Brązowy Zeszyt

Apelujemy o umiar, jeśli chodzi o długość publikowanych tekstów.

Moderatorzy: Gorgiasz, Lucile

ODPOWIEDZ
Wiadomość
Autor
Enbers
Posty: 335
Rejestracja: 30 paź 2011, 21:14
Lokalizacja: Katowice/Jędrzejów/Kraków

Brązowy Zeszyt

#1 Post autor: Enbers » 22 wrz 2012, 0:01

Wiem, nie lubicie wstępów, ale muszę, bo mi głupio.

Umieszczam opowiadanie za namową jednego z użytkowników forum, czując moralnego kaca w związku z tym. Obecnie nie jestem aktywnym członkiem portalu, nie czytam Waszych prac i ich nie komentuję. Dawniej - owszem :) Więc zrozumiem, jeśli nie będziecie chcieli mnie czytać i oceniać. Zwłaszcza, że opowiadanie jest dość długie.

Jeśli mimo wszystko nie zniechęciłem Was do czytania - życzę miłej lektury :) I czekam na szczerą ocenę.





BRĄZOWY ZESZYT



Mówili, że liczenie owiec jest dobre. Już nawet nie wiem od kogo się o tym dowiedziałem. To bardzo stereotypowy sposób na zaśnięcie; każdy o nim słyszał, ale mnie został polecony osobiście. Metoda podobno zadziwiająco skuteczna. Z naciskiem na „podobno”, bo liczyłem te durne owce przez ponad godzinę i sen jakoś nie przychodził. Zasnąłem dopiero, gdy owce zamieniły się w Ewy, które zamiast przez płot, wyskakiwały przez okno, rozwalając się na ulicy. Każdą Ewę próbowałem łapać, ale kolejne spadały tak szybko, że po chwili zostałem przygnieciony stadem wypadłych przez okno Ew. Próbowałem się wydostać spod kłębowiska ciał, ale ciężar przygniatający mnie był zbyt duży. Wyraźnie pamiętam zapach perfum i smak krwi. Rano okazało się, że przygryzłem sobie wargę. Cały dzień chodziłem napuchnięty i zdenerwowany. Przez Ewy. Ale Ewy tak mają. Denerwują niemiłosiernie.

-------------------------------------------------------------------------------------------------------------------


Minął miesiąc od kiedy ostatni raz z nią rozmawiałem. Trzydzieści dni minęło i nie wiem co napisać. Nie pokłóciliśmy się, nie powiedzieliśmy sobie niczego przykrego, a milczymy. Widujemy się oczywiście, mijamy na ulicy, ale konwersacja kończy się zawsze na krótkim: „siema”, lub jeszcze krótszym: „cześć”. To jest dziwne. To jest pozbawione sensu. Wszystko ma jakiś powód do jasnej cholery. Miesiąc temu byliśmy na piwie, zakończonym spacerem, zakończonym ciepłą herbatką w jej mieszkaniu. Ciąg zdarzeń piwo  drugie piwo  trzecie piwo  spacer  herbata  zerwanie kontaktu, jest bardzo irracjonalny. A ja nie lubię rzeczy irracjonalnych. Nie ma dymu bez kolców, róży bez ognia, nihil sine causa est. Ale najwyraźniej Mariusz Weiss i Ewa Bolwińska są wyjątkami od tej złotej reguły.
Musiałem wyprowadzić psa. Najadł się za dużo kości na noc i problemy żołądkowe znów dały o sobie znać. Nienawidzę, jak ktoś przeszkadza mi w pisaniu, ale przecież to nie wina psa, że zachciało mu się srać o drugiej w nocy. Biedny Pancho. Ale już mu lepiej, zwinął się w kulkę staruszek i śpi koło mnie. Ta nocna eskapada dookoła bloku była zbawienna nie tylko dla Pancha, z tego co teraz widzę. Po pierwsze, majowy nocny chłodek orzeźwił nieco mój przysypiający umysł. Po drugie, rzuciłem okiem na swoje dzisiejsze wypociny. Szlag. Nie potrafię ubrać w słowa uczuć. Język nie jest na tyle giętki, żeby „napisał wszystko, co pomyśli głowa” (ciekawe, czy jak za dwadzieścia lat to przeczytam, nadal będę pamiętał, kto jest autorem tego cytatu).
Dokonuję zatem rewizji tego co napisałem, gdyż czytając to, można dojść do błędnych wniosków.
EWA BOLWIŃSKA NIGDY MI SIĘ NIE PODOBAŁA.
„Ale co innego wynika z tego, co napisałeś wyżej.”
„Wiem, dlatego teraz muszę to wyjaśnić.”
Pancho właśnie puścił bąka przez sen. Zdanie, że opiszę dokładnie tę śmierdzącą sprawę, właśnie nabrało dosłownego znaczenia.
Ewę poznałem na pierwszym roku studiów podczas jakiejś imprezy. O, na domówce u Piotrka. Wódeczka, papierosik, scenariusz dosyć powszechny. Okazało się, że studiuje ekonomię na UEKu, też była na pierwszym roku. To był początek, a zarazem koniec tej krótkiej znajomości. Nie wymieniliśmy się numerami, więc kontakt się urwał. Po trzech latach znowu pojawiłem się na imprezie u Piotra (niech sczeźnie i zmurszeje) i dokonałem re-poznania Ewy. Wtedy pamiętałem, żeby zdobyć telefon i adres. To było w październiku zeszłego roku. Akurat zerwała z chłopakiem. Z narzeczonym! Poczułem dziwny impuls, dzika myśl zasiała się gdzieś głęboko w mojej głowie, siejąc mikrospustoszenie i pomalutku, acz konsekwentnie niszcząc zdrowy rozsądek.
Ona – potrzebuje – pocieszyciela!
Weiss – ona – chce – być – pod – czyjąś – opieką.
Absurd, prawda? Po jednej rozmowie (nie liczę tej sprzed trzech lat), kilku uśmiechach, durnych kobiecych gestach, których i tak nigdy nie rozumiałem, coś mnie do tej dziewczyny ciągnęło. Nie nazwę tego zakochaniem (łeee). Nie nazwę tego nawet zauroczeniem. Byłem „zauroczony” kilka razy, to nie to samo. Teraz nie było tego zniewolenia, zamroczenia, zagłupienia, teraz była tylko zimna kalkulacja. Traktowałem Ewę jak wysokowartościowy przedmiot, który właśnie był na przecenie i połyskiwał, mrugał do mnie, błagał o kupno. Dziwne, bo nigdy nie uganiałem się za dziewczynami, nie miałem takiej potrzeby. Miałem studia, kursy językowe, kółko poetyckie. Wytężam teraz mózgownicę, żeby zrozumieć, co mnie skłoniło do podtrzymania kontaktu z Ewą i miliony myśli rozsadzają mi czaszkę. Uporządkujmy fakty.

Fizycznie nie wyróżniała się na tle innych dziewczyn, które znałem. Była ładna, ale przecież znałem dziesiątki ładniejszych. Była inteligentna, ale w końcu powinna być, skoro studiowała ekonomię (chociaż z drugiej strony, nawet najbardziej wymagające studia nie implikowały wysokiego IQ - na moim prawie nie brakowało tępych córek panów mecenasów). Nie, nie znajdę teraz żadnej cechy Ewy Bolwińskiej, która sprawiła, że dążyłem do kolejnych spotkań. To zaczęło się gdzieś w mojej głowie i było pozbawione sensu. Zrozumiałbym ten brak logiki, gdybym się w niej zadurzył, a przecież się nie zadurzyłem. Cholera! Nie zastanawiałem się nad tym wcześniej, wszystko jakoś płynęło, wszystko było ok. Dlaczego teraz, kiedy przestaliśmy ze sobą rozmawiać, nagle zaczynam o tym myśleć? I dlaczego dopiero teraz dostrzegam swój snobizm i egoizm? Spotykałem się z nią, bo co? Bo była łatwym łupem po zerwaniu? Bo nie zależało mi na niej, tylko chciałem jakiejś zmiany w życiu? Nawet nie wiem, czy mogę tu mówić o egoizmie, w październiku takie myśli nie rodziły się w mojej głowie, a jeśli nawet, to od razu próbowałem je racjonalizować lub odrzucać.
Ad rem, ad rem! Rozpisałem się, a i tak nic nie wynika z tego bełkotu.
Spotkaliśmy się kilka razy na przełomie października i listopada. Zwyczajne wyjścia do kawiarni, na basen, do kina. Ze spotkań nic nie wynikało. Szczerze powiedziawszy, zaczęły mnie trochę nudzić. Powtarzające się rozmowy, zero świeżości, jakaś dziwna rutyna, rutyna po miesiącu znajomości! Czułem, że Ewa odbiera to podobnie, więc nie było sensu tego ciągnąć. Przestaliśmy się widywać. I o ile jej to wyszło na dobre (dowiedziałem się, że zaczęła się spotykać z jakimś lamusem z medycyny), to mnie zaczęło coś szarpać od środka. Chyba zrozumiałem (przynajmniej w części) jak może czuć się człowiek uzależniony. Wystarczyło kilkanaście dni abstynencji od Ewy, a stawałem się bardziej drażliwy, agresywny i ogólnie nie do życia. Najbardziej musiał odczuć to biedny Pancho, którego z tego miejsca oficjalnie przepraszam. Właśnie zaczął chrapać.
Nie byłem zazdrosny o Ewę; cieszyłem się, że kogoś ma, tym bardziej, że już minął jej okres „pociesz – pogłaskaj – przytul” i ewentualny związek mogła oprzeć na jakimś tam stałym gruncie. Mimo wszystko nie mogłem bez niej wytrzymać i uspokajałem się dopiero po kilku minutach wspólnej rozmowy. Powracałem do świata żywych na kolejne kilka – kilkanaście dni. A jak się to działo, że w ogóle się widywaliśmy? Nasze ścieżki uczelniano – stołówkowo – klubowo – mieszkaniowe krzyżowały się w wielu miejscach i zazwyczaj raz na 2-3 tygodnie odnajdywaliśmy się w jednym z takich węzłów. I tak mijały dni. Minął listopad, grudzień, styczeń, luty. Okresy, kiedy jej nie widziałem, były dla mnie coraz bardziej męczące. Teraz widzę to wyraźnie. Może dlatego miesiąc temu zaproponowałem spotkanie. I ponownie zastanawiałem się, co tak naprawdę robię, do czego dążę. Rozmowa się kleiła, owszem, ale jej fundamentem było gadanie, co ciekawego wydarzyło się w naszym życiu od czasu, kiedy ostatni raz się dłużej widzieliśmy. Alkohol sprawiał, że język stawał się miększy i chętniej wypluwał myśli. Odprowadziłem ją, wypiliśmy herbatę, wróciłem do domu. I tyle, i koniec. I nie rozmawialiśmy od tamtego czasu. Się wszystko wzięło i zdechło.
Więc w czym problem? Przecież cały proces przebiegał według logicznych algorytmów, podobne sytuacje zdarzały się codziennie milionom ludzi na świecie. Wszystko jest ok, wszystko jest w porządku. Bo jest, prawda? Musi być.

-------------------------------------------------------------------------------------------------------------------


Prawie biegłem do domu, żeby zacząć pisać. Właśnie siedzę przy biurku, w dżinsach, dopiero co zdjąłem czapkę. Nawet nie włączyłem komputera, a zazwyczaj jest to pierwsza rzecz jaką robię po powrocie z uczelni, nawet lanie jest na drugim miejscu. Pancho, zaraz z tobą wyjdę, muszę najpierw wyrzucić z siebie cały ten syf, bo za chwilę eksploduję.

Olała mnie.
Zlekceważyła.
Zeszmaciła, sflogała, sponiewierała, nie wiem jakich słów jeszcze użyć.
Minęliśmy się na rynku. Zatrzymałem się. „Cześć”. „Hej” – rzuciła, nawet na mnie nie patrząc. I zaczęła biec. Nie, nie spieszyło jej się. Przecież uważnie obserwowałem jej trasę, zanim mnie zauważyła. Szła lekkim krokiem, rozglądając się leniwie na boki – to był wręcz wzorcowy przykład późnomajowego spaceru.

Dlaczego to zrobiła? Czego mogłem od niej chcieć? Zapytać o samopoczucie (o zdrowie nie pytam, to dobre dla starych ludzi), powiedzieć durne „co słychać?”, zarzucić żartem?
A tu krótkie „hej” i fru!
Bała się, wystraszyłem ją. Miała dziwne oczy. Mnie się bała?! Paranoja. Zły Weiss, rzuci się na mnie i mnie zje. Albo zgwałci i udusi, jak w opowiadaniu tego idioty, którego nazwiska nie potrafię sobie przypomnieć. Bezsens. Po stokroć bezsens.
Nie wiem, czy wylewanie emocji na papier jest zabiegiem terapeutycznym, ale lepiej mi. Do tego stopnia, że zaczynam odczuwać wyrzuty sumienia, że nie wyprowadziłem Pancha od razu po przyjściu. Zaraz wracam.

Spacer, wbrew oczekiwaniom, nie przyniósł dalszej ulgi. Znowu ludzie dziwnie na nas patrzyli, co nie podziałało kojąco na moje nerwy. Powoli zaczynają mnie drażnić te tępe spojrzenia. Urok mieszkania na zadupiu. Czas na Beetvovena.

Nie pomogło. Chryste, jak bardzo nie pomogło.
Beetvoven to ostatnia deska ratunku w kryzysowych sytuacjach. Kładę się na łóżku, zakładam słuchawki i po cichutku puszczam sobie play listę (jakoś słowo „playlista” nie pasuje mi do muzyki klasycznej). Staram się wyłączyć tę część mózgu, która odpowiada za aktualne problemy i zanurzyć się w głębokie odmęty nieświadomości. Świat realny znika, pojawia się magia, tak wspaniała, tak realna i jednocześnie tak oddalona od brudnej codzienności. Dzisiejsza sesja była bardziej intensywna niż zwykle.
Wszedłem w muzykę, już po minucie wypełniała każdą wolną przestrzeń mojego umysłu. Uwielbiam ten przejściowy stan, kiedy sen siłuje się z jawą, a pomiędzy nimi, na granicy, płynie muzyka, stopniowo rozszerzając przepaść pomiędzy rzeczywistością, a projekcją podświadomości. Dziś ta granica została przekroczona nadzwyczaj szybko. Gdy muzyka całkiem odcięła korę mózgową, faworyzując układ limbiczny, poczułem niepokój. Dźwięki stawały się drapieżne, atakowały mnie, starały zranić, skrzywdzić. Po chwili przestały być tylko dźwiękami. Upiorny sen włączył do gry także inne zmysły. Odgłosy jawiły się jako pnącza, oplatające moje nogi, dotyk zmieniał się w zapach – zgnilizny, błota i mułu – zapach przechodził w smak – metaliczny, krwisty. Nie wiedziałem, który bodziec należy do jakiego zmysłu, najwidoczniej podświadomości nie robi to różnicy. Miałem wrażenie, że najmniejszy element ma znaczenie, że nawet najdrobniejsza igiełka pod postacią dźwięku, zapachu, dotyku, wbija się we mnie i drąży tunel wprost do mojego ego. To było straszne. Najdziwniejszy w tym kłębowisku zmysłów był widok, który zaserwował mi mózg, gdy na krótką chwilę byłem w stanie oddzielić od siebie atakujące mnie bodźce.
Widziałem ojca, całującego się z Ewą. Całowali się tak namiętnie, jakby byli śmiertelnie zakochani i przerażeni, że ten pocałunek jest ostatnim w ich życiu. Nie potrafię powiedzieć, skąd to wiedziałem – po prostu czułem, co rozgrywa się w ich głowach. Po chwili spojrzeli na mnie, a ich języki zamieniły się w węże, które zaczęły wolno sunąć w moim kierunku. Ojciec i Ewa patrzyli na mnie smutno i w momencie, w którym węże zaatakowały, wszystkie zmysły ponownie dokonały fuzji i natarły na mnie z dziką zawziętością. Wtedy się obudziłem.
Nie wiem, jak skomentować to, co się wydarzyło. Chyba czas powrócić do Brązowego Zeszytu. Myślałem, że uda mi się od niego uwolnić. Niestety. Brązowy Zeszycie, czas cię odkurzyć.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Powoli wszystko idzie w dobrym kierunku, mam nadzieję. Przygoda z Brązowym Zeszytem nie była tak straszna, jak się obawiałem. Otworzyłem go i zaraz zamknąłem.
Mam teraz dużo zajęć więc nie myślę o głupotach. Pisanie referatu o systemach demokratycznych w Ameryce Południowej absorbuje znaczną część mojej uwagi i czasu. Dodatkowo znów wykupiłem karnet na basen. Trzeba się rozwijać, Pancho! Nie damy się Brązowemu Zeszytowi! Ujarzmiliśmy go i podporządkowaliśmy, niech śpi, nie czyniąc nikomu krzywdy.
Brązowy Zeszycie – nie strasz mnie okładką, ani zawartością. Spoczywaj w pokoju.

-------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Nigdy nie byłem dobry w opisach, charakterystykach, chłodnych relacjach wydarzeń. Zawsze wolałem skupić się na tym, co się dzieje wewnątrz człowieka, bo jest to łatwiejsze do opisania. Naprawdę. Bo można pisać o wszystkim, używać dowolnych porównań, wymyślać nowe słowa i łamać wszelkie zasady rzemiosła literackiego. Ostatecznie każdy ma prawo na swój sposób opisać tzw. „wnentrze” i zarzucić krytykującym go osobom brak zrozumienia zjawiska.
Niemniej chciałbym nieco przystopować i skupić na czymś co będzie chimerą opisu, charakterystyki i relacji.
Kaśka Kotowska i Michał Malec. Para od zawsze. Szczęśliwi, jak się zdaje, chociaż Michał kiedyś na imprezie powiedział mi kilka rzeczy za dużo, ale po pierwsze – mógł bredzić, a po drugie… nie, na pewno bredził.
Jest złota zasada: „nigdy nie bierz dupy z grupy”, więc oczywiście Kaśka i Michał byli w jednej grupie. W mojej. Najtrafniej może ich opisać przymiotnik: fajni. Coraz rzadziej opisuje się człowieka epitetem: fajny. Ktoś jest „fajny” jak nie znamy go na tyle dobrze, aby go dookreślić. „Nie znam go za dobrze, ale jest fajny”.
Ale Kaśka z Michałem nadali temu przymiotnikowi inne znaczenie. Łączyła mnie z nimi relacja stricte koleżeńska. I to był idealny stan, w którym nasza trójka czuła się dobrze.
Jak mówiłem, chodzili ze sobą od zawsze. „Chodzili” jako para i „chodzili” dosłownie, bo rzadko można było uświadczyć ich pojedynczo, co akurat trącało jak dla mnie lekką patologią, ale co ja tam wiem. W każdym razie znaliśmy się jako tako i nie drażniliśmy siebie nawzajem. Kaśka i Michał wyczaili mnie na pierwszym roku. Nie pamiętam dokładnie w jakich okolicznościach się poznaliśmy, ale Kaśka kiedyś powiedziała, że wyglądałem jak patologiczna łajza, więc „poczuła nagłą potrzebę podejścia i zagajenia”. Po dziś dzień nie wiem, co oznacza stwierdzenie „patologiczna łajza”.

Katarzyna Kotowska była rudą, krótko ściętą dziewczyną średniego wzrostu. Często się uśmiechała, a jej uśmiech było bardzo łatwo rozszyfrować. W zależności od sytuacji miała „przygotowany” jego inny rodzaj. Oczywiste jest, że każdy człowiek ma pewną pulę min, którą wykorzystuje w stosownych sytuacjach, ale wystarczyło pobyć dłużej z Kaśką, żeby nauczyć się na pamięć każdego z jej uśmiechów. Nie były one w żadnym wypadku wymuszone, o nie! Wręcz przeciwnie – Kaśka była osobą bardzo emocjonalną i emocjonalnie szczerą, więc nawet niewielkie bodźce mogły doprowadzić ją do łez, które, w zależności od rodzaju, intensywności i producenta bodźca, mogły być łzami szczęścia lub smutku. Nierzadko jedne tak szybko przechodziły w drugie, że chyba tylko Michał był w stanie z dużą dozą prawdopodobieństwa ocenić aktualny stan psychiczny swojej dziewczyny.
Michał Malec. Obiekt westchnień co najmniej połowy żeńskiej części naszego roku. A podobno także i dużej grupy męskiej części, jak mawiają złośliwi. Jakbym. Angela określiła go kiedyś mianem „Dyskobola” i to określenie chyba najdokładniej i najkrócej może opisać jego sylwetkę. Naprawdę wyglądał jak ożywiona rzeźba Fidiasza. Tyle, że był rudy. Niby nie mam nic do rudych, ale to chyba psuło całokształt, o ile jako facet mogę oceniać wygląd drugiego faceta. Pamiętam, jak Angela mówiła, żeby nie ufać łysym i rudym; rudym, bo wredni, a łysym – bo kiedyś mogli być rudzi.
Wstydzę się tego, ale nie wiem czy czasem jednym z powodów, dla których nigdy całkowicie nie zaufałem Kaśce i Michałowi, nie był ich kolor włosów. Wydaje mi się to cholernie głupie, niesprawiedliwe i chore, ale fakt faktem – zawszę się troszkę od niech dystansowałem. Ciężko mi to opisać – nie chciałem się zaprzyjaźnić. Wolałem pozostać na stopie koleżeńskiej. Koleżeństwo jest dobre. Swobodne, wolne. Przyjaźń musi być dziwna. Strata przyjaciela chyba potwornie boli, tak mi się wydaje. Nie chcę myśleć, co się stanie jak Pancho umrze. Tak, UMRZE, nie „zdechnie”. Strata przyjaciela musi być straszna.
Dlaczego piszę o tych gołąbeczkach? Bo, jak cały świat (już się zaczynam przyzwyczajać) zachowują się ostatnio dziwnie. Przecież doskonale widzę, jak mnie obserwują, widzę ich zatroskane buźki i te spojrzenia, z którymi uciekają, jak połączy nas jedna linia wzroku. Na szczęście już się mnie nie boją, jak kiedyś Ewa. Bo wówczas chyba sam zacząłbym bać się tego Weissa, którego codziennie oglądam w lustrze.
Dzisiaj po zajęciach podeszła do mnie Kaśka (sama! Bez Malca! Już to było podejrzane!) i powiedziała poważnym tonem: „Musimy porozmawiać, Weiss.” Wybuchnąłem śmiechem, nie mogłem się powstrzymać. Ta jej powaga, ten tembr głosu w połączeniu z drobną sylwetką i tymi rudymi włosami rozbawiły mnie do łez. „Dobrze.” – odsapałem – „Rozmawiajmy.”
„Teraz nie mam czasu. Za dwa dni.” – rzekła krótko i odeszła.
Nie wiem, czy mój śmiech ją odrzucił, czy przypomniała sobie o praniu, które wcześniej włączyła, czy jeszcze inny arcyważny powód kazał jej uciec – w każdym razie z niecierpliwością oczekuję czwartku. Co też ta miedzianowłosa panna chce mi powiedzieć?
„Musimy porozmawiać, Weiss.” – zaplułem zeszyt, słowo daję.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------


Powiedziałem Malcowi o Brązowym zeszycie. Nie wiem, co we mnie wstąpiło. Przyszedł do mnie oddać pieniądze. Kazałem mu wejść, zaproponowałem piwo - akurat miałem dwa w lodówce. Usiedliśmy… i zacząłem gadać.
Teraz, jak na zimno analizuję sytuację, myślę, że potrzebowałem jakiegoś wentyla bezpieczeństwa. Osoby, która mnie wysłucha, jak w końcu moja psychika siądzie na dobre. A siądzie, to tylko kwestia czasu. Jeszcze teraz ta Kaśka! O co jej chodzi?

- Chcę, żebyś o czymś wiedział, panie Malcze.
- Mów pan, panie Weissu.
- Patrz pan. Co to jest?
- No zeszyt.
- Błąd, panie Malcze. To nie jest zeszyt. To jest magiczny zeszyt. Niech cię nie obchodzi, jak działa ta magia, ale możesz się dowiedzieć, co jest w środku.
- Słucham, panie Weissu.
Zatrzymałem zeszyt w powietrzu i milczałem przez chwilę, żeby dodać akcji dramaturgii.
- Krew, pot i łzy, kolego. Krew, pot i łzy.
- Obawiam się, że nie rozumiem.
- Obawiam się, że ja też nie. W tym zeszycie zapisuję pewne… jakby to ładnie powiedzieć… nienajszczęśliwsze wspomnienia. To taka gorsza i smutna strona Mariusza Weissa.
- Taki emo pamiętnik.
- Można tak powiedzieć. I chcę, żebyś jako jedyna osoba poza mną, wiedział o istnieniu tego cuda. Bardzo mi na tym zależy. Naprawdę.

Malec spojrzał na mnie w skupieniu, odstawiając puszkę Tyskiego.

- Coś cię gryzie stary, prawda? Kaśka miała rację…
- Kaśka, Kaśka, Kaśka… tak się składa, że na moje nieszczęście ona zazwyczaj ma rację – zaśmiałem się z pewną dozą goryczki – zupełnie jak moja świętej pamięci matka. Owszem, coś mnie gryzie, ale do końca sam nie wiem, co. Myślę, że odpowiedź tkwi tu – i ponownie podniosłem Brązowy Zeszyt - po prostu chcę, żeby ktoś w miarę ogarniał sytuację, kiedy… jakby to znowu… kurwa, po prostu chcę, żebyś o tym wiedział, ok?
- Jasne, stary. To brzmi banalnie, ale możesz na mnie liczyć. Jak jest coś, o czym mi chcesz powiedzieć, to wal. Wysłucham.
- Dzięki, ale chyba póki co nie mam żadnych żalów do wylania. Tylko wiesz… trochę mnie zaczyna pani Kaśka irytować. Węszy i węszy.
- Bo się o ciebie martwi. Sam teraz widzę, że nie bezpodstawnie.
- Taaa… martwcie się o mnie wszyscy. To pomoże. – uśmiechnąłem się krzywo, acz szczerze. – Chce ze mną jutro pogadać, ciekawe co mi powie…
- Szykuj się na najgorsze, stary – roześmiał się Malec.
- Chyba tak… - westchnąłem dopijając piwo.

-------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Rozmowa z Kaśką odbyła się. Jestem zaskoczony jej przebiegiem i zupełnie nie wiem, co mam myśleć. Więc może nie będę próbował zrozumieć przekazu Kotowskiej, tylko odtworzę tę dziwną wymianę zdań. Tu, na papierze. Może mój umysł się rozjaśni, bo w tym momencie dryfuje gdzieś w odmętach zagubienia i niepokoju.
- Weissi, kurna, ogarnij się!
-?
-Nie widzisz, co się z tobą ostatnio dzieje?
- Nie.
- Jezu, Weiss. Jesteś nieobecny. Patrzysz… gdzieś indziej, nie fiksujesz wzroku. Zastygasz na kilka minut w bezruchu. Ludzie zaczynają cię wytykać palcami.
Tak mówiła. Teraz, kiedy o tym piszę, przypominam sobie całą rozmowę z dokładnością do niemalże jednego słowa.
- Po pierwsze, może usiądźmy. Po drugie – uspokój się, bo wyglądasz, jakbyś się na mnie denerwowała, a chyba nie masz powodu. Po trzecie – o czym ty mówisz w ogóle?
- Mariusz, nie denerwuję się na ciebie, tylko o ciebie. To znaczy martwię się o ciebie. Gubisz rzeczy, nie pamiętasz tras, którymi chodzisz od lat. Coś jest nie tak.
- Gubię rzeczy, nie pamiętam tras… - powtórzyłem wolno.
Gubię rzeczy i nie pamiętam tras. No faktycznie, kilka razy ostatnimi czasy posiałem gdzieś portfel i telefon, ale przecież zawsze się znajdowały. A co do tras, to byłam najzwyczajniej w świecie…
- …zamyślony, nigdy ci się nie zdarzyło gdzieś iść, a po drodze zapomniałaś, dokąd tak naprawdę idziesz, bo coś akurat siedziało ci w głowie?
- Nie, jak wracałam do domu. Nie mogłeś trafić do domu.
- A ty skąd o tym wiesz?
- Od Michała.
- A Malec skąd o tym wie? Cieszył się, jak mu powiedziałaś, że chcesz ze mną pogadać?
- Nie mówiłam mu.
- Heh, i tak wiedział – roześmiałem się – ale nieważne. Suma summarum to jesteście pojebani. Malec mnie śledzi, ty się gapisz na mnie przerażona, to nie ma co się dziwić, że głupieję, jak mam takich…
- Mam dalej wymieniać twoje ostatnie jazdy, Weiss?
- Nie żałuj sobie.
- Nie odpowiadasz na pytania, unikasz ludzi, zasypiasz na zajęciach.
Zamyśliłem się wtedy, Coś było na rzeczy. Gdzieś zakłuła mnie ta igiełka prawdy, która przemieniła się w sztylet po zdaniu:
- Wiem, że chciałeś się zabić.
Tak mogło być. Mogłem to zapisać w Brązowym Zeszycie i o tym zapomnieć, temu przecież służył. Mogę to przeczytać w każdej chwili, zeszyt leży w drugiej szufladzie, przykryty stertami starych książek. Ale boję się. Strasznie się boję. Wiem, że Brązowy Zeszyt niesie ze sobą tylko ból i cierpienie. Jak bardzo chciałbym go spalić! Ale też nie mogę. Lata przelanych trosk, niepokoju, niepowodzeń, lata pisania o rzeczach, o których chciałem zapomnieć i zapominałem, zapominałem już na drugi dzień. Nie mogę na zawsze usunąć czegoś, co stanowi część mnie. Poza tym, boję się że po zniszczeniu, Brązowy Zeszyt ostatnim językiem ognia wypluje na mnie całą swoją zawartość.
Kiedy ostatnio raz miałem go w rękach? Kiedy coś do niego wpisałem? Ilu rzeczy nie pamiętam? Czy zrozumiałbym moje relacje z Ewą, jej ucieczkę, moje dziwne zachowanie w przeciągu tych kilku tygodni? Pewnie tak. Ale boję się lawiny wspomnień, które zaatakowałyby mnie i zniszczyły. Próbowałem się zabić. Jak? Kiedy? Nic nie pamiętam. A jeśli znów spróbuję? Co, jeśli mi się uda? Wtedy nie będę mógł wpisać tego do Brązowego zeszytu, nie będzie – pstryk! – i po wspomnieniu.
Dalsza rozmowa z Kaśką nie wniosła niczego nowego. Nie pytałem, skąd wiedziała o moich rzekomych samobójczych planach, nie chcę wiedzieć.
Nie chcę niczego wiedzieć.
Co mam robić?
Wszystko mi mówi, żebym odważył się otworzyć szufladę i wyjąć zeszyt.

Leży na stole. Niebieski, z ciemnobrązowym wzorem w poprzek. Osiemdziesięciokartkowy, w kratkę. Doskonale pamiętam, kiedy go kupiłem. Początek lipca 2003r., gimnazjum. Hurtownia artykułów papierniczych. Sprzedawca był chudy, miał na sobie koszulę w kratkę, dżinsy i nosił grube okulary. Na szczycie głowy był łysy, resztki włosów dookoła głowy zdążyły już posiwieć.
Wszystko pamiętam. Pamiętam drogę do i z hurtowni. Pamiętam, że tego dnia mama zrobiła knedle ze śliwkami. Miesiąc później umarła. Dlaczego po tylu latach potrafię wszystko odtworzyć z taką dokładnością?
Podmuch wiatru z okna otworzył zeszyt. Natychmiast go zamknąłem. Zdążyłem mimowolnie przeczytać pierwszą datę widniejącą nad półstronicowym wpisem: 14 IX 2003r.
Jestem przerażony.

-------------------------------------------------------------------------------------------------------------------


Biegłem górską ścieżką. Równo, miarowo, szybko. Tak szybko, że jakby to nie był sen, to zapewne opadłbym z sił po paru minutach. Ale ja biegłem. Nie wiedziałem po co, nie wiedziałem jak długo mam biec, wiedziałem tylko, że muszę. Że coś ważnego. Że trzeba. I że bardzo chciałem.
Jak zwykle zalewała mnie fala szczegółów. Pamiętam wszystko. Sen zaczął się „w biegu”. Biegłem po schodach utworzonych ze skał, porośniętych mchem i śliskich od deszczu. Dookoła szalała burza, ale nie bałem się jej. Wiedziałem, że muszę biec, jak najszybciej dostać się na szczyt. Czułem nadludzką siłę, którą dawało mi poczucie misji. Nie byłem zmęczony, nie czułem zimna. Determinacja. I jakaś dzika energia, radość, że się w końcu uda, że dobiegnę, że zrobię, że się stanie. Co? Wtedy jeszcze nie wiedziałem. Biegłem. Deszcz zalewał mi oczy, ale ja widziałem wszystko wyraźnie. Czułem każdy mięsień, każdą falę krwi zalewającą moje ciało. Ale to nie było zmęczenie, to była czysta energia.
Jestem na szczycie. Niesamowite uczucie. Rozpiera mnie szczęście, tak okrutnie kontrastujące z atmosferą dookoła. Cały drżę, zaciskam ręce w pięści, czuję, jakbym całą energię skumulował w koniuszkach palców. Pan świata pośród swojego lenna, które… umiera? Ukazuje swą potęgę? Drży ze strachu? Nagle przychodzi znajoma fala. Zaraz za nią kolejna, pulsująca, silniejsza od poprzedniej. Wędruje przez całe ciało i uchodzi tam, gdzie powinna. Orgazm jest równoczesny z uderzeniem pioruna.
Cisza i spokój. Łąka, wszędzie łąka. Po prawej stronie w oddali las, po lewej powoli płynie kryształowo niebieska rzeka. Jestem zmęczony i szczęśliwy zarazem. Nadal czuję tę dziwną siłę, ale teraz wyraża się ona w czym innym. W trosce. W odpowiedzialności. Tak. Wiem, że jestem potężny, muszę się nią zaopiekować. Ale kim? Kim jest ona? Odpowiedź pojawia się tuż przede mną.
Na łące rośnie stokrotka. Łzy napływają mi do oczu, kiedy widzę jej poszarpane listki i poobrywane płatki. „Co oni ci zrobili…?” Stokrotka ledwo wisi na kawałeczku łodygi, ale póki może, czerpie przy jej pomocy życiodajne soki z ziemi. Dookoła niej spalona ziemia. Sucha, martwa enklawa pośród całej żywej łąki. Podchodzę do stokrotki.
„Uratuję cię.”
I zrywam ją. Tulę do siebie, mówiąc, że od dziś jesteśmy razem, że nic jej się już nie stanie, żeby się nie bała.
„Nie opuszczaj mnie.” - mówię do niej.
Stokrotka się wyrywa, chce wracać do ziemi, nawet tej spalonej. Nie może żyć bez podłoża.
„Wszystko będzie dobrze.” - szepczę do niej, a ona umiera w moich ramionach.


Ten sen. Miał jakieś znaczenie? Coś powinienem zrozumieć? Nie, wiem, że do niczego nie dojdę, póki nie przeczytam Zeszytu. Koniec z wiecznym uciekaniem. Zaczynamy, Pancho.

------------------------------------------------------------------------------------------------------------------


14.X. 2003
Tata znowu przyprowadził tę Agnieszkę. Już nawet nie starają się ukryć przede mną, że uprawiają seks. Nienawidzę, jak to robią. Agnieszka jest niewyobrażalnie brzydka, nie wiem co tata w niej widzi. Specjalnie wszedłem do nich, żeby im przerwać. Udałem, że nie wiem o co chodzi i spytałem tatę, gdzie jest cukier. Nie odezwał się. Jak Agnieszka wyszła, uderzył mnie w twarz. Bez słowa. Rozryczałem się. Potem długo go przepraszałem, ale nie odzywał się do mnie. Mam nadzieję, że przejdzie mu do jutra, nie lubię jak tata się na mnie gniewa.

16.X.2003
Tata się do mnie nie odzywa od dwóch dni. Nie wiem co się stało. Raz tylko odburknął, że wiem doskonale i żebym nie robił z niego idioty. A ja naprawdę nie wiem.
Dziwne. Mimowolnie przeczytałem wpis sprzed 3 dni, który widnieje na górze. Od razu przypomniałem sobie całą sytuację z Agnieszką. Więc o to tata się gniewa. Zaraz go pójdę przeprosić, nie chcę, żeby się gniewał.
Nadal się nie odzywa. Znowu zrobiłem to, czego tak nienawidzę. Zacząłem płakać. Nie wiem już kto ma rację, on czy ja. Może naprawdę go zawiodłem. Co mam zrobić, żeby tata się nie gniewał?

17.X 2003
Nie rozumiem. Zeszyt ma jakąś dziwną moc. Jak coś w nim zapiszę, to na drugi dzień tego nie pamiętam. Znów odruchowo przeczytałem poprzednie wpisy i zrozumiałem, co się dzieje u mnie w domu. Na szczęście tacie już przeszło, jeszcze się dąsa, ale już jest lepiej. Kocham go.
Muszę sprawdzić tę właściwość Zeszytu. Skoro jutro zapomnę o tym, co teraz piszę, to zapomnę, że podejrzewam Zeszyt o jego moc. Zostawię więc sobie karteczkę na biurku z napisem: „Czy pamiętasz o mocy zeszytu? Jeśli nie, otwórz go i przeczytaj ostatni wpis. A najlepiej wszystkie.”

18.X.2003
Jezu, to się sprawdza. To naprawdę działa. Będę więc wpisywał tu tylko rzeczy o których będę chciał zapomnieć. Haha! Przecież to oznacza koniec zmartwień!


24.XI.2003

Nie chcę pamiętać tego dnia! Nie chcę! Tata się gniewa, strasznie się gniewa! Powiedział, że poświęcam mu za mało czasu. Odpowiedziałem mu w nerwach, że to on nie ma czasu dla mnie, tylko woli spotykać się z Agnieszką! Uderzył mnie w twarz. Zacząłem płakać. Krzyczał na mnie, że nie rozumiem, jak on się czuje, że mu strasznie brakuje mamy (w sensie mojej mamy) i że ma tylko Agnieszkę. Że rodzony syn woli siedzieć zamknięty w pokoju i czytać książki, zamiast porozmawiać z ojcem.
Wiedziałem, że ma rację. Płakałem nie dlatego, że mnie bolało, ale dlatego, że go zawiodłem. On bardziej cierpi po śmierci mamy. Ja kochałem ją nad życie, ale on pewnie jeszcze mocniej, dlaczego nie pomyślałem o tym wcześniej, tylko wypominałem mu, że jest zły, bo spotyka się z Agnieszką? Nie jestem dobrym synem.
Zacząłem go przepraszać, ale się nie odzywał. Nienawidzę tego! Dlaczego mi nic nie odpowiedział? Cokolwiek! Siedziałem, ryczałem i przepraszałem. Żadnej reakcji. Wiem, że jestem winny i nie chcę żeby się gniewał! Już nie będę! Dlaczego się cały czas gniewa? Nie chcę o tym myśleć, ani tego pamiętać! Brązowy Zeszycie, pomóż mi!

7 V 2004

Dziś dowiedziałem się, że nie pojadę z chłopakami na ognisko do Manzurowa. Przez Tomka Pardałę. Trzeba było wyeliminować jedną osobą, bo ktoś źle policzył miejsca w autokarze i wychowawczyni powiedziała, żebyśmy ustalili to we własnym gronie. No to męska część klasy ustaliła - Weiss nie jedzie. Dziewczyny się nie wtrącały. A chłopakami kierował Pardała – tak, ten sam, którego na początku roku uratowałem przed atakiem Łasicy i Szoguna. Ludzka wdzięczność nie zna granic.
Był wrzesień. Do naszej klasy doszedł nowy uczeń – Tomasz Pardała. Nigdy nie zdołałem się dowiedzieć, dlaczego przyjechał w nasze strony i czemu musiał zmienić szkołę, grunt, że nie znał tu nikogo. Pulchny chłopaczek w okularach od razu nie przypadł do gustu Łasicy i Szogunowi – dwóm największym zabijakom klasowym. Chociaż, z drugiej strony, czekali na kogoś takiego jak Pardała – w naszej klasie jak dotąd nie udało im się znaleźć kozła ofiarnego, każdy z chłopaków potrafił się przed nimi obronić i wyznaczyć swoją bezpieczną granicę, której tamci przekraczać nie mogli. A nawet z biegiem czasu, polubiliśmy trochę tych dwóch wysokich rudzielców.
Na Pardałę rzucili się pierwszego dnia. Świeże mięcho, zero obrony. Pamiętam ich spotkanie jak dziś.
- No, no, no, kogo my tu mamy… - usta Shoguna wykrzywiły się w złośliwym grymasie, kiedy wspólnie z Łasicą dorwali go jak wychodził z toalety.
- Gruby Tomasz, Tomasz PIERDOŁA – zawtórował mu wymieniony wyżej Łasica.
Pardała stanął jak wryty, przenosząc wzrok z jednego na drugiego. Napięty przez pokaźny brzuch T-shirt wyłaził mu ze spodni, czyniąc wygląd Tomasza jeszcze żałośniejszym. Jego wielkie, pełne przerażenia oczy wydawały się większe za sprawą grubych szkieł, które nosił.
- Ale ch-chłopaki… czego wy ch-chcecie?
- Niczego konkretnego, bambaryło – Shogun nachylił się nad nim tak, że Pardała z pewnością mógł dostąpić zaszczytu powąchania wyziewów z szoguńskiej paszczęki – musimy ci przecież pokazać na początku, kto tu rządzi. Nie bierz tego do siebie, rozumiesz, taka inicjacja plemienna… A tak się składa, że w tej klasie najwięcej do gadania mam ja i ten oto obecny tutaj pan Łasica. Rozumiesz?
Pardała wyprostował głowę. Chyba zrozumiał, że obejdzie się bez wpierdolu, więc starał się ugrać jak najwięcej, udając, że wcale się nie boi.
- Rozumiem. Ale mogliście mnie o tym poinformować w delikatniejszy sposób, nie miałem zamiaru sprzeciwiać się władzy – tu zaśmiał się nerwowo, kłaniając się delikatnie chłopakom.
Wiedziałem, co się zaraz stanie i zacząłem zastanawiać się nad interwencją.
- Posłuchaj, wieprzu – Shogun skoczył naprzód i wbił Tomaszowi przedramię w szyję i tak jesteśmy dla ciebie bardzo delikatni. Na kolana!
Pardała zrobił się nagle biały jak jego wyłażąca z portek koszulka.
- C-co?
- Na kolana, kurwa! – Shogun odsunął się nieco od ofiary i wypiął dumnie pierś - i lizać buty, raz, raz!
To był ten moment. Podszedłem do naszej wesołej gromady.
- Te, Łasica, co wy tu wyrabiacie? – zapytałem niemalże od niechcenia.
Łasica łypnął na mnie groźnie wzrokiem, Shogun nawet nie zwrócił na mnie uwagi.
- Liczę do trzech, bambaryło. Jak nie uklękniesz, to przysięgam, że tak ci…
- Shogun, wyluzuj – złapałem go za ramię. – czego ty chcesz od chłopaka?
Nawet nie odwrócił głowy. Złapał Pardałę za podbródek i przysunął się tak blisko jego twarzy, że usłyszałem głuchy dźwięk zderzających się czaszek.
- Shogun, kurwa! – szarpnąłem nim tak gwałtownie, że musiał odkleić się od Pardały - zostaw go!
Dopiero wtedy na mnie spojrzał. Kipiał wściekłością. Nie dlatego, że powstrzymywałem go od sprawiania manta nowemu koledze. Nawet nie dlatego, że przerwałem mu w kluczowym momencie. Pokazałem Tomaszowi, że Shogunowi można się przeciwstawić, że jego władza nie jest absolutna. Oczywiście mógł próbować mnie pokonać i wrócić do Pardały, co z pewnością dodałoby mu animuszu jako przywódcy, ale wiedział, że za dużo ryzykuje. Zbyt wiele razy skutecznie mu się opierałem, widział we mnie godnego przeciwnika, którego warto zostawić w spokoju. Zmierzył mnie od stóp do głów i łypnął groźnie na Pardałę.
- Zbieramy się, Łasica – prychnął.
Tomasz dyszał przyciśnięty do ściany.
- Dzięki. – wychrypiał.
- Nie ma sprawy, kolego – uśmiechnąłem się. – Tych dwóch tylko tak groźnie wygląda . Trzeba im się raz postawić i z głowy.
Teraz i Pardała się uśmiechnął.
- Tylko, ż-że ja… j-ja n-nie…
- Nauczysz się. Chodź, bo nam spóźnienie wpiszą.

W taki właśnie sposób poznałem Tomasza Pardałę. Czas pokazał, że naprawdę był frajerem. Łasica z Shogunem nie dręczyli go, więc postanowił się do nich zbliżyć. Widać, że ciągnęło go do władzy. I w końcu sobie ich zjednał. Pieniędzmi, bo czymże innym. Okazało się, że jest niewyobrażalnie bogaty, jeśli porównać go ze mną, czy z nimi. Doskonale o tym wiedział i nie bał się tego atutu wykorzystywać. I zaczęło się – imprezy w pardałowym domu, jakieś nocne eskapady po mieście itd. itp. Ale nadal był taką samą ciotą, co na początku. Tyle że nie bał się nikogo, bo miał za plecami Łasicę i Szoguna, a potem także różne menty z innych klas. Po pewnym czasie chłopaki zaczęli chyba go podburzać przeciwko mnie. Dawniej mnie nawet lubili, ale Shogun widać przyjął moją obronę Pardały jako plamę na honorze. A że nie chciał otwartej wojny, to uprawiał partyzantkę, uprawiając politykę anty-weissowską. Chyba skutecznie, o czym przekonałem się dzisiaj.

Męska część klasy zgromadziła się na boisku podczas dużej przerwy.
- Jak wiadomo, nie wszyscy pojedziemy do Manzurowa – zaczął nasz nowy przywódca, pan Pardała. – jeden z nas nie pojedzie. Trzeba teraz wskazać, który.
- Zróbmy losowanie – zaproponował Arek – będzie najsprawiedliwiej.
- Zycie nie jest sprawiedliwe – powiedział pan Pardała. Kocham te jego wspaniałe i odkrywcze frazesy, którymi katuje nas coraz częściej. – nie pojedzie Weiss.
- Że co proszę słucham? – spytałem grzecznie.
Bał się do mnie podejść i powiedzieć mi to w twarz. Jakby ktoś z boku obserwował tę scenę, musiałby stwierdzić, że chyba jest wyreżyserowana.
Na środku boiska stał gruby król Pardała, zaraz za jego plecami dwaj rudzi chudzielce pod postacią Shoguna i Łasicy, a po bokach pozostała, bezjądrzasta część „męskiej” części klasy. Ja stałem przed nimi.
- Czy ktoś ma inne zdanie na ten temat? – cesarz Pardała odwrócił się do reszty. – jeśli ktoś sądzi inaczej, niech przemówi teraz.
Oczywiście nikt nie przemówił.
- Widzisz, frajerze – zwrócił się do mnie – lud tak chce.
Chyba nigdy nie zapomnę tych durnych uśmieszków Pardały, Shoguna i Łasicy. I głupich, na wpół przestraszonych min bezjądrzastych.

18 VI 2005

Tata cierpi przeze mnie. Nie pierwszy raz zresztą. Ale teraz naprawdę przeze mnie. Zawaliłem na całej linii i nie chcę tego pamiętać, nie chcę o tym myśleć, chcę, żeby to się nigdy nie wydarzyło!

Powiedział, że poświęcam mu za mało uwagi. Że nie mam dla niego czasu. Mówi, że jest straszliwie samotny po śmierci mamy i że ma na tym świecie tylko mnie. Już tyle razy to przerabialiśmy, a ja wciąż nie potrafię zrozumieć, że staruszek może mieć rację.
Zamiast go pocieszyć, porozmawiać z nim, pokazać, że mi zależy, to w nerwach zacząłem mu znowu wypominać Agnieszkę. Nie wiem, co we mnie wstąpiło! Natychmiast zacząłem go przepraszać, zapewniać, że nie miałem na myśli niczego złego, ale widziałem ten ból w jego oczach. Ten zawód, który zgotowało mu jedyne dziecko.
Nie wiem, co mam teraz zrobić. Rozum mówi mi, że tacie przejdzie po paru dniach, jak zawsze. Ale ja nie potrafię funkcjonować, kiedy on się gniewa. Mam tylko jego. Nie chcę go tracić po kawałku z każdą kłótnią. Nie chcę się od niego oddalać, a robię to bez przerwy.
Nie mam odwagi teraz iść do niego i mówić setny raz: „przepraszam”. Obrzydło mi to słowo za tysięcznym razem kiedy je wypowiedziałem. Od tej pory mam wewnętrzną blokadę przez używaniem go, ale przecież nic innego nie mogę powiedzieć. Zawiodłem. Po raz kolejny.
5 V 2006

Chciałem szybkiego wyjaśnienia sprawy - to mam. Pani Klaudia w obrzydliwy sposób została przelizana przez moich ulubieńców, tzn. ryże małpki – Łasicę i Shoguna.
Na nic się zdały wszelkie starania, na nic te tygodnie, na nic wszystko.

„Znudziłeś mi się, frajerze” – jakby nie ty, Brązowy Zeszyciku, chyba na zawsze bym pamiętał o tych pijackich słowach, wypowiedzianych bezpośrednio po odklejeniu się od Shoguna. Aż mnie dreszcze przechodzą, jak sobie pomyślę, że te same usta kiedyś odklejały się ode mnie. Tzn Klaudii, nie Shoguna.

Ale nie w tym rzecz. Cały nasz pseudozwiązek (nigdy formalnie parą nie byliśmy) to było jedno wielkie fałszerstwo, nasycone słodyczą i obłudą w jednym. Nienawidzę kłamstwa i udawania.
I dobrze, niech liżą tę zapijaczoną, malinową buźkę. Tępe gnoje bez uczuć.
A tobie, kochana Klaudio, życzę żebyś zaciążyła. Dobranoc.


18 IX 2007

Dlaczego tak się stało? Czy da się to jakoś odkręcić? Jego słowa były straszne, bolesne i piekące. To nie były słowa ojca, to były słowa tej szmaty wypowiadane ustami ojca.
Zbierało się długo. Na to się zanosiło – chmury kłębiły się nad naszymi łbami już od co najmniej roku. Jad, który stopniowo sączyła Agnieszka, w końcu przeżarł ojca na wskroś. Nie mówię, że jestem bez winy. Ponownie jestem rozdarty. Kto zawinił bardziej? Ja czy ojciec? Czy naprawiać tę zgniłą relację? Czy jest jeszcze co naprawiać?

- Mariusz, wszystko już jest załatwione. Wprowadzasz się pierwszego października. Pieniądze na koncie masz. Co miesiąc będę wpłacał stałą kwotę.
- Co jaki czas mam przyjeżdżać?
Ojciec westchnął.
- Doskonale wiemy, że będzie najlepiej, jak będziesz przyjeżdżał… jak najrzadziej – widziałem, że jest lekko zmieszany, mówiąc to.
- Mogę nie przyjeżdżać wcale – powiedziałem ostro. Zgrywałem chojraka, ale czułem, że ciśnie mnie w gardle i z każdym słowem ojca będę miał coraz większe trudności w powstrzymaniu tej fali, która już się zaczęła.
- Patrzcie, jaki się hardy zrobił! Czy ty mi robisz łaskę, że wracasz? – drwił ze mnie.
- Nie. Nie robię.
- Masz pieniądze, masz mieszkanie, masz zajęcie. Nie musisz wracać.
Zamknąłem oczy. Chciałem coś powiedzieć, ale bałem się, że przy najmniejszym otwarciu ust, wybuchnę płaczem. A nie chciałem tego zrobić. Nie tym razem. Nie znowu.
Odwróciłem się i skierowałem w stronę pokoju.
Usłyszałem jeszcze, jak ojciec mówi:
- I tak mnie nie potrzebujesz.
A gdy wryłem się twarzą w poduszkę:
- Ani ja ciebie.

20 VI 2009

To już koniec. Koniec mnie i Ewy, jeśli kiedykolwiek można było mówić o nas – „my”. Niczego w życiu nie udało mi się tak spierdolić jak tego wieczoru. Wszystko. Lewy bok boli, wszystko, głowa, Jezus, co ja zrobiłem? Co ja zrobiłem? Co ja mówiłem? Dlaczego? Jestem aż tak słaby? Brązowy Zeszycie, jakby nie ty, to chyba skończył bym to, co zacząłem w barze. Ale po co, prawda? Przecież jutro nie będę tego pamiętał, kocham cię za to, hahahahahahahahahha!
Umówiliśmy się na godzinę 19 w Maksie. Nie wiem, dlaczego, nie wiem po co, coś mnie po prostu podkusiło, żeby się z nią znów zobaczyć. Całą sytuację z Ewą miałem już przemyślaną, zresztą, nawet gdzieś te przemyślania zapisałem. Jakie to wszystko było złudne, jakie nieprawdziwe, udawane. Tak, Weiss był panem swojego umysłu, swojej duszy, serca, kutasa, kurwa! czegokolwiek, co ma jakąkolwiek władzę nad relacjami damsko-męskimi. Nie był! Nigdy nie był! Byłem niewolnikiem wszystkich uczuć, które dziś pokazały, że to one rządzą mną, a nie ja nimi!
Wszystko pamiętam, jak zawsze. Ale na szczęście tylko do jutra. Jutro nie będę pamiętał niczego, zostanie tylko szrama na plecach, której nie będę umiał wytłumaczyć. A mało brakło, bym już nigdy niczego nie pamiętał…

Piliśmy piwo. Wiedziałem, że coś się stanie, że zaraz pęknie jakaś nić, która trzyma w kupie wszystkie tryby tej maszyny obłudy, która kierowała mną przez tyle miesięcy. Ona tego nie widziała, rozmawiała ze mną, jak gdyby nigdy nic.

- Zastanawiałaś się kiedyś, jak może czuć się człowiek straszliwie samotny? – spytałem w pewnym momencie – jak może wyglądać dzień takiego człowieka?
- Nie… chyba nie… - Ewa była wyraźnie zaskoczona pytaniem. I chyba nie tylko pytaniem. Musiałem dziwnie wyglądać, mówiąc to.
- Nie. A zastanawiałaś się ilu takich ludzi znamy? Niektórzy świetnie się ukrywają, wiesz? A w środku gniją.
Patrzyła na mnie, nic nie mówiąc. Wiedziała, że mówię o sobie, nie chciała mi przerywać. Dobra Ewa. Wyrozumiała, nawet w takim momencie.
- Moja matka nie żyje już dziesięć lat. To była ostatnia osoba, przy której czułem, że jestem z kimś, że tworzymy jakąś więź. Mówili, że była szalona, mówili o niej matka-pedofil, choć do tej pory nie wiem, jakim cudem niektóre mniej chlubne fakty z życia naszej rodziny ujrzały światło dzienne. Zresztą, nieistotne. Robiła, co robiła, ale mnie kochała i była przy mnie blisko. Może czasami za blisko, ale kto zna granicę? Nie ma granic, są tylko społeczne przyzwolenia i zakazy. Mama umarła. Został ojciec. Przez tyle lat płaszczyłem się przed nim, chciałem, żeby był dla mnie jak mama… Nie układało nam się. Jak zaczął się starzeć, sam się poczuł samotny. Zaczął spotykać się z tą kurwą i non stop biadolił, że jedyny syn się od niego odwrócił. A przecież ja byłem jeszcze dzieckiem! Nie rozumiałem wielu rzeczy. Mimo wszystko, wzbudzał we mnie tak ogromne poczucie winy, że nie potrafiłem sobie z tym poradzić. Wyrzuty sumienia gięły mój kręgosłup raz za razem i klęczałem przed nim, jak niewolnik, mamrocząc niczym mantrę: „przepraszam, przepraszam…” I im bardziej przepraszałem, im bardziej chciałem być bliżej niego, im bardziej on się starzał i im mocniej pieprzył się z kurwą, tym szybciej się od niego oddalałem. Tym obojętniejszy mi się stawał. I zanikało sumienie, wiesz? To akurat było dobre. Mniejsze cierpienie. Moje, nie jego - on cierpiał tak samo.
Sam w domu, sam w szkole, sam za sobą… nawet zwierzątka nie mieliśmy. Samiuteńki… I chyba pokochałem tan stan, wiesz? Przyszły studia, poznałem nowych ludzi, ale jakoś nie ciągnęło mnie do przyjaźni. Bałem się. Bałem się, że będzie tak samo, jak było w gimnazjum i liceum. Udawane znajomości, fałszywe i sztuczne. Wszystko jak za mgłą, wiesz? Mówiłem Ci o Malcu i o Kaśce. Oni są w porządku. Oni chcą mnie ratować, ale ja nie chcę ich pomocy. Nie będzie więcej obłudy, uśmieszków i obrabiania pleców.
Ale ty jesteś inna, prawda? Ty masz w sobie coś, co nie pozwala mi odnaleźć spokoju w mojej samotni. Dlaczego taka jesteś? Dlaczego ciągle muszę cię widzieć, dlaczego bez przerwy muszę o tobie myśleć? Czemu mi na to pozwalasz? Masz swoje życie, chłopaka, a widujesz się ze mną, jesteś na moje każde zawołanie, nie potrafisz mi odmówić, a ja nie umiem wyrwać się z tego obłędu.

Nie gestykulowałem, kiedy to mówiłem. Patrzyłem prosto na nią, a całą ekspresję tej bomby, którą właśnie wytaczałem, grała moja mimika. Nie potrafiłem nad nią panować, zresztą, może nawet i lepiej. Dreszcze i grymasy musiały dodawać mi wiarygodności.
- Ty. Chcesz. Być. Ze. Mną. – wycedziłem te słowa, robiąc pauzę po każdym.
Teraz dopiero się obudziła. Podczas całego monologu wpatrywała się we mnie na wpół przestraszonym i zawstydzonym wzrokiem.
- Nie, Mariusz – powiedziała smutnym, ale pewnym głosem – wiesz, że nie.
- Chcesz! Dlatego cały czas mnie spotykasz, rozmawiasz ze mną, myślisz, że tego nie widzę?
- Mariusz, wiesz doskonale, że jest odwrotnie… uspokój się…
- Uspokój się… - powtórzyłem cicho – uspokój się, tak…


- Proszę państwa! – ryknąłem na cały bar. Wszystkie głowy zwróciły się w moją stronę – kto chce zobaczyć, jak Mariusz Weiss podcina sobie żyły tym oto (tutaj rozbiłem kufel o stolik – Ewa krzyknęła) szkiełkiem? Tylko, dziś, za darmo, widowisko, o jakim nie zapomnicie do końca życia!

- Niech go ktoś powstrzyma do kurwy nędzy! – wrzasnęła Ewa.

Ech… prawda jest taka, że jakbym chciał się pochlastać, to bym się pochlastał. Na spokojnie zdążyłbym poprzecinać żyły na obu przegubach. Ale pozwoliłem miejscowym bohaterom powalić mnie na ziemię i wytrącić z ręki szkło. Udało mi się potem jakoś im wyszarpnąć i uciec do domu.
I oto jestem. Niedoszły samobójca. Człowiek który nie ma nikogo. O, przepraszam, mam mojego Pancha. Ech, Pancho… Obyś żył tak długo jak ja…
Pora na sen. Niech da ukojenie i… zapomnienie.


---------------------------------------------------------------------------------------------------------
Skończyłem czytać. Mam pustkę w głowie. Nie wiem co się dzieje. Jestem zmęczony, straszliwie zmęczony…
---------------------------------------------------------------------------------------------------------

<z pamiętnika Michała Malca>


Byłem dzisiaj u Weissa. Od kilku dni nie chodzi na zajęcia, bałem się, że coś z nim jest nie tak. Że chodzi o ten jego zeszyt.
Nie myliłem się.

-Liczyłem na to, że przyjdziesz – uśmiechnął się, witając mnie.
- Chciałem zobaczyć, czy wszystko w porządku –powiedziałem, wchodząc do mieszkania.
- I co widzisz? – Weiss nadal się uśmiechał - Czy wszystko w porządku?
- Wątpię, stary. – usiadłem na kanapie.
- Słyszysz muzykę? – zapytał Mariusz, wciąż dziwnie się uśmiechając. Zaczynało mi się wydawać to nienaturalne.
- Słyszę, co to?
- Szósta symfonia Beethovena. Piąta część. Coś pięknego.
- Nie wiedziałem, że słuchasz muzyki klasycznej.
- Czasami mi się zdarzy. Nie jestem żadnym znawcą.
Przestał się uśmiechać. Wydawał się bardzo zamyślony. Nie wiem, czy po prostu wsłuchał się w muzykę, czy też zastanawiał się, co mi powiedzieć. Postanowiłem przejąć inicjatywę. Nachyliłem się i spojrzałem prosto na Weissa.
- Panie Weissu…?
- Hmm? – nadal gdzieś dryfował, nie było go ze mną.
- Co się dzieje?
- Spalimy dzisiaj Brązowy Zeszyt. Prawdę mówiąc, czekałem na ciebie, żeby to zrobić- w końcu spojrzał na mnie
- To dlaczego nie zadzwoniłeś? Mogłem przyjść w każdej chwili.
- Chciałem zobaczyć, czy sam przyjdziesz – i znów ten dziwny uśmieszek.
- Na pewno nie chcesz mi niczego…
- Nie, Panie Malcze. Chodź pan do kuchni, włożymy gada do pieca węglowego. Albo nie… poczekaj chwilę, tylko wyjdę z psem najpierw.
- Masz psa? – zdziwiłem się – nigdy nie wspominałeś.
- No przecież leży koło ciebie, ślepcu.
Rozejrzałem się. Nie zauważyłem psa.
- Gdzie??
- No kurwa, obok twojej nogi! Pancho. Czarny, mały, jamnikopodobny trochę.
- Co ty mi tu za pierdoły gadasz? – wstałem, żeby się lepiej rozejrzeć. No nie ma żadnego psa.
- Uważaj, bo go nadepniesz! Nosz kurwa, patrz jak się wystraszył! Chodź, Pancho, nie bój się…
Wtedy zrozumiałem. Nie wiedziałem, co robći - czy udawać, czy nie. Mówią, że prawda, jest najlepsza. W tym przypadku nie była. Mogłem się nie odzywać.
Patrzyłem na Mariusza pełen zdziwienia i strachu, a on wlepiał wzrok gdzieś w podłogę i gadał do psa, którego tam nie było.
- Weiss – westchnąłem ciężko, bałem się! – tutaj… tu nie ma żadnego psa.
I znowu ten durny uśmiech wioskowego błazna! Ta twarz bez wyrazu!
- Przyszedłeś, żeby się ze mnie nabijać, czy żeby pogadać? – spytał Mariusz, ciszej niż ostatnio.
Ale ja już szedłem w zaparte. Kości zostały rzucone. Za szybko, za wcześnie, za daleko.
- Weiss, nie wiem co tu się dzieje – mówiłem powoli, podejrzliwym głosem -
ale w tym pokoju nie ma żadnego psa. Nic nie siedzi przy mojej nodze. Sądzę, że jedynymi zwierzętami, poza nami, w tym pokoju, są pająki za biurkiem.
Wiedziałem, że on nie żartuje, że nie robi tego specjalnie. Widziałem – to było wypisane na jego twarzy. Oczy robiły mu się coraz większe, twarz nabierała gniewnego wyrazu. W tle wciąż grał Beethoven.
- Ty… ty… - zaczął Weiss, nerwowo przenosząc wzrok z podłogi na mnie – ty… naprawdę go nie widzisz? – skończył niemalże błagalnym głosem.
- Nie widzę. Bo. Go. Tu. Nie. Ma.
Mariusz zamknął oczy. Pokiwał głową.
- Tak… nie ma go tu. – i nadal wpatrywał się w podłogę, ale tym razem naprawdę niczego tam nie widział. – Nie ma cię, Panczo.
Uśmiechnął się straszliwie. To był bardziej jakiś grymas, niż uśmiech.
- Wypierdalaj.
Zamurowało mnie. Tylko patrzyłem, nie wiedziałem, co powiedzieć.
- Słyszałeś? – mówił cicho – wyjdź. Po prostu.
- Mariusz, chcę ci pomóc – powiedziałem twardo. Nie uciekałem ze wzrokiem.
- Pomóc?! Ty mi chcesz pomóc?! Mordując mojego jedynego przyjaciela? – z każdym słowem podnosił głos. Już krzyczał – Ty rudy skurwielu! Ty ryży pedale! On żył! – głos mu się już łamał – on żył, a ty go zajebałeś! – wstał z miejsca. – Wypierdalaj, mówię po dobroci, wyjdź stąd, po prostu WYJDŹ!

Jak na ironię, właśnie rozbrzmiewała 9 symfonia.

Co miałem zrobić? Wstałem i zacząłem kierować się do wyjścia.
- Masz szczęście, Panie Ryży Malcze, że mogę wskrzesić mojego psa. A pomoże mi w tym mój przyjaciel, Brązowy Zeszyt. – powiedział Weiss na odchodne.
Trzasnął drzwiami.

Nie mam do niego żalu. To chory człowiek, a ja go zawiodłem – niechcący, ale jednak. Zaufał mi, byłem jedynym powiernikiem tego zasranego zeszytu. Miał go spalić. Ale dzięki mnie, nadal będzie trwał w swoim szaleństwie.

Nie zostawię go przecież. Musimy coś z Kaśką wymyśleć. Trzeba go wrócić do ludzi. Zaufał mi, nie chcę tego stracić.

Panie Weissu, na jakim morzu pan teraz dryfuje?



----------------------------------------------------------------------------------------------------------------

I co mam teraz zrobić? Panczo nigdy nie istniał. Brązowy Zeszyt uderzył we mnie z całą mocą. Nie wiem, czy pozbyć się go raz na zawsze. Strasznie korci mnie wskrzeszenie Pancha. Jeden mały wpis i nie będę jutro niczego pamiętał. Ale wtedy wszystko zacznie się na nowo. Malec mi o wszystkim powie… Jezu, od nowa wszystko, nie chcę, nie przeżyję tego…

Stoję koło pieca.
Rozpaliłem ogień.

Patrzę na Brązowy Zeszyt.

W tle nadal gra Ludwig van.



KONIEC

SamoZuo

Re: Brązowy Zeszyt

#2 Post autor: SamoZuo » 24 wrz 2012, 21:30

Samotnicy nie zawsze są gorsi, dziwaczni. To po prostu tacy sami ludzie , tyle, że spotkało ich wiecej nieszczęść, niż innych.

Także liczba znajomych nie wyznacza wartości człowieka, czasem może ona być nawet odwrotnie proporcjonalna.

Uczucia bohatera opowiadania są mnie dość dobrze zane - może także dlatego, tekst podba mi się.

- forma jakby pamiętnikowa, dopracowana, dużo swobodnie prowadzonych myśli, wspomnień,

- żywość, autentyczność, emocje

- dobre "budowanie ciekawości" , takst nie nudzi, a wręcz zachęca do dalszego czytania

Jestem na tak.



Pozdrawiam

Enbers
Posty: 335
Rejestracja: 30 paź 2011, 21:14
Lokalizacja: Katowice/Jędrzejów/Kraków

Re: Brązowy Zeszyt

#3 Post autor: Enbers » 24 wrz 2012, 22:50

SamoZuo pisze:Samotnicy nie zawsze są gorsi, dziwaczni. To po prostu tacy sami ludzie , tyle, że spotkało ich wiecej nieszczęść, niż innych.

Także liczba znajomych nie wyznacza wartości człowieka, czasem może ona być nawet odwrotnie proporcjonalna.
Zgadzam się w 100%


Dzięki za lekturę i opinię. Pozdrawiam :)

Awatar użytkownika
skaranie boskie
Administrator
Posty: 13037
Rejestracja: 29 paź 2011, 0:50
Lokalizacja: wieś

Re: Brązowy Zeszyt

#4 Post autor: skaranie boskie » 24 wrz 2012, 23:28

Witaj Enbersie.
Miło Cię znowu gościć na Ósmym piętrze.
Wybacz, dziś się nie zmierzę z twoim opowiadaniem, bo noc mnie już nagli, a zwłaszcza to, co po niej, czyli jutrzejszy dzień. Obiecuję jednak wrócić i przeczytać. Niebawem.
Tymczasem na dobry sen :beer: :beer: :beer:
Kloszard to nie zawód...
To pasja, styl życia, realizacja marzeń z dzieciństwa.


_____________________________________________________________________________

E-mail
skaranieboskie@osme-pietro.pl

Awatar użytkownika
coobus
Posty: 3982
Rejestracja: 14 kwie 2012, 21:21

Re: Brązowy Zeszyt

#5 Post autor: coobus » 26 wrz 2012, 0:34

Pamiętnik… Zapis ładny, historia ciekawa, potrafisz pisać. Długo się zbierałem, by przeczytać to co napisałeś, bo to długa historia. Ale warto było. Pamiętnik, zamiast kozetki psychoanalityka. Jest w tym jakiś autentyzm, taki prawdziwy pamiętnikowy zapis. Wiele osób potrzebuje z siebie wywalić bolączki, problemy, to co ich uwiera… W swoich sztubackich latach wywalałem myśli na papier, nawet dość długo. Później spaliłem, odciąłem się od tych myśli, niewygodnych, niestrawnych. W końcu najwyraźniej wyrosłem z tej formy otwierania się, choćby przed sobą. Co zapamiętałem z tych doświadczeń? Że nie potrafiłem być całkiem szczery sam ze sobą, że pisałem jakby dla nieznanego czytelnika, tworzyłem po prostu ze swoich myśli literaturę, manipulowałem swoją szczerością, tak samo jak robimy to na co dzień wobec innych, nawet bliskich, w myśl zasady, że życie to teatr. Wierzę, że tak jest, że wszyscy gramy. Ale to, że grałem przed sobą samym, to było odkrycie. Być może rodził się we mnie literat, który po upływie nieprzyzwoicie wielu lat, dalej się rodzi i nie może narodzić. Jednym słowem, jakoś się zraziłem do pamiętników, nawet ten zapis kojarzy mi się, nieobiektywnie zresztą, z plastusiowym pamiętnikiem. Może jestem już zbyt stary, może zbyt dawno temu wyszedłem ze szkolnej ławki. Ale nie patrz na to. Moje niestrawności się tu nie liczą. Napisałeś ładne opowiadanie, Tak to podsumuję. :beer:
” Intuicyjny umysł jest świętym darem, a racjonalny umysł - jego wiernym sługą." - Albert Einstein

Awatar użytkownika
skaranie boskie
Administrator
Posty: 13037
Rejestracja: 29 paź 2011, 0:50
Lokalizacja: wieś

Re: Brązowy Zeszyt

#6 Post autor: skaranie boskie » 02 paź 2012, 21:03

Witaj Enbers.
Rzeczywiście długo Cię nie było, ale come back masz niezły.
To zdecydowanie lepsze opowiadanie od wszystkich poprzednich.

Zacznę od zastrzeżeń. Mam dwa.

W którymś miejscu twój bohater zmienia się na chwilę w kobietę. Użyłeś bowiem, niesłusznie, czasownika stosownego do rodzaju żeńskiego. Jeśli dokładnie przeczytasz tekst, znajdziesz go. Ja czytałem wczoraj, i dziś nie chce mi się szukać, gdzie to było.
Drugie zastrzeżenie, to nadmiar literówek w tekście. To też wymaga twojej korekty i myślę, że dokładne punktowanie jest zbędne.

Teraz pozytywy.
Najważniejszym pozytywem jest fakt, że ten utwór w ogóle powstał. Jest bowiem wart przeczytania. Wyżej padły już słowa o samotności, potrzebie zwierzenia się z trosk (choćby i kartce papieru), o psychoanalitycznych walorach tegoż. Do tego dochodzi jeszcze upośledzona psychika dziecka, chowanego bez matki. Trauma przeżywana w okresie dorastania, połączona z brakiem poczucia oparcia w kimś, nieustanną naganą ze strony otoczenia, prowadząca do do eskalacji negatywnych samoocen. Chyba o tym - w znacznej mierze - prawi to opowiadanie. Przeczytawszy je, zacząłem rozumieć pseudoterrorystyczno-samobójcze zachowanie pewnego młodego człowieka sprzed kilku lat.
Zupełnie jak Weiss, potrzebował zwrócenia na siebie uwagi. Podświadomie krzyczał - oto jestem, zauważcie mnie!
Ale to już inna bajka, znana chyba tylko peelowi i mnie.

Pozdrawiam i życzę następnych, równie udanych opowiadań. :)
:beer: :beer: :beer:
Kloszard to nie zawód...
To pasja, styl życia, realizacja marzeń z dzieciństwa.


_____________________________________________________________________________

E-mail
skaranieboskie@osme-pietro.pl

Enbers
Posty: 335
Rejestracja: 30 paź 2011, 21:14
Lokalizacja: Katowice/Jędrzejów/Kraków

Re: Brązowy Zeszyt

#7 Post autor: Enbers » 03 paź 2012, 22:04

Coobus - rozumiem Twoje - ładnie to ująłeś - "niestrawności". Ja też nie lubię pamiętników. Nigdy żadnego nie pisałem. Ale tu uznałem, że będzie to dobra forma, to raz, a dwa - chciałem spróbować sił w czymś nowym :)

Skaranie,
skaranie boskie pisze: Teraz pozytywy.
Najważniejszym pozytywem jest fakt, że ten utwór w ogóle powstał. Jest bowiem wart przeczytania. Wyżej padły już słowa o samotności, potrzebie zwierzenia się z trosk (choćby i kartce papieru), o psychoanalitycznych walorach tegoż. Do tego dochodzi jeszcze upośledzona psychika dziecka, chowanego bez matki. Trauma przeżywana w okresie dorastania, połączona z brakiem poczucia oparcia w kimś, nieustanną naganą ze strony otoczenia, prowadząca do do eskalacji negatywnych samoocen. Chyba o tym - w znacznej mierze - prawi to opowiadanie.
Chyba. Nie wiem. A kto wie? :)

skaranie boskie pisze: Przeczytawszy je, zacząłem rozumieć pseudoterrorystyczno-samobójcze zachowanie pewnego młodego człowieka sprzed kilku lat.
Zupełnie jak Weiss, potrzebował zwrócenia na siebie uwagi. Podświadomie krzyczał - oto jestem, zauważcie mnie!
Ale to już inna bajka, znana chyba tylko peelowi i mnie.
Nie, nie, wchodzisz zdecydowanie za głęboko. Ale nie Ty jeden. Moi znajomi, czytając opowiadanie, wszędzie na siłę chcą się doszukać w Weissie Enbersa. Błąd. Nie uważam się za artystę, nie uważam się za pisarza. Dopiero zaczynam pewne rzemiosło, naturalnym jest, że nie potrafię zbudować całego świata od podstaw, że czasami nawiążę do czegoś z mojego życia.
Ale wierzcie mi, przyjaciele, że odniesień nie jest tak wiele. I błędem jest ocena autora przez pryzmat tego co sobie w głowie uroił :ok:

Dla wszystkich: :beer:

emelly
Posty: 367
Rejestracja: 03 lip 2012, 23:34
Lokalizacja: Kraków/Gdańsk

Re: Brązowy Zeszyt

#8 Post autor: emelly » 06 paź 2012, 17:58

Rewelacyjny tekst. Opisując jeden - bardzo nietypowy - przypadek, opisałeś moje pokolenie. Może, zamiast "nietypowy", należałoby napisać "skrajny"? Wysokiej klasy literatura.
Enbers pisze:Moi znajomi, czytając opowiadanie, wszędzie na siłę chcą się doszukać w Weissie Enbersa.
Cóż, napisałeś to opowiadanie zbyt dobrze;) Sprawia wrażenie bardzo autentycznego. Pozostaje tylko pogratulować literackiego kunsztu :beer:

Pozdrawiam,
Emelly

Gajka
Posty: 1917
Rejestracja: 21 gru 2011, 16:10

Re: Brązowy Zeszyt

#9 Post autor: Gajka » 07 paź 2012, 0:16

Świetnie napisane od samego początku "wciąga" czytelnika a chwilami
wywołuje współczucie .
Czytałam z zapartym tchem :ok:
Super :bravo:

ODPOWIEDZ

Wróć do „OPOWIADANIA”