Sprawa kota w Kościkowie
- Patka
- Posty: 4597
- Rejestracja: 25 maja 2012, 13:33
- Lokalizacja: Toruń
- Płeć:
- Kontakt:
Sprawa kota w Kościkowie
Kot był najmniej lubianym zwierzęciem w Kościkowie. Był wręcz znienawidzony, za nic, jak sam twierdził, inni bowiem mieli odmienne zdanie. Sądzili, że, owszem, nie szkodzi niczym gryzonie albo nie zagłusza ciszy niczym bezpański pies, ale również nie pomaga w lepszym życiu miasteczka. Gdy więc kot wszedł na drzewo bez zamiaru zejścia, ludzie przyjęli tę wiadomość z pewnym poczuciem ulgi i satysfakcji. Urządzili nawet wielką ucztę na podwórku Pana Achojzego; pili, jedli, tańczyli, śpiewali aż do świtu, choć nie byli pewni, którego. Zwierzę patrzyło na nich, nic sobie z ich biesiady nie robiąc.
Po którymś tam dniu zamiauczał przeraźliwie. Czy to z nudy, czy z tęsknoty za stałym gruntem, czy może czymś innym - nie było wiadomo, koty bowiem miauczą zawsze w sposób jednakowy. Jedynie uważne ucho odróżni odgłos proszący o jedzenie od odgłosu proszącego o wpuszczenie do domu, taki człowiek jednak nie mieszkał w Kościkowie. Nikogo nie interesowało studiowanie kociej mowy. Już pożyteczniejsza była nauka języka psa, najlepszego przyjaciela ludzi, a z przyjacielem - jakimkolwiek - należy umieć się dogadać. Coraz popularniejsze stawały się również zajęcia ze śpiewności ptaków, szczególnie wśród młodych zakochanych. Kot co noc musiał wysłuchiwać podobne do świergotu ptactwa krzyki, jęki i szepty. Nagrodą za wytrwałość - dla studenta tego kierunku, nie biednego zwierzęcia - był występ na Ogólnomiasteczkowym Festiwalu Sztuk Ptasich (oczywiście w Kościkowie). Najlepsi wyjeżdżali za granicę, co komentowano z wielkim przejęciem, ponieważ rzadko kiedy ktokolwiek opuszczał rodzinne miasteczko. Kot podobnie, wolał się nie włóczyć, jego własne ścieżki prowadziły zawsze w granicach Kościkowa. Ukochał to miejsce od maleńkości, tu się urodził, wychował i tu zamierzał umrzeć, zapewne na drzewie. Mówiono zapewne, bo nigdy nic nie wiadomo z kocurami. Po czterech dniach od wejścia na drzewo mieszkańcy zaczęli się zakładać, w jaki sposób kot nie wytrzyma: czy runie na ziemię od śmierci, czy zejdzie na nią z powodu znudzenia i zmiany zdania. Dzieci rzucały w niego przedmiotami, aby wymusić jedno i drugie, wkrótce jednak odgoniły je rodzice, jeszcze myślący, aczkolwiek dla swojego dobra, wśród rzeczy rzucanych bowiem znajdowały się często szczotki, mydła, a nawet pięciozłotówki. A ludzie z Kościkowa byli biedni, z trudnością wiążący koniec z końcem.
Kot się z nich śmiał, ale tylko w sobie. Na zewnątrz udawał poważne, dostojne zwierzę, który potrafi dniami i nocami leżeć nieruchomo na niewygodnej gałęzi. Zmieniał pozycję jedynie wtedy, gdy nikt nie patrzył, co było trudne - w miasteczku istniała spora grupa podglądaczek. Otwierały one okna na oścież i obserwowały okolice. Co chwila krzyczały, aby jakiś chłopczyk nie bił dziewczynki albo żeby mąż pospieszył się z przyniesieniem zakupów. Po kociej przeprowadzce ciągle zerkały na drzewo. Kota to irytowały, nie dał jednak tego po sobie poznać, zresztą, umiał wykorzystywać każdą sytuację dla siebie.
Nie zastanawiano się, jak zwierzę załatwiało swoje potrzeby. Uważano jedynie, by nie stać pod drzewem, z drugiej strony debile, głupcy oraz szaleńcy prześcigali się w "kupnych pomysłach". Gdy któregoś dnia jeden został oblany drzewnokocim moczem, nagrano to i dano na You Tube. W krótkim czasie filmik zdobył ćwierć miliona wyświetleń.
Nie dbano również o jedzenie kota. Pewnie łapał ptaki, mówiono, czym przejmowali się wiadomi studenci, nic jednak nie czynili, wierząc, że po gałęziach chodzą myszy, którymi kot się żywił. Albo przynajmniej wielkie mrówki. Inni twierdzili, że kocur zjada powietrze - w domach zrobiło się parno i duszno. Mieszkańcy zwalili winę na nieulubieńca, nie zdając sobie sprawy z przyjścia upalnego lata.
W ogóle owe lato bardzo dało im w kość, kotu również. Zrzucał sierść garściami, tak że ucieszone dzieci widziały biały puch spadający niczym śnieg. Ich rodzice prychali z pogardą, krzycząc: "o kto to będzie sprzątał?".
Ludzie narzekali przez połowę lipca na zbyt wysoką temperaturę. Oskarżali oczywiście kota za wsysanie zdrowego powietrza. Wysłano nawet po absolwenta wchłaniania dwutlenku węgla, by nauczył go pożywiania się szkodliwym związkiem i produkowania w zamian tlenu. Niestety, mądry człowiek zaginął podczas zamieci śnieżnej, jaka trwała wówczas w jego rodzinnym kraju. Zrozpaczeni mieszkańcy musieli marudzić przez następne piętnaście dni koszmarnego miesiąca. A kot siedział dalej jak siedział, aczkolwiek męczony jeszcze bardziej przez podglądaczki, które już wręcz spały i jadły w oknach swoich domów. Dziwne baby, zachowujące się, jakby nie miały własnego życia, zaprogramowane na obserwację. Władza Kościkowa z panem Achojzym na czele dnia dwudziestego trzeciego lipca nagrodziła je za wytrwałość i pomoc w zrozumieniu natury kotów, chociaż na dobrą sprawę nie odkryły nawet, dlaczego wszedł on w ogóle na drzewo. Mimo to z dumą pokazywały ordery zasługi zazdrosnym koleżankom, wśród których przeważały starsze, ledwo chodzące panie. Jako że nie mogły wyjść z domów - a czasem nawet z łóżek - biadoliły na swoją bezczynność i materializm rodziców nie pozwalających dzieciom zrzucić z drzewa zwierzęcia. To by z pewnością załatwiło sprawę, kot nad ziemią bowiem, jak twierdziły, więcej zużywał energii niż kot na niej. Większość mieszkańców zgodziła się z nimi, tak że wkrótce zaczęto atakować nowy dom nieulubieńca. A zwierzę patrzyło i wiedziało, że było to zabawne.
Jak w każdej szczytnej akcji, doszło do wiele sporów. Dzieci obraziły się za niedopuszczenie do Grupy Rzucających. Poparły je starsze panie, wręcz krzyczące na rodziców, którzy poszli poskarżyć się panu Achojzego. Pan Achojzy, wydający się jedynym wtedy mądrym człowiekiem, złapał się za głowę i jęknął. Na tym skończyła się jego działalność w oczyszczaniu powietrza - dalej wolał siedzieć, obserwując niczym najlepsza obserwatorka. Zresztą, i obserwatorki czyniły harmider. Zamiast wyjść i pomóc, stały w oknach, wołając na mężów, by pospieszyli się z noszeniem przedmiotów potrzebnych do rzucania. Panowie nie sprzeciwiali się bynajmniej, aczkolwiek odczuwali wielkie zmęczenie, przez które rzadko kiedy myśleli. Często zdarzały im się potknięcia o własne nogi i wpadnięcia na towarzyszy trudnej drogi. Niekiedy też przynosili na pole walki cenne przedmioty, na przykład biżuterię. Jeden zjawił się pod drzewem z obrączką ślubną, co jego żona zinterpretowała jako chęć rozwodu, do którego doszło kilka tygodni później. A było to bardzo smutne wydarzenie.
Kot nie bał się rzucających, ba, przyjmował ich rzuty z radością. Zazwyczaj niecelne, odstraszały ptaki z gałęzi, tak że kocur mógł na nie spokojnie polować. Rozwścieczeni tym studenci śpiewności ptaków wyrywali z ziemią trawę i ciskali nią we wroga. Wróg lubił zieleń. Uśmiechał się w środku, czując zapach różnokolorowych kwiatów. Jeszcze bardziej zdenerwowani ludzie postanowili odpocząć przy wielkiej uczcie, która również, jak pierwsza, skończyła się niewiadomego świtu.
Podczas snu pan Achojzy miał sen. Śniło mu się, że z kimkolwiek można dogadać się tylko wówczas, gdy zna się jego język. Po przebudzeniu poklepał się parokrotnie w czoło i wybiegł na dwór, by ogłosić zarówno dobrą, jak i złą nowinę reszcie Kościkowa.
Niestety, od momentu wejścia kocura na drzewo nikt nawet nie podjął zamiaru nauki kociej mowy.
Dzieci zwalały winę na rodziców, że im niby nie pozwolili (choć każdy doskonale wiedział, iż najmłodszych zawsze ciągnie do rozumienia zwierzęcych wygłupów); rodzice wrzeszczeli na obserwatorki, które mogły przecież uczyć się z samego patrzenia; starsze panie biadoliły ciągle na bezczynność, a wszystkim było gorąco. Brak deszczu wywołał bójkę między grupami, jakiej Kościków dotąd nie widział. Skończyła się ona dopiero wraz z nadejściem zmęczenia. Nie było ofiar śmiertelnych.
Następny dzień również nie okazał się zwycięski dla biednych mieszkańców, trzeci natomiast przyniósł pewną pomoc w postaci zagubionego młodzieńca twierdzącego, że zna kocią mową. Uczył się jej już w pierwszych klasach podstawówki pod czujnym okiem szanowanego i znanego w Kościkowie profesora Kampińczyka. Wszyscy woleli oczywiście mistrza, uczeń jednak też mógł się przydać. Z radością powitano go iście królewskim posiłkiem, a następnie zaprowadzono pod drzewo. Młodzieniec w swoich opowieściach nic nie wspomniał, że nie należał do pilnych uczniów. Miał kłopoty z zapamiętaniem słówek i odróżnianiem rodzajów miauknięć, duży problem sprawiała mu również gramatyka. Nie dawał tego po sobie poznać, ponieważ czuł nadchodzącą sławę, której nie zamierzał byle prawdą odganiać.
Kot patrzył na niego i się śmiał. Przewróciłby się na plecy, gdyby nie znaczyło to upadku z dużej wysokości. W pewnym momencie jednak poczuł litość. Biedny chłopak, został zagoniony do czegoś, co go wcześniej w ogóle nie interesowało. Zamiast siedzieć w wygodnym fotelu, musiał ślęczeć na dworze, przy temperaturze trzydziestu jeden stopni (w cieniu!) i próbować dogadać się z wrogiem numer jeden Kościkowa. Zapewne zwierzę zeszłoby z drzewa, żeby tylko mieszkańcy dali spokój młodzieńcowi, niestety - albo stety - w w kulminacyjnym momencie chłopak krzyknął:
- A niech cię diabli wezmą, mały skurwysynku!
Kot stanął na czterech łapał. Najeżył sierść. Pazury z wielką siłą wbił w gałąź. Pokazał ostre zęby. Każdy głupi wiedział, co miało być następne. W krótkim czasie przed ludźmi pojawiło się mnóstwo kotów, również z pazurami na wierzchu. Mimo przewagi liczebnej i wielkości mieszkańcy przegrali walkę stosunkiem dwudziestu dwóch kopów do czterystu pięćdziesięciu czterech udrapań. Najwięcej dostało się oczywiście młodzieńcowi, który wyjechał z miasteczka w okrzykach ogólnego niezadowolenia.
Przez następne dwa tygodnie ludzie nadal nie wiedzieli, jak zmusić kota, by zszedł z drzewa i tym samym oddał im świeże powietrze. Zrozpaczeni, zapomnieli o obowiązkach, zaniedbywali siebie nawzajem, łatwo popadali w histerię. Kościków powoli stawał się miasteczkiem upadającym, któremu sąsiedzi w żaden sposób nie zamierzali pomóc. Z drugiej strony komentowano w ogólnomiasteczkowej telewizji wydarzenia poddrzewne oraz wrzucano mnóstwo parodii "akcji z kotem" na You Tube.
Dnia dwudziestego ósmego sierpnia spadł pierwszy letni deszcz. Zaczęło się niewinnie, od pojedynczych kropel, które mieszkańcy, już kompletnie bez wiary, brali za pozostałości ulewy z początku czerwca. Dopiero po pewnym czasie uświadomili sobie, że to coś nowego, że Bóg się nad nimi zlitował, przyniósł pomoc. Deszcz, deszcz, krzyczały dzieci, obserwatorki, starsze panie, krzyczał pan Achojzy. Jedynie kot nie krzyczał, aczkolwiek był spokojny. Ot, byle ulewa krzywdy mu nie zrobi. Miał rację, niestety dla niego, a na szczęście dla Kościkowa, "byle ulewa" w szybkim czasie zmieniła się w potężną burzę. Ludzie w mig znaleźli się w domach, zwierzę zaś zostało na drzewie, wierny własnym ideom trzymanym w tajemnicy do samej śmierci, zginął bowiem od porażenia piorunem.
Radość miasteczka była ogromna. Tańczono, śpiewano, biesiadowano, zapraszając do uczty każdego, kto tylko chciał. Wybaczono sąsiadom brak pomocy, śmiano się z parodii na You Tube, ogólnie świętowano do późnej nocy. Nikt przy tym nie zauważył, że jeden z piorunów podpalił stodołę pana Achojzego. Ogień szybko rozprzestrzenił się na resztę Kościkowa, niszcząc wszystko, co napotkał na swojej drodze.
Ku zdziwieniu Stwórcy, nie było ofiar śmiertelnych.
Po którymś tam dniu zamiauczał przeraźliwie. Czy to z nudy, czy z tęsknoty za stałym gruntem, czy może czymś innym - nie było wiadomo, koty bowiem miauczą zawsze w sposób jednakowy. Jedynie uważne ucho odróżni odgłos proszący o jedzenie od odgłosu proszącego o wpuszczenie do domu, taki człowiek jednak nie mieszkał w Kościkowie. Nikogo nie interesowało studiowanie kociej mowy. Już pożyteczniejsza była nauka języka psa, najlepszego przyjaciela ludzi, a z przyjacielem - jakimkolwiek - należy umieć się dogadać. Coraz popularniejsze stawały się również zajęcia ze śpiewności ptaków, szczególnie wśród młodych zakochanych. Kot co noc musiał wysłuchiwać podobne do świergotu ptactwa krzyki, jęki i szepty. Nagrodą za wytrwałość - dla studenta tego kierunku, nie biednego zwierzęcia - był występ na Ogólnomiasteczkowym Festiwalu Sztuk Ptasich (oczywiście w Kościkowie). Najlepsi wyjeżdżali za granicę, co komentowano z wielkim przejęciem, ponieważ rzadko kiedy ktokolwiek opuszczał rodzinne miasteczko. Kot podobnie, wolał się nie włóczyć, jego własne ścieżki prowadziły zawsze w granicach Kościkowa. Ukochał to miejsce od maleńkości, tu się urodził, wychował i tu zamierzał umrzeć, zapewne na drzewie. Mówiono zapewne, bo nigdy nic nie wiadomo z kocurami. Po czterech dniach od wejścia na drzewo mieszkańcy zaczęli się zakładać, w jaki sposób kot nie wytrzyma: czy runie na ziemię od śmierci, czy zejdzie na nią z powodu znudzenia i zmiany zdania. Dzieci rzucały w niego przedmiotami, aby wymusić jedno i drugie, wkrótce jednak odgoniły je rodzice, jeszcze myślący, aczkolwiek dla swojego dobra, wśród rzeczy rzucanych bowiem znajdowały się często szczotki, mydła, a nawet pięciozłotówki. A ludzie z Kościkowa byli biedni, z trudnością wiążący koniec z końcem.
Kot się z nich śmiał, ale tylko w sobie. Na zewnątrz udawał poważne, dostojne zwierzę, który potrafi dniami i nocami leżeć nieruchomo na niewygodnej gałęzi. Zmieniał pozycję jedynie wtedy, gdy nikt nie patrzył, co było trudne - w miasteczku istniała spora grupa podglądaczek. Otwierały one okna na oścież i obserwowały okolice. Co chwila krzyczały, aby jakiś chłopczyk nie bił dziewczynki albo żeby mąż pospieszył się z przyniesieniem zakupów. Po kociej przeprowadzce ciągle zerkały na drzewo. Kota to irytowały, nie dał jednak tego po sobie poznać, zresztą, umiał wykorzystywać każdą sytuację dla siebie.
Nie zastanawiano się, jak zwierzę załatwiało swoje potrzeby. Uważano jedynie, by nie stać pod drzewem, z drugiej strony debile, głupcy oraz szaleńcy prześcigali się w "kupnych pomysłach". Gdy któregoś dnia jeden został oblany drzewnokocim moczem, nagrano to i dano na You Tube. W krótkim czasie filmik zdobył ćwierć miliona wyświetleń.
Nie dbano również o jedzenie kota. Pewnie łapał ptaki, mówiono, czym przejmowali się wiadomi studenci, nic jednak nie czynili, wierząc, że po gałęziach chodzą myszy, którymi kot się żywił. Albo przynajmniej wielkie mrówki. Inni twierdzili, że kocur zjada powietrze - w domach zrobiło się parno i duszno. Mieszkańcy zwalili winę na nieulubieńca, nie zdając sobie sprawy z przyjścia upalnego lata.
W ogóle owe lato bardzo dało im w kość, kotu również. Zrzucał sierść garściami, tak że ucieszone dzieci widziały biały puch spadający niczym śnieg. Ich rodzice prychali z pogardą, krzycząc: "o kto to będzie sprzątał?".
Ludzie narzekali przez połowę lipca na zbyt wysoką temperaturę. Oskarżali oczywiście kota za wsysanie zdrowego powietrza. Wysłano nawet po absolwenta wchłaniania dwutlenku węgla, by nauczył go pożywiania się szkodliwym związkiem i produkowania w zamian tlenu. Niestety, mądry człowiek zaginął podczas zamieci śnieżnej, jaka trwała wówczas w jego rodzinnym kraju. Zrozpaczeni mieszkańcy musieli marudzić przez następne piętnaście dni koszmarnego miesiąca. A kot siedział dalej jak siedział, aczkolwiek męczony jeszcze bardziej przez podglądaczki, które już wręcz spały i jadły w oknach swoich domów. Dziwne baby, zachowujące się, jakby nie miały własnego życia, zaprogramowane na obserwację. Władza Kościkowa z panem Achojzym na czele dnia dwudziestego trzeciego lipca nagrodziła je za wytrwałość i pomoc w zrozumieniu natury kotów, chociaż na dobrą sprawę nie odkryły nawet, dlaczego wszedł on w ogóle na drzewo. Mimo to z dumą pokazywały ordery zasługi zazdrosnym koleżankom, wśród których przeważały starsze, ledwo chodzące panie. Jako że nie mogły wyjść z domów - a czasem nawet z łóżek - biadoliły na swoją bezczynność i materializm rodziców nie pozwalających dzieciom zrzucić z drzewa zwierzęcia. To by z pewnością załatwiło sprawę, kot nad ziemią bowiem, jak twierdziły, więcej zużywał energii niż kot na niej. Większość mieszkańców zgodziła się z nimi, tak że wkrótce zaczęto atakować nowy dom nieulubieńca. A zwierzę patrzyło i wiedziało, że było to zabawne.
Jak w każdej szczytnej akcji, doszło do wiele sporów. Dzieci obraziły się za niedopuszczenie do Grupy Rzucających. Poparły je starsze panie, wręcz krzyczące na rodziców, którzy poszli poskarżyć się panu Achojzego. Pan Achojzy, wydający się jedynym wtedy mądrym człowiekiem, złapał się za głowę i jęknął. Na tym skończyła się jego działalność w oczyszczaniu powietrza - dalej wolał siedzieć, obserwując niczym najlepsza obserwatorka. Zresztą, i obserwatorki czyniły harmider. Zamiast wyjść i pomóc, stały w oknach, wołając na mężów, by pospieszyli się z noszeniem przedmiotów potrzebnych do rzucania. Panowie nie sprzeciwiali się bynajmniej, aczkolwiek odczuwali wielkie zmęczenie, przez które rzadko kiedy myśleli. Często zdarzały im się potknięcia o własne nogi i wpadnięcia na towarzyszy trudnej drogi. Niekiedy też przynosili na pole walki cenne przedmioty, na przykład biżuterię. Jeden zjawił się pod drzewem z obrączką ślubną, co jego żona zinterpretowała jako chęć rozwodu, do którego doszło kilka tygodni później. A było to bardzo smutne wydarzenie.
Kot nie bał się rzucających, ba, przyjmował ich rzuty z radością. Zazwyczaj niecelne, odstraszały ptaki z gałęzi, tak że kocur mógł na nie spokojnie polować. Rozwścieczeni tym studenci śpiewności ptaków wyrywali z ziemią trawę i ciskali nią we wroga. Wróg lubił zieleń. Uśmiechał się w środku, czując zapach różnokolorowych kwiatów. Jeszcze bardziej zdenerwowani ludzie postanowili odpocząć przy wielkiej uczcie, która również, jak pierwsza, skończyła się niewiadomego świtu.
Podczas snu pan Achojzy miał sen. Śniło mu się, że z kimkolwiek można dogadać się tylko wówczas, gdy zna się jego język. Po przebudzeniu poklepał się parokrotnie w czoło i wybiegł na dwór, by ogłosić zarówno dobrą, jak i złą nowinę reszcie Kościkowa.
Niestety, od momentu wejścia kocura na drzewo nikt nawet nie podjął zamiaru nauki kociej mowy.
Dzieci zwalały winę na rodziców, że im niby nie pozwolili (choć każdy doskonale wiedział, iż najmłodszych zawsze ciągnie do rozumienia zwierzęcych wygłupów); rodzice wrzeszczeli na obserwatorki, które mogły przecież uczyć się z samego patrzenia; starsze panie biadoliły ciągle na bezczynność, a wszystkim było gorąco. Brak deszczu wywołał bójkę między grupami, jakiej Kościków dotąd nie widział. Skończyła się ona dopiero wraz z nadejściem zmęczenia. Nie było ofiar śmiertelnych.
Następny dzień również nie okazał się zwycięski dla biednych mieszkańców, trzeci natomiast przyniósł pewną pomoc w postaci zagubionego młodzieńca twierdzącego, że zna kocią mową. Uczył się jej już w pierwszych klasach podstawówki pod czujnym okiem szanowanego i znanego w Kościkowie profesora Kampińczyka. Wszyscy woleli oczywiście mistrza, uczeń jednak też mógł się przydać. Z radością powitano go iście królewskim posiłkiem, a następnie zaprowadzono pod drzewo. Młodzieniec w swoich opowieściach nic nie wspomniał, że nie należał do pilnych uczniów. Miał kłopoty z zapamiętaniem słówek i odróżnianiem rodzajów miauknięć, duży problem sprawiała mu również gramatyka. Nie dawał tego po sobie poznać, ponieważ czuł nadchodzącą sławę, której nie zamierzał byle prawdą odganiać.
Kot patrzył na niego i się śmiał. Przewróciłby się na plecy, gdyby nie znaczyło to upadku z dużej wysokości. W pewnym momencie jednak poczuł litość. Biedny chłopak, został zagoniony do czegoś, co go wcześniej w ogóle nie interesowało. Zamiast siedzieć w wygodnym fotelu, musiał ślęczeć na dworze, przy temperaturze trzydziestu jeden stopni (w cieniu!) i próbować dogadać się z wrogiem numer jeden Kościkowa. Zapewne zwierzę zeszłoby z drzewa, żeby tylko mieszkańcy dali spokój młodzieńcowi, niestety - albo stety - w w kulminacyjnym momencie chłopak krzyknął:
- A niech cię diabli wezmą, mały skurwysynku!
Kot stanął na czterech łapał. Najeżył sierść. Pazury z wielką siłą wbił w gałąź. Pokazał ostre zęby. Każdy głupi wiedział, co miało być następne. W krótkim czasie przed ludźmi pojawiło się mnóstwo kotów, również z pazurami na wierzchu. Mimo przewagi liczebnej i wielkości mieszkańcy przegrali walkę stosunkiem dwudziestu dwóch kopów do czterystu pięćdziesięciu czterech udrapań. Najwięcej dostało się oczywiście młodzieńcowi, który wyjechał z miasteczka w okrzykach ogólnego niezadowolenia.
Przez następne dwa tygodnie ludzie nadal nie wiedzieli, jak zmusić kota, by zszedł z drzewa i tym samym oddał im świeże powietrze. Zrozpaczeni, zapomnieli o obowiązkach, zaniedbywali siebie nawzajem, łatwo popadali w histerię. Kościków powoli stawał się miasteczkiem upadającym, któremu sąsiedzi w żaden sposób nie zamierzali pomóc. Z drugiej strony komentowano w ogólnomiasteczkowej telewizji wydarzenia poddrzewne oraz wrzucano mnóstwo parodii "akcji z kotem" na You Tube.
Dnia dwudziestego ósmego sierpnia spadł pierwszy letni deszcz. Zaczęło się niewinnie, od pojedynczych kropel, które mieszkańcy, już kompletnie bez wiary, brali za pozostałości ulewy z początku czerwca. Dopiero po pewnym czasie uświadomili sobie, że to coś nowego, że Bóg się nad nimi zlitował, przyniósł pomoc. Deszcz, deszcz, krzyczały dzieci, obserwatorki, starsze panie, krzyczał pan Achojzy. Jedynie kot nie krzyczał, aczkolwiek był spokojny. Ot, byle ulewa krzywdy mu nie zrobi. Miał rację, niestety dla niego, a na szczęście dla Kościkowa, "byle ulewa" w szybkim czasie zmieniła się w potężną burzę. Ludzie w mig znaleźli się w domach, zwierzę zaś zostało na drzewie, wierny własnym ideom trzymanym w tajemnicy do samej śmierci, zginął bowiem od porażenia piorunem.
Radość miasteczka była ogromna. Tańczono, śpiewano, biesiadowano, zapraszając do uczty każdego, kto tylko chciał. Wybaczono sąsiadom brak pomocy, śmiano się z parodii na You Tube, ogólnie świętowano do późnej nocy. Nikt przy tym nie zauważył, że jeden z piorunów podpalił stodołę pana Achojzego. Ogień szybko rozprzestrzenił się na resztę Kościkowa, niszcząc wszystko, co napotkał na swojej drodze.
Ku zdziwieniu Stwórcy, nie było ofiar śmiertelnych.
- skaranie boskie
- Administrator
- Posty: 13037
- Rejestracja: 29 paź 2011, 0:50
- Lokalizacja: wieś
Re: Sprawa kota w Kościkowie
Sodoma i Gomora?
Czyżby los Kościkowa miał być uwspółcześnioną alegorią tej opowieści?
Nie będę się sprzeciwiał, bo napisane sprawnie i zajmująco.
Pozwoliłem sobie jedynie wypunktować ewidentne omyłki, które - jak sądzę - nie stanowią o jakości utworu i szybko staną się bezprzedmiotowe.
Czyżby los Kościkowa miał być uwspółcześnioną alegorią tej opowieści?
Nie będę się sprzeciwiał, bo napisane sprawnie i zajmująco.
Pozwoliłem sobie jedynie wypunktować ewidentne omyłki, które - jak sądzę - nie stanowią o jakości utworu i szybko staną się bezprzedmiotowe.

Patka pisze:na podwórku Pana Achojzego
Patka pisze: dostojne zwierzę, który potrafi
Patka pisze:Kota to irytowały
Patka pisze: "o kto to będzie sprzątał?".
Patka pisze:doszło do wiele sporów
Pozdrawiam. (bez emotek)Patka pisze:Podczas snu pan Achojzy miał sen.
Kloszard to nie zawód...
To pasja, styl życia, realizacja marzeń z dzieciństwa.
_____________________________________________________________________________
E-mail
skaranieboskie@osme-pietro.pl
To pasja, styl życia, realizacja marzeń z dzieciństwa.
_____________________________________________________________________________
skaranieboskie@osme-pietro.pl
Re: Sprawa kota w Kościkowie
Genialne ujęcie (w zmetaforyzowanej formie) ludzkiej mentalności, rozumowania i działania.
Tworzy ono świetną choć gorzką parodię instrukcji jak działa takie urządzenie, co się człowiekm zwie, oraz wszelkie byty, które ono sobie tworzy.
Pozdrawiam
Tworzy ono świetną choć gorzką parodię instrukcji jak działa takie urządzenie, co się człowiekm zwie, oraz wszelkie byty, które ono sobie tworzy.

Pozdrawiam
Re: Sprawa kota w Kościkowie
tak że ucieszone dzieci widziały biały puch spadający niczym śnieg. Ich rodzice prychali z pogardą, krzycząc:
po że ma być przecinek
po że ma być przecinek
-
- Posty: 3258
- Rejestracja: 27 sty 2013, 23:52
- Lokalizacja: Dębica
Re: Sprawa kota w Kościkowie
Zdanie zaczynamy od dużej litery, a cytat od cudzysłowu. Cudzysłowem tez kończymy.
Zdanie kończymy kropką (względnie myślnikiem, lub wielokropkiem)
Zdanie kończymy kropką (względnie myślnikiem, lub wielokropkiem)
"Nie głaskało mnie życie po głowie,
nie pijałem ptasiego mleka -
no i dobrze, no i na zdrowie:
tak wyrasta się na człowieka..."
W. Broniewski - "Mannlicher"
nie pijałem ptasiego mleka -
no i dobrze, no i na zdrowie:
tak wyrasta się na człowieka..."
W. Broniewski - "Mannlicher"
- Patka
- Posty: 4597
- Rejestracja: 25 maja 2012, 13:33
- Lokalizacja: Toruń
- Płeć:
- Kontakt:
Re: Sprawa kota w Kościkowie
"Zdanie kończymy kropką (względnie myślnikiem, lub wielokropkiem)"
Po pierwsze - rozumiem, że ciebie ta zasada nie dotyczy?
Po drugie - pierwsze słyszę, by kończyć zdanie myślnikiem.
Po trzecie - zdanie można kończyć nie tylko kropką czy wielokropkiem, ale też i wykrzyknikiem, i pytajnikiem, i potrójnym wykrzyknikiem, i potrójnym pytajnikiem).
Po czwarte - jak już mówisz, że jakieś zdanie w tekście jest źle napisane, to może warto je zacytować?
Dawno pisałam ten tekst, więc już nie wiem, gdzie popełniłam błąd. W ogóle od lipca nic nie napisałam. 
Iskierko - w podanym zdaniu na pewno nie powinno być przecinka po "że". Zresztą, nigdy nie spotkałam się, by przecinek był po "że". Przed "że" tak, ale po...? Drugie zresztą - lepiej nie wyrywać zdań z kontekstu, tylko cytować je w całości.
Dzięki za zajrzenie.
Po pierwsze - rozumiem, że ciebie ta zasada nie dotyczy?

Po drugie - pierwsze słyszę, by kończyć zdanie myślnikiem.
Po trzecie - zdanie można kończyć nie tylko kropką czy wielokropkiem, ale też i wykrzyknikiem, i pytajnikiem, i potrójnym wykrzyknikiem, i potrójnym pytajnikiem).
Po czwarte - jak już mówisz, że jakieś zdanie w tekście jest źle napisane, to może warto je zacytować?


Iskierko - w podanym zdaniu na pewno nie powinno być przecinka po "że". Zresztą, nigdy nie spotkałam się, by przecinek był po "że". Przed "że" tak, ale po...? Drugie zresztą - lepiej nie wyrywać zdań z kontekstu, tylko cytować je w całości.
Dzięki za zajrzenie.

Re: Sprawa kota w Kościkowie
przepraszam jasne, że przedPatka pisze:Przed "że" tak, ale po
pomyliłam się po prostu sorki
- Patka
- Posty: 4597
- Rejestracja: 25 maja 2012, 13:33
- Lokalizacja: Toruń
- Płeć:
- Kontakt:
Re: Sprawa kota w Kościkowie
Ok, rozumiem, ale i tak nie będzie w tym zdaniu przecinka przed "że". Jeśli już, to przed całym wyrażeniem: "tak że". Nie można tego rozdzielać. Zresztą:
"Zrzucał sierść garściami, tak że ucieszone dzieci widziały biały puch spadający niczym śnieg. Ich rodzice prychali z pogardą, krzycząc: "o kto to będzie sprzątał?"."
już ten przecinek tam jest. :P
"Zrzucał sierść garściami, tak że ucieszone dzieci widziały biały puch spadający niczym śnieg. Ich rodzice prychali z pogardą, krzycząc: "o kto to będzie sprzątał?"."
już ten przecinek tam jest. :P
- skaranie boskie
- Administrator
- Posty: 13037
- Rejestracja: 29 paź 2011, 0:50
- Lokalizacja: wieś
Re: Sprawa kota w Kościkowie
Patko, o ile mnie wzrok nie myli, nieco wyżej są odniesienia. Wypunktowałem wszystkie - delikatnie mówiąc - nieścisłości. Czyżby łatwiej było zastosować zasadę " a u was biją Murzynów"?Patka pisze:"Zdanie kończymy kropką (względnie myślnikiem, lub wielokropkiem)"
Po pierwsze - rozumiem, że ciebie ta zasada nie dotyczy?
Po drugie - pierwsze słyszę, by kończyć zdanie myślnikiem.
Po trzecie - zdanie można kończyć nie tylko kropką czy wielokropkiem, ale też i wykrzyknikiem, i pytajnikiem, i potrójnym wykrzyknikiem, i potrójnym pytajnikiem).
Po czwarte - jak już mówisz, że jakieś zdanie w tekście jest źle napisane, to może warto je zacytować?
Kloszard to nie zawód...
To pasja, styl życia, realizacja marzeń z dzieciństwa.
_____________________________________________________________________________
E-mail
skaranieboskie@osme-pietro.pl
To pasja, styl życia, realizacja marzeń z dzieciństwa.
_____________________________________________________________________________
skaranieboskie@osme-pietro.pl