
Teraz chyba chwilę oddechu, zanim wymyślę mu kolejna przygodę, a póki co, zapraszam;))
(Miladorko, ty już tyle dla mnie zrobiłaś i tak bardzo poświęcasz się "czytaniu mnie", że aż mi głupio, ale dziękuje ci już teraz, całkiem indywidualnie




Rzeczpospolita piętnasta
Zenek wstał dziś trochę wcześniej niż zwykle, parę minut po dwunastej.
Ach, wreszcie weekend!
Po dwóch dniach pracy przy rozdrabnianiu granitu, miał ochotę odpocząć gdzieś na łonie natury.
Hmm, może wypad na łąkę? Pod namiot?
Zdarł wczorajszą kartkę ze ściennego kalendarza i przez dwie sekundy napawał się widokiem „świeżutkiej środy”.
No dobrze. Pojadę sobie za miasto, w moje ulubione miejsce.
Zabrał ze stolika kluczyki do Jaguara i portfel. Nie musiał brać żadnych bagaży. Wszystko, co potrzebne, by spędzić kilka dni za miastem, kupi sobie po drodze.
Nie spieszył się. Co prawda sam wyjazd z wciąż rozrastającego się molochu trwał jakieś czterdzieści godzin, jednak Zenek nie był porywczy. Nie naciskał na pedał gazu z uporem maniaka. Nie szarpał nerwowo lewarka zmiany biegów i nie rzucał pod nosem haseł uwielbienia dla pozostałych użytkowników dróg. Delektował się otoczeniem, rozglądając na boki w powoli sunącym idealnie gładkimi ulicami Jaguarze.
Miasto tętniło życiem. Setki ludzi na ulicach, biegnących w różne strony z ciężkimi reklamówkami pełnymi zakupów. Co jakiś czas ktoś upadał i bywał tratowany przez resztę spełnionych, spokojnych, niespieszących się do nikąd przyjaciół całego świata.
Bannery i szyldy subtelnie podszeptywały swoją treścią, że jest jeszcze coś, za co warto zapłacić.
Aborcja w pięć minut. Wygodny system ratalny. Farba olejna gratis.
Punkt utylizacji marzeń.
Eutanazja. Tylko u nas, sto pięćdziesiąt opcji w ofercie.
– Ach, ta nasza Piętnasta Rzeczpospolita Euforystańska – mruknął Zenek pod nosem. – Wszystko jest, a czego nie ma, na pewno będzie jutro.
Zatrzymał się na chwilę przy jednym z tysiąca czterystu marketów, by kupić trochę prowiantu na wyprawę. Namiot, materac dmuchany, przenośny basen, kuchenkę elektryczną, paralotnię i kilka innych drobiazgów.
Niedaleko „Łyku powietrza”, jak głosił szyld nad marketem, dostrzegł około pięćdziesięcioosobową kolejkę ludzi w szpitalnych kitlach, ustawioną przed drzwiami dwupiętrowej willi.
– Przepraszam, za czym państwo tu stoicie? Jakiś zjazd lekarzy?
– Wie pan – odpowiedział pierwszy w kolejce –zwyczajnie, zapisy do pacjenta. Goździkowa ma grypę, a każdy chce leczyć. Jak wszędzie. Idź pan za róg. Tam dopiero jest kolejka. Kowalski złamał nogę. Ustawiło się do niego dwustu pięćdziesięciu specjalistów, w tym czterech z Francji i jeden z U.S.A.
– Wie Pan. Nawet dentyści zapisują się u klientów na pół roku wcześniej – odparł Zenek i poszedł zrobić zakupy.
Po chwili wsiadł do samochodu i już bardziej zdecydowanie ruszył przed siebie.
Naprawdę. Czas wreszcie odpocząć.
Otworzył sobie butelkę Millera i popijając orzeźwiający napój, nacisnął mocno pedał gazu. Gęste kłęby krystalicznie czystego tlenu wyrzucone z rury wydechowej uszlachetniły powietrze.
Przejeżdżając koło dworca PKP, wstąpił do kiosku po gazetę. Spojrzał z dumą na tory kolejowe, stojąc w malutkiej kolejeczce do kasy dworcowego sklepiku. Nowiutkie pociągi, ozdobione pozłacaną powłoką, czekały na pasażerów stojąc, przy peronach. „Hoffman”, „Mucha”, „Graś”, „Żelichowski”, „Pawlak”, do wyboru, do koloru.
Wszystkie wjechały na stację bez opóźnienia, a niektóre nawet wcześniej, niż planowano w rozkładzie jazdy, by pasażerom nie zabrakło ptasiego mleczka. Wszak w euforystańskich pociągach nawet toalety były sprzątane piętnaście razy na dzień przez wykwalifikowanych specjalistów. Luksus przede wszystkim. By żaden Euforystanin nigdy nie pomyślał, że jest kimś gorszym. Że się o niego nie dba. Wszak ojczyznę stanowią jej dzieci – bez nich nie byłoby godła, hymnu, sensu istnienia.
"Etopiryna – refundacja NFZ".
Zenek wziął na wszelki wypadek pudełeczko leku, choć w zasadzie nigdy nie chorował.
Nigdy.
– Przepraszam – zdyszany młodzieniec podbiegł do Zenka – czy pociąg z Biłgoraja do Kalisza już odjechał?
– Młodzieńcze! Pociągi nie odjeżdżają. Pociągi oczekują. Z choinki się urwałeś?
Rozbawiony dziwnym zachowaniem młodego, na oko pięćdziesięcioletniego chłopaka, Zenek wrócił do samochodu, by kontynuować podróż.
Wreszcie mknął po autostradzie. Trzydziestopięciopasmowe drogi, a między każdym pasem plac zabaw dla dzieci. Wszak kierowcy w Euforystanie uchodzili za najbezpieczniejszych na świecie. Co kilka kilometrów „Biały punkt” przypominał o tym, że od wielu lat nikt nie zginął na drodze, a elektroniczne wyświetlacze zachęcały do przyspieszenia:
"Kierowco. Nie przynoś wstydu ojczyźnie. Przyspiesz chociaż do czterdziestu. Błagam!".
Na którymś z pasów, wyłączonym wyjątkowo z ruchu, trwał wyścig sprinterów na dziesięć kilometrów. Zenek akurat przejeżdżał koło miejsca, w którym usytuowano metę.
– Go! Win! Go! Win! Gooooo! Wiiiiin! – krzyczeli angielscy kibice do swojego rodaka.
Jak zwykle wygrał Euforystanin.
Zenek był już na łące. Niedaleko miejsca, które wybrał na rozłożenie namiotu, odbywał się coroczny zjazd właścicieli największych korporacji świata. Zbierali się w takich punktach jak to, by zaplanować kolejną, cykliczną akcję „Sadzimy lasy, by matka Ziemia była jeszcze piękniejsza”. Ileż to już hektarów obsadzili ci ludzie. Co pół roku spotykają się, by oczyszczać rzeki. Co dwa miesiące segregują odpady na największych wysypiskach. Co miesiąc zbierają surowce wtórne. A raz w tygodniu czyszczą swoje konta, by zasilić fundacje pomagające potrzebującym. Prawdziwa nadzieja wieczności narodów.
Położył się w swoim przenośnym basenie, wypełniając go wcześniej wodą z pobliskiej rzeczki. Zaprosił do basenu kaczkę, która akurat przechodziła obok, nucąc „Księżycową noc”. Chciał poczęstować ją balonowym „Donaldem”, ale okazało się, że kaczki za nimi nie przepadają. Oddałby bliźnim choćby ostatnie ziobro, gdyby była potrzeba, ale skoro kaczka nie lubi, to nie będzie się narzucał. W pobliżu jakaś radosna kobieta tańczyła waltza, trzymając w dłoniach drzewiec. Pod jej nogami zauważył roztocze trzycentymetrowych pajęczaków, ale kobiecie to chyba nie przeszkadzało. Rzeczką przepływał akurat prom pełen turystów, toteż Zenek pomachał im radośnie.
Napis na burcie głosił: „Bury 102”. Pewnie na cześć tego czołgu sprzed epok.
Kilkoro młodych grało w futbol amerykański. W tej chwili kopacz rozpoczynał drugą połowę meczu.
Zenek napawał się widokiem tych wszystkich wypoczywających ludzi. Jakież to piękne, choć tak normalne, oczywiste. Przypomniał sobie jeszcze, że nie wyłączył telefonu. Sięgnął do torby z komórkami i po kolei, jedną po drugiej, „odciął” wszystkie osiemdziesiąt cztery. Położył głowę na kempie wystającej trawy, niczym na poduszce, i zamknął oczy. Słyszał wałęsających się wokół ludzi, jednak nie przeszkadzało mu to, by relaksować się, marząc o tym, by jeszcze mieć o czym marzyć.
Słońce ostro napierało na twarz Zenka, toteż położył sobie na twarzy kupioną wcześniej „Trybunę Cudów”. Gdzieś w dali ledwo słyszał strzępki rozmowy bardzo młodych, świadomych ludzi. – … ja pierdolę, nie wiem. Możemy to powtórzyć?
– To jest na żywo…