Ślub

Apelujemy o umiar, jeśli chodzi o długość publikowanych tekstów.

Moderatorzy: Gorgiasz, Lucile

ODPOWIEDZ
Wiadomość
Autor
Awatar użytkownika
Gloinnen
Administrator
Posty: 12091
Rejestracja: 29 paź 2011, 0:58
Lokalizacja: Lothlórien

Ślub

#1 Post autor: Gloinnen » 22 maja 2012, 0:41

O niczym, kurwa, nie mogłem zadecydować.
Co ja w ogóle tu robię? Taryfa leniwie telepie się główną arterią miasta. Gruby, na oko pięćdziesięcioletni taksiarz w przybrudzonej bejsbolówce klnie na czym świat stoi. Znowu rozkopali, skurwiele, pół śródmieścia, na całe lato, i teraz nie idzie przez centrum przejechać. A ja, wciśnięty w lepkie i wilgotne tylne siedzenie, wyglądam jak skończony bałwan. Garnitur mi się na tyłku gniecie od upału, olbrzymia wiązanka łososiowych róż więdnie na kolanach. Budynki, chodniki, cherlawe drzewa spływają niemiłosiernym skwarem, pomimo, że jest już grubo po południu. Spoglądam nerwowo na zegarek. Dochodzi szesnasta. Za godzinę, za dwie - będzie już po wszystkim.
Przecież cały ten zakichany ślub to jedna wielka farsa, zważywszy na niestosowność okoliczności i ogólną groteskowość sytuacji. Tłumaczyłem daremnie, że nie ma się co spieszyć, że lepiej jest dać sobie czas na oswojenie realiów, które przecież się nie zmienią. Kto wie, czy kiedykolwiek jeszcze coś będzie mogło przywrócić naszą rzeczywistość do pionu. Niewykluczone po prostu, że ciąg zdarzeń, bezlitośnie przewidywalnych, doprowadzi nas, Beatę i mnie, do ekstremum i wszystko się zakończy. Proces przebiegnie mniej lub bardziej łagodnie, ale przecież na ten etap dogorywania w czasie powinniśmy być zawsze przygotowani, a nie oszukiwać się nawzajem i wgniatać w pozorny entuzjazm.
Nasze małżeństwo okaże się oszustwem. Złudzeniem, że czas może popłynąć wstecz, że cuda się zdarzają, że istnieje jakaś kotwica w światłocieniu, przy pomocy której człowiek może szydzić z rzeczy nieuchronnych.
"Ale przecież jeszcze nie wszystko przesądzone", tak, pamiętam, Beata zaklęciami i niezachwianym głodem chwil usiłowała przekreślić stan faktyczny; wielokrotnie powtarzała tę mantrę, coraz mizerniejsza z tygodnia na tydzień, już tylko połowicznie należąca do mnie. "Będzie dobrze", zapewniała mnie, z twarzą nabrzmiałą, czerwoną i błyszczącą od dużych dawek sterydów, wgryziona zachłannie w świat, ale to przecież takie naturalne, nikt nie chce oderwać się od tego ochłapu z własnej i nieprzymuszonej woli.
Ślub miał być, a jakże, planowany już ponad rok temu, taki jak z kolorowych magazynów, pięknie przystrojona katedra, biały lincoln, tłum gości, wesele w "Ambasadorze", żyli długo i szczęśliwie. Potem stopniowo rozdęte do granic przyzwoitości oczekiwania zaczęły topnieć jak kostka lodu w drinku. Teraz nie zostało z nich kompletnie nic. Nawet pointa poszła walić konia. Ani długo, ani szczęśliwie. I w ogóle jest to bez dwóch zdań gigantyczny absurd, pobrać się na przekór zaglądającej w oczy swoistej ostateczności. Co ja zresztą pieprzę, ta ostateczność przecież jest bardzo solidna, ma swój zapach, smak i kolor: spirytus, uryna, zeschłe kanapki z szynką, zjełczała zieleń kafelków w szpitalnej sali.
"Zdąży pan, teraz w trymiga przez wiadukt i już zaraz dojeżdżamy", sapie jowialnie taksiarz. Odmruknąłem coś dla przyzwoitości, nie przestając gapić się w okno. Z zasnutego białą, duszącą watą nieba leje się żar. Czuję, jak wzdłuż moich łydek spływają strużki potu. I po raz kolejny dzisiejszego dnia mam wrażenie, że uczestniczę w jakiejś gargantuicznej błazenadzie.
Zastanawiam się, ile starzy Beaty wychrzanili kasy, żeby kupić lekarzy, personel szpitala, księdza. Tak czy inaczej, spełnili kaprys córeczki, zafundowali jej tę wymarzoną idiotyczną ceremonię, która nie ma najmniejszego uzasadnienia wobec powagi najbliższych miesięcy, prowadzących na urwisty brzeg, donikąd. Czy razem, czy osobno, będziemy i tak musieli przez nie przechodzić, cóż zmieni ten fikcyjny węzeł, nałożony nam na dłonie i na gardła? Nie zniweluje on świadomości tego, że jednak nasze życia są czymś doskonale oddzielnym, nie stanowimy tej osławionej jedności; na rozdrożach okazuje się ona mirażem, igraszką zmysłów i emocji. Obecna konfiguracja przypadków wyklucza mój udział w spełnianiu życzeń Beaty.
A jednak, z pełną świadomością własnej hipokryzji, nie wiadomo kiedy znalazłem się po niewłaściwej stronie, nawet się nie spostrzegłem, gdy poszła w ruch cała machina, której już nikt nie mógł zatrzymać. Owszem, przygotowania do uroczystości toczyły się innym biegiem, niż wstępnie zaplanowaliśmy, już nie w katedrze, już bez płatków róż i monet na szczęście, już bez hucznej imprezy do białego rana, ale istota ślubu się nie zmieniała: hipotetyczne razem w fałszywej tonacji.
Gdyby moja dziewczyna miała odrobinę ambicji, nie próbowałaby brać mnie na litość. Ale ona twardo dążyła do celu, jaki wyznaczyliśmy sobie dawno temu, w zupełnie innym miejscu i czasie, gdy jeszcze można było sobie wmawiać, że wszystko przed nami. Ja oczywiście rozumiałem, iż gdy wspólny, obiecany na długie lata szlak skurczył się nagle do karykaturalnie małych rozmiarów, wpychanie się na niego z kopytami nie miało większego sensu. Beata tymczasem walczyła o każdy metr i w tej szamotaninie widziała szansę na chociażby chwilowe odroczenie wyroku.
Mówią, że miłość jest bezwarunkowa i akceptuje bez zastrzeżeń także i te rzeczy, które uwierają. W takim razie ja chyba należę do osobników wybrakowanych, jeśli chodzi o uczucia. Kochałem Beatę, ale nie kochałem jej choroby, wstrętem napawało mnie powolne znikanie drogiego mi kiedyś ciała, które teraz murszało i przestało walczyć o przetrwanie, wyrzekając się najbardziej rudymentarnych, instynktów. Przyznaję, obawiam się najgorszego, tego co może się wydarzyć, a raczej na pewno się wydarzy, tylko nie tak, jak zwykliśmy mawiać, wcześniej lub później, ale w trybie natychmiastowym. "Jacku, chcę umrzeć jako twoja żona", powiedziała mi kiedyś Beata w przypływie szczerości, a ja spytałem wprost: "A cóż to za różnica?" Długo patrzyła mi w oczy z wyrzutem. "Diametralna", odparła wreszcie, a ja przytaknąłem wtedy, dla świętego spokoju, bo przecież chorych nie wolno denerwować, a w końcu, dla mnie to faktycznie żadna różnica; krótki staż udawanego pożycia małżeńskiego, codzienna kalwaria między domem a szpitalem na drugim końcu miasta, dowożenie zmiksowanych zupek, i bezsilne przyglądanie się, jak najbliższy człowiek odkleja się pomału od swojego miejsca w tej porypanej tymczasowości. Najgorsza jest powolność metamorfozy, nie jeden decydujący cios, jak ruch doskonałego fechmistrza, tylko żmudne sączenie się sekund, godzin, dni, coraz bardziej zapyziałych. Oczami wyobraźni widzę siebie przy łóżku nieprzytomnej już Beaty, pod kroplówkami z morfiną, przykuty do niej poczuciem obowiązku. Nie pójdę przecież za żoną, pozostanę po realnej stronie teraźniejszości, ach, a przecież nie cierpię słowa "wdowiec". Wszystko robi się śliskie i żałosne, rzygać mi się chce, ale zainicjowana jakiś czas temu hucpa musi trwać. Róże pachną słodkawo, w kieszeni udaje mi się wymacać prostokątne pudełko z obrączkami (ta dla Beaty była dwukrotnie zmniejszana), taksówka parkuje niedaleko bramy szpitala. Wyglądam arcykomicznie, zmierzając w garniturze, z imponującym gabarytami bukietem, na onkologię. Portier patrzy na mnie jak na kosmitę, ale mam go w dupie, wszystko mam dziś w dupie. No, może źle się wyraziłem. Bardzo chciałbym móc tak powiedzieć, ale właściwie nie mogę, bo przecież gdyby to była prawda, nie wysiadałbym teraz z windy, aby udać się pokornie do szpitalnej kaplicy.
Wokół tyle cierpienia, jestem zdania, że afiszowanie się z małżeństwem zawartym w biegu jest wręcz niestosowne. Wszak niezaprzeczalnie, Beata pędzi na skróty. Czy trudno zresztą jej się dziwić? Mój apel o cierpliwość chociaż rozumny, zawsze będzie brzmiał kretyńsko. Czekanie stało się równią pochyłą, aktywność - spadaniem, logiczne wątpliwości straciły rację bytu.
"Ach, jakie to romantyczne. On musi panią bardzo kochać?" - trajkotały podekscytowane piguły, dowiedziawszy się o ślubie planowanym na wariata, w szpitalu, gdy okazało się, że prysły mrzonki o raju na dobre i złe. Gówno prawda. Nie ma w tym ani śladu miłości, tylko naiwny wielkopański gest, za który Beata dziękowała mi nieraz, z oczami pełnymi jakiejś skundlonej wierności. "Jacku, ja wiem, że to dla ciebie takie trudne", te słowa zapadły mi w pamięć, sam nie wiem, dlaczego. Przymierzałem jej wówczas obrączkę, która znów okazała się za mała na wychudzony, pożółkły palec. Chuj mnie wtedy strzelił. Nie miałem najmniejszej ochoty patrzeć, jak nieubłagana siła wykrada mi kawałek po kawałku ukochaną osobę, której tak mocno kiedyś pożądałem, a z której teraz witalizm wyciekał w niebyt. Usta, biodra, piersi Beaty, miały zostać mi odebrane i to nie tak po prostu, perfekcyjnym i precyzyjnym cięciem, takim jak rozstanie czy nagła śmierć w wypadku samochodowym, o nie. Los postanowił zabawić się w grę, kto kogo przetrzyma, powoli, z sadystycznym rozmysłem odmierzając mi przeczucie memento mori. Proces wietrzenia skały aż do kości rozpoczął się, aby mnie przygnieść i skotłować, naznaczyć na resztę dni, podobnie jak to obmierzłe miano "wdowca" i pamiątkowe zdjęcie z dzisiejszej szopki.
Paranoja. Po korytarzach salowe ciągną metalowe wózki i zbierają puste naczynia z obiadu. To takie leniwe godziny, późne popołudnie, czas odwiedzin, rozmów z bliskimi. "Co lekarz mówił?", "Czy jest poprawa?", "Kolejna chemia", "Ale przecież medycyna potrafi zdziałać cuda?", "Wiesz, przemyślałem sobie wszystko", "Dlaczego właśnie ja?"
A bezczelny okrzyk "Zdrowia szczęścia pomyślności!" nie pasuje do tego spójnego dialogu, układającego się w chór z krawędzi bolesnego przylądka. "Gorzko! Gorzko!". Gorycz rozleje się później, pojąłem to w przebłysku świadomości, zabiorę do domu niepotrzebne już ubrania, nagle niczyje, kubek do herbaty, krzyżówki, telefon komórkowy. Wtedy już nie usłyszę oklasków i życzeń, o nie, przemilczę to sam.
Pomieszczenie, przerobione na kaplicę jest wyjątkowo brzydkie i ciemne. Ascetyczne wnętrze nie nastraja optymistycznie. Stoją w nim dwa szeregi zupełnie przypadkowo dobranych krzesełek, a naprzeciw drzwi widnieje prowizoryczny ołtarz. Pośrodku sali znajduje się stół nakryty białym obrusem, surowy krucyfiks wisi na świeżo pobielonej ścianie, sztuczne fiołki krzyczą jaskrawym odcieniem fioletu przed małą reprodukcją Matki Boskiej, umieszczoną po lewej stronie ołtarza w dużej fotograficznej ramie.
Panuje tu mdlący zaduch. Ale nie jest to zwyczajna szpitalna stęchlizna, lecz raczej pamięć wszystkich powierzonych temu pokojowi rozważań, próśb i przekleństw.
Beata, ku mojemu zaskoczeniu, przydreptała do kaplicy o własnych siłach, rezygnując z wózka, ale zmęczyła ją droga z oddziału aż tutaj, dziesięć minut powolnego, ciężkiego marszu ku ziemi obiecanej. Teraz dziewczyna odpoczywa na rozklekotanej ławce pod ścianą przeszklonego, szerokiego hallu. Jasna suknia ją przytłacza, wśród satynowych fałd i srebrzystych haftów ginie wyniszczona postać kobiety, która jeszcze się nie poddała, ale powoli pogrąża się w idealną niewidzialność. Tak jakby Beaty już nie było, tylko ślubny strój i symboliczny welon nałożony na białą chusteczkę skrywającą wstydliwy sekret wyłysiałej po chemioterapii głowy. "Jak dobrze że już jesteś?" - mówi dziewczyna z wysiłkiem, ale uśmiecha się.
Miała przyjść tylko najbliższa rodzina. Rodzice i rodzeństwo. Ale widzę, że ze strony Beaty pojawiło się więcej osób. No tak, to dla niej bardzo ważne, namiastka pompy, patos. Skoro nie można wystawnie, niech przynajmniej nie będzie zgrzebnie.
Zjawia się wreszcie ksiądz, niemłody, o krzaczastych brwiach i surowo zaciśniętych ustach. Świadkowie, brat Beaty i moja siostra witają się z nim, wymieniają kilka zdawkowych uwag. Ojciec panny młodej przywiózł miniwieżę, oprawa muzyczna również stanowi przecież nieodłączny atrybut ślubu. Wczoraj ściągałem z Internetu odpowiednie do okoliczności empetrójki. Wkładam pendrive?a do właściwego portu. Tak, Beata zdaje się być zadowolona, gdy pierwsze dźwięki organów ożywiają surowość kaplicy.
Jakie to wszystko zwyczajne! Sądziłem zawsze, że tak bardzo podniosły moment, jak własny ślub, przeżywa się zupełnie inaczej, intensywniej, bogaciej. Wyobrażałem sobie dogłębnie przepalające mnie uczucie podniecenia, niecierpliwości, jak odlot po twardych halucynogenach. Tymczasem teraz, gdy już rozpoczęła się msza, oklapłem zupełnie. Ziewam ukradkiem, zerkając w stronę drzwi, przed którymi zebrało się stadko wścibskich pielęgniarek - rzeczywiście, obserwują niecodzienny spektakl. Będą miały później o czym mleć jęzorami przez długie miesiące. Uszy mi się czerwienią, do jasnej ciasnej, sam już nie wiem, czy mi do śmiechu, czy do płaczu, gdy widzę Beatę niemalże nieprawdziwą, może już tylko w pamięci, może to już się stało, za chwilę uklęknę tu sam, wpatrzony w czerwoną żaróweczkę prymitywnego tabernakulum. Wciąż dokucza mi gorąco, chce mi się pić, oblizuję nerwowo spieczone wargi.
"Jacku, czy chcesz pojąć obecną tu Beatę za żonę?" - pytanie księdza dociera do mnie jak przez mgłę. Milczę w odpowiedzi, trwa to dłuższą chwilę, więc zebrani zaczynają się niecierpliwić. Beata odwraca głowę, zagryza wargi. "Pewnie, że chce!" - woła moja siostra, śmiejąc się. "Chcę. Tak. Nie!" - mówię nagle, niespodziewanie dla siebie samego, drewnianym głosem.
"Jacek, nie wygłupiaj się, to naprawdę nie pora na śmichy-chichy!" - siostra kopie mnie w kostkę. "No więc?" Czuję, jak oczy wszystkich zebranych osób są wpatrzone na mnie. "Proszę księdza, on chyba się za bardzo zdenerwował." - łagodzi sytuację Beata."Chwileczkę." odpowiada z powagą duchowny i patrzy mi głęboko w oczy. Już wiem, przejrzał mnie, to nie świątobliwy świeżak, lecz stary wyga, który w tej pierdolonej umieralni niejedno widział. Ma doświadczenie i nochala do ludzi. "On musi to powiedzieć sam", oznajmia chłodno ksiądz.
Jacku, czy chcesz?
Do kurwy nędzy, a więc jednak to będzie moja decyzja. Mam wybór. I nie chcę.


____________________
Glo.
Niechaj inny wiatr dzisiaj twe włosy rozwiewa
Niechaj na niebo inne twoje oczy patrzą
Niechaj inne twym stopom cień rzucają drzewa
Niechaj noc mnie pogodzi z jawą i rozpaczą

/B. Zadura
_________________
E-mail:
glo@osme-pietro.pl

SamoZuo

Re: Ślub

#2 Post autor: SamoZuo » 22 maja 2012, 16:31

Bardzo ciężką problematykę podjęłaś.

1.Sylwetka "niedoszłego męża" wyraźnie, z pełnym dopracowaniem zobrazowana od strony psychologiczno - sytuacyjnej - bardzo dobrze!

2.Fabuła - również odpowiednio zawiązuje się wokół głownego wątku, którym jest ślub. Jest uporządkowana, niechaotyczna, nieprzypadkowa, prowadzi nas do kluczowego wydarzenia - bardzo dobrze!

3. No i oczywiście przekaz, coś co zmusza czytelnika do przemysleń w kwestiach moralnych, filozoficzno-wartościowych - a zmusza i to cholernie mocno - celująco!

No, a teraz już taka moja refleksja, ocena głównej postaci, a nie opowiadnia:
Myślę,że ten facet mimo wszystko jest cholernym samolubem. A tą kobiete podziwiam, że mimo tak ogromnej tragedi, miała odwagę walczyć o krztę normalności i szczęścia, wiedząc, że ono już na nią nie zaczeka.


Pozdrówka :rosa: :vino:

e_14scie
Posty: 3303
Rejestracja: 31 paź 2011, 17:35
Lokalizacja: Warszawa

Re: Ślub

#3 Post autor: e_14scie » 22 maja 2012, 17:15

Przeczytałam i to zachłannie. Zwróciłam uwagę, na kontekst, nie tylko psychologiczny, ale i pisany ze znajomością faktów z punktu widzenia medycznego. Nie wiedziałam, jak wygląda osoba po sterydach, nie wiedziałam również, że to się praktykuje w onkologii, więc opieram się na Twojej wiedzy, bez konfrontacji. A bohater? Ani go potępiam, ani chwalę, ani rozumiem, ani nie. Ciekawy temat podjęłaś.
Na moje oko miejscami poszła interpunkcja, ale zostawiam to Pani Kropkoprzecinek :jez:
Każdy świt jest prowokacją do nowych nadziei. Skreślić świty!

Stanisław Jerzy Lec

_______________________
e_14scie@osme-pietro.pl

Awatar użytkownika
Miladora
Posty: 5496
Rejestracja: 01 lis 2011, 18:20
Lokalizacja: Kraków
Płeć:

Re: Ślub

#4 Post autor: Miladora » 23 maja 2012, 3:18

Prawdę mówiąc, nie potrafię sobie wyobrazić tej sytuacji w realnym świecie.
Taki cwaniacki i nieczuły facet dawno już by zwiał od chorej dziewczyny, nie mówiąc o tym, że nie sądzę, żeby w ogóle zgodził się na ślub. Nie przy jego mentalności.
Dlatego dla mnie nie brzmi to zbyt prawdopodobnie.
Trochę też mnie ta jego przydługa tyrada zmęczyła - przeplatanie dość skomplikowanego, metaforycznego języka z wulgaryzmami typu: "Nawet pointa poszła walić konia", czy "Chuj mnie wtedy strzelił", a także z wszystkimi innymi możliwymi "dupami", "gównem" i "kurwami" nie uważam za zbyt szczęśliwe połączenie.
Można rozumieć rozdrażnienie faceta, u którego uczucie już wygasło, ale mimo wszystko nie sądzę, by w obliczu bliskiej śmierci kochanej wcześniej kobiety mógł w ten sposób strywializować wszystko to, co ich kiedyś łączyło, zmieniając relacje z nią i jej rodzicami na uczucia bliskie nienawiści i pogardy.

No i przy okazji przypomniała mi się dyskusja na temat minimalizmu. Zaczęłam się zastanawiać nad ilością i doborem środków - czy są tu właściwe, po czym muszę przyznać, że odczułam nie tylko ich nadmiar, ale i tendencję do przekoloryzowania, przedobrzenia w stronę jakby pewnej mało sympatycznej groteski.
Myślę, że wcielenie się w postać mężczyzny dręczonego tego rodzaju problemami nie polega na szafowaniu knajackim językiem na przemian z nieco przerysowaną literackością, lecz na większym umiarze w oddaniu jego psychologicznej sylwetki. A w tym opowiadaniu wszystkie, i to w dodatku "brudne" emocje, zostały wywalone jak na ladę w podrzędnej knajpie. Bo pomimo stwierdzeń bohatera, że nie może patrzeć, jak pożądana kiedyś i kochana osoba odchodzi w taki sposób, to trudno wobec jego obecnego nastawienia uwierzyć, że rzeczywiście mógł ją w ogóle kochać. Nie ma w nim niczego, nawet grama empatii, co pozwoliłoby przypuszczać, że dawniej planował ślub z miłości. I nie ma ani odrobiny zrozumienia, że być może decyzja o obecnym ślubie dałaby jej siły do walki z chorobą.
Dlatego dla mnie jest tak dalece odhumanizowany, że aż nierzeczywisty.

Pewna opiekunka społeczna powiedziała mi kiedyś, że ciężko chorymi ludźmi nie powinna opiekować się rodzina, gdyż to zabija nie tylko wszystkie relacje, lecz i uczucia.
I z tym się zgadzam. Ale bohater tego opowiadania nie mieszkał ze swoją dziewczyną, nie spełniał przy niej wszystkich fizjologicznych posług, nie był uwiązany dzień i noc, nie mając już w zasadzie własnego życia.
Dlatego jego reakcje są dla mnie niewspółmierne do sytuacji.

Samo opowiadanie jest sprawnie napisane, tyle że jakoś nie mogę się z nim zgodzić. ;)

:rosa:
Zawsze tkwi we mnie coś,
co nie przestaje się uśmiechać.

(Romain Gary - Obietnica poranka)

Awatar użytkownika
skaranie boskie
Administrator
Posty: 13037
Rejestracja: 29 paź 2011, 0:50
Lokalizacja: wieś

Re: Ślub

#5 Post autor: skaranie boskie » 23 maja 2012, 22:12

SamoZuo pisze:Myślę,że ten facet mimo wszystko jest cholernym samolubem.
Miladora pisze:Taki cwaniacki i nieczuły facet dawno już by zwiał od chorej dziewczyny, nie mówiąc o tym, że nie sądzę, żeby w ogóle zgodził się na ślub. Nie przy jego mentalności.
Oczywiście co złego to facet.
Taka już wasza, babska mentalność.

A ja dostrzegłem w opowiadaniu coś ważniejszego niż narzekanie na złego, samolubnego, nieczułego faceta, który tylko dotąd kocha, póki jeszcze można, a jak pani poważnie zaniemogła to najchętniej zwiałby, gdzie pieprz rośnie, albo i dalej. A może watro spojrzeć na to z innej strony? Właśnie tak, jak uczyniła to Autorka, za co chylę przed nią czoła?
Moim zdaniem bohater ma ogromny dylemat, z którym nie może sobie poradzić. Oto kobieta, którą kocha, która uosabia wszystko co było najpiękniejsze, w oczach gaśnie. Z dnia na dzień jej nieuchronny koniec staje się coraz bardziej realny. Z jednej strony wie, że taki ślub, to dla niej jakaś ostatnia nadzieja, z drugiej jednak zastanawia się, czy aby nie oszustwo. Jasne, myśli również o sobie, nie chce żyć z "piętnem" wdowca, ale to chyba nie główny powód końcowego, sakramentalnego NIE.
Spójrzmy jeszcze na to z drugiej strony. Jak to jest z tą kryształową miłością chorej kobiety (przyjęliśmy, za waszymi komentarzami, że to on jest be, ona zaś cacy do bólu, pełna szlachetności - po prostu kobieta)? Próbuję sobie wyobrazić sytuację, gdy to ja jestem umierający i wiem, że wśród żywych pozostanie ukochana kobieta. Czy zmuszałbym ją w takiej sytuacji do bezsensownego małżeństwa? Przecież oprócz mojej fanaberii, coś takiego pociąga za sobą skutki prawne, mogące w znacznym stopniu skomplikować życie ukochanej, to stawia ją przed jakże trudnym wyborem natury moralnej. W imię czego mam to robić, skoro moje dni, może nawet godziny, są policzone? To dopiero byłby przejaw egoizmu. I od takiego egoizmu, bohater, nie chcąc być bezdusznym hipokrytą, postanowił uciec, wypowiadając słowo "nie". Czy, gdyby powiedział "tak" jedynie ze względu na stan kobiety, byłby naprawdę w porządku?

Opowiadanie dało mi do myślenia i chyba o to Autorce chodziło.
Napisane sprawnie, zatrzymuje nad treścią i przekazem, wciąga w czytanie, w dywagacje bohatera. Aż trudno uwierzyć, że napisała to kobieta.
Z kolei przyznaję rację Miladorze, że nadmierne szafowanie wulgaryzmami, niczego do utworu nie wnosi, zdecydowanie go natomiast trywializuje. Szczególnie owa puenta, która poszła walić konia, jest absolutnie nietrafiona. Tak nikt nie mówi, a już na pewno nie człowiek, którym są w stanie wstrząsać zawarte w treści dylematy. On nie jest prymitywem, rzucającym mięchem w tak niewybredny sposób, nawet we własnych myślach.

Jakkolwiek by nie próbować tego ocenić, pozostaję pod wrażeniem. To naprawdę kawałek solidnej prozy.

:rosa: :rosa: :rosa:
Kloszard to nie zawód...
To pasja, styl życia, realizacja marzeń z dzieciństwa.


_____________________________________________________________________________

E-mail
skaranieboskie@osme-pietro.pl

Awatar użytkownika
Miladora
Posty: 5496
Rejestracja: 01 lis 2011, 18:20
Lokalizacja: Kraków
Płeć:

Re: Ślub

#6 Post autor: Miladora » 24 maja 2012, 1:53

skaranie boskie pisze:Jak to jest z tą kryształową miłością chorej kobiety (przyjęliśmy, za waszymi komentarzami, że to on jest be, ona zaś cacy do bólu, pełna szlachetności - po prostu kobieta)?
Za moim komentarzem nie mogłeś tego przyjąć, bo nie podsumowałam tej dziewczyny. :)
I nie dlatego, żebym nie zastanawiała się nad nią i jej pobudkami, ale dlatego, że wszystko, co o niej wiemy, pochodzi z emocjonalnej i przerysowanej relacji bohatera.
A więc z pewnością w jakimś stopniu przesadzonej.
Nie mamy możliwości ujrzenia, jak wyglądało to naprawdę. Nie wiemy, jaki był przedtem i co jej obiecywał.
To on nakreślił mało sympatyczną sylwetkę umierającej, a jego uwagi na temat rodziców i wydanych na załatwienie ślubu pieniędzy są nieczułe i po prostu chamskie. W tym stanie psychicznym równie dobrze mógł całą odpowiedzialność zwalić na nią, usprawiedliwiając sam siebie w ten sposób. To bardzo łatwe.
Dlatego nie zajęłam się postacią bohaterki, tylko jego.

Inna sprawa, że znacznie trudniejszym wyzwaniem byłoby przedstawienie tej sytuacji w sposób bardziej subtelny i niedopowiedziany. Prawdziwe dylematy moralne i etyczne człowieka, który nie wie, jak postąpić w sprawie, z którą ma pierwszy raz w życiu do czynienia, czyli w obliczu śmierci osoby, z którą był związany. Jego rozterki i ambiwalentne uczucia, a nie zwykłe, nieładne wkurwienie.
Bo właśnie ono mnie nie przekonało, rodząc myśl, że autor w tym przypadku poszedł nie tylko na skróty, lecz i pewnego rodzaju łatwiznę.
Stąd ta opinia o braku wiarygodności.

:vino:
Zawsze tkwi we mnie coś,
co nie przestaje się uśmiechać.

(Romain Gary - Obietnica poranka)

SamoZuo

Re: Ślub

#7 Post autor: SamoZuo » 24 maja 2012, 8:47

skaranie boskie pisze:W imię czego mam to robić, skoro moje dni, może nawet godziny, są policzone?
a zastanawiałeś sie dlaczego niektórzy kalecy wychodza do ludzi ?
Twoim tokiem rozumowania, to powinni położyć sie na łóżku i lerzeć czekajac na śmierć, a nie zniesmaczać swoim kalectwem innych i utrudniać ich życie prośbami o rzeczy z którymi zdrowy człowiek śmiało sobie poradzi.
A według mnie osoby, kóre, mimo tragicznej sytuacji, chcą cos dostać od życia, mają odwagę i siłe po to sięgnąć, są dla mnie prawdziwymi charakterami.

Po drugie, skoro jest ona śmiertelnie chora i zostało jej kilka miesięcy życia, a za pewne przedtem spędziła z tym facetem parę ładnych lat, to jest to tak straszne poswięcenie zająć sie kimś przez pare miesiecy?!
Resztę życia możesz robić, co chcesz.

***

Wiele osób zastanawia się czym jest prawdziwa miłość ,wymieniają oni szereg różnych pojęć niewiele zastanawiając sie co one znaczą.
A pokuśmy sie o odpowiedź na to pytanko

krótko:
Jeśli zajdzie taka okoliczność, dzięki prawdziwej miłości człowiek staje się człowiekiem. Nie miłość nie wymaga człowieczeństwa. Zadowala się zabawą, radością, namiętnością.
Prawdziwa miłość przechodzi prawdziwe próby, nie-miłość ich nie przejdzie.




Pozdrawiam

Awatar użytkownika
skaranie boskie
Administrator
Posty: 13037
Rejestracja: 29 paź 2011, 0:50
Lokalizacja: wieś

Re: Ślub

#8 Post autor: skaranie boskie » 24 maja 2012, 22:34

Czy to znaczy, że prawdziwą próbą jest milcząca zgoda na okłamywanie umierającej osoby, że wszystko jest ok, że oto właśnie bierzemy ślub, zaraz pewnie narobimy sobie gromadkę dzieci, zbudujemy śliczny domek... (chyba z kart).
Nie. Uważam inaczej. Gdybym sam był umierający i o tym wiedział, w życiu nie zaproponowałbym partnerce ślubu, a gdyby zrobiła to ona - odmówiłbym. Opieka nad chorą, ukochaną osobą nie wymaga urzędowych, ani kościelnych zaświadczeń. Wymaga właśnie miłości. Twierdzenie, że do tego potrzebny jest ślub, to czysta hipokryzja.
Kloszard to nie zawód...
To pasja, styl życia, realizacja marzeń z dzieciństwa.


_____________________________________________________________________________

E-mail
skaranieboskie@osme-pietro.pl

SamoZuo

Re: Ślub

#9 Post autor: SamoZuo » 28 maja 2012, 18:18

skaranie boskie pisze:Twierdzenie, że do tego potrzebny jest ślub, to czysta hipokryzja.
Tu nie chodzi o ślub, tu chodzi o uszanowanie ostatniej woli ukochanej osoby, które jest wyrazem szacunku do niej.

Mogłaby równie dobrze rzyczyć sobie wycieczkę do Paryża, albo kupno najnowszej torebki prady, a nie ślub.

Pozdrawiam

Awatar użytkownika
skaranie boskie
Administrator
Posty: 13037
Rejestracja: 29 paź 2011, 0:50
Lokalizacja: wieś

Re: Ślub

#10 Post autor: skaranie boskie » 30 maja 2012, 10:48

SamoZuo pisze:tu chodzi o uszanowanie ostatniej woli ukochanej osoby
A skąd mam wiedzieć, że to ostatnia wola?
Może jutro nastąpi reemisja, a pojutrze panna młoda zażyczy sobie rozwodu?
I jak wtedy będzie wyglądał argument o ostatniej woli?
Ostatnia wola to wola wyrażona przed śmiercią. Wypełnia się ją wtedy, gdy jej wyraziciel nie jest jej już w stanie zmienić.
Kloszard to nie zawód...
To pasja, styl życia, realizacja marzeń z dzieciństwa.


_____________________________________________________________________________

E-mail
skaranieboskie@osme-pietro.pl

ODPOWIEDZ

Wróć do „OPOWIADANIA”