będąc feminizmem właśnie, powinien rzeczywiście upominać się jak najdobitniej i jak najbardziej wszechstronnie o prawa matek, o ściągalność alimentów, o to, aby każda kobieta samotnie wychowująca dzieci była automatycznie ubezpieczona w NFZ, itp. Kobiety powinny móc oczekiwać że w szeregu debat społecznych, politycznych, religijnych, feminizm stanie murem za matkami i jasno określi oraz wesprze ich oczekiwania, pozostawiając ocenę ich słuszności czy wykonalności innym.
Zamiast podsumowania
Oczywiście ktoś może zapytać, dlaczego niby kobieta, która urodziła dzieci, ma mieć łatwiej czy też ma otrzymać jakieś szczególne przywileje, od społeczeństwa lub państwa. Ktoś może uznać, że macierzyństwo dla wielu pań będzie rodzajem ucieczki od innych wyzwań czy ról. Jeszcze kto inny może utrzymywać, że jedyną alternatywą dla zabijania noworodków przez zdesperowane matki jest aborcja. Wolność słowa i pluralizm światopoglądowy pozwalają na głoszenie wszelkich opinii i swobodną wymianę argumentów, natomiast jeśli feminizm chce być feminizmem z krwi i kości i występować rzeczywiście zgodnie ze swoim pierwotnym założeniem – w imieniu i w interesie kobiet – powinien powyższym przekonaniom się przeciwstawiać. I w żadnym wypadku nie utożsamiać się z postawami, opiniami i wzorcami, które faworyzują najgorsze z cech mężczyzn, kosztem tego, do czego natura stworzyła kobiety jako odrębną płeć – czyli macierzyństwa.
W przeciwnym wypadku wszelkie patologiczne postawy (na przykład nieodpowiedzialność, kombinatorstwo, psychiczne rozmemłanie niektórych facetów, ich lekceważenie kobiet lub agresję w stosunku do płci pięknej) uznaje się za normę, lub, w najlepszy wypadku za coś, wobec czego świat się staje bezradny. I zamiast szukać remedium na faktyczną chorobę, proponuje się rozwiązania – protezy, które nie zmieniają rzeczywistości na lepszą, a jedynie umożliwią ucieczkę od walki z trudnymi problemami. A to chyba bez dwóch zdań ślepa uliczka.
Niechaj inny wiatr dzisiaj twe włosy rozwiewa
Niechaj na niebo inne twoje oczy patrzą
Niechaj inne twym stopom cień rzucają drzewa
Niechaj noc mnie pogodzi z jawą i rozpaczą
/B. Zadura
_________________
E-mail:
glo@osme-pietro.pl
Niechaj na niebo inne twoje oczy patrzą
Niechaj inne twym stopom cień rzucają drzewa
Niechaj noc mnie pogodzi z jawą i rozpaczą
/B. Zadura
_________________
E-mail:
glo@osme-pietro.pl