Wybacz mi Bernardzie
-
- Posty: 833
- Rejestracja: 11 mar 2012, 12:41
Wybacz mi Bernardzie
Czarnoskórego Bernarda poznałam, gdy zaczęłam pracować dla międzynarodowej korporacji, mieszczącej się w jednym z wieżowców na peryferiach Pragi. Była to jedna z wielu fabryk, które opierały się na polityce open spacu, posiadaniu tuzina haseł do systemów oraz skłaniania się ku notorycznemu ulepszaniu czegokolwiek: papieru toaletowego w ubikacjach, jakości raportów, szybkości rejestrowania faktur. Minęły trzy lata mojego udziału w firmowym cyrku, których nawet nie zauważyłam. Nie pojechałam na żadne wakacje. Przez ten czas nie byłam również na L4. Czasami zdarzały się miłe weekendy z przyjaciółmi w Pradze. Wypad na piwo do centrum, jazzowy koncert, kino lub szlajanie się po parkach z butelką wina.
Bernarda widywałam codziennie. Nie pracowałam z nim na tzw. „projekcie”, ale jego „team” znajdował się na tym samym piętrze co nasz. Mieliśmy więc okazję spotykać się o dziewiątej rano we wspólnej, ciasnej kuchni, w której parzyło się kawę w starych ekspresach. Bernard mówił płynnie po czesku. Przed dwudziestu laty jego rodzice z Algierii sprzedali cały majątek, aby mógł studiować w Europie. W Pradze spotkał swoją przyszłą żonę Janę, która urodziła mu dwie śliczne bliźniaczki. Na początku naszej koleżeńskiej znajomości rozmawiałam z nim po angielsku. Po trzech latach pobytu w stolicy mogłam już swobodnie używać języka Szwejka. O czym rozmawialiśmy? O pogodzie, planach na weekend, wyjazdach do Polski lub Algierii, różnicach kulturowych, rodzinie. Wiedziałam, że Bernard kocha żonę, jest odpowiedzialnym mężem i ojcem oraz rzadko zdarza mu się wyjść do osiedlowej gospody na piwo. Natomiast on słuchał opowieści o moim małżeństwie. Przeprowadziłam się do Pragi, ponieważ mój (jeszcze) mąż jest Czechem. Z czasem, gdy nasze pożycie małżeńskie zaczynało podupadać na zdrowiu, kłamałam jak Bernardowi tak większości kolegów z pracy, opowiadając o wspaniałym życiu, jakie wiodę. Bernard kibicował mi z całych sił i życzył szybkiego zajścia w ciążę. Na te słowa uśmiechałam się pobłażliwie, wiedząc, że wisi nade mną sprawa rozwodowa.
Byłam sama. Mieszkałam w wynajętej, ciasnej kawalerce na obrzeżach Pragi. Od czasu do czasu zdarzało się, że młoda para pozdrowiła mnie w drzwiach bloku lub przygarbiona sąsiadka zaczepiła na korytarzu, narzekając na psa, który zjadł pół kilograma kiełbasy. Harowałam. Pracę miałam zakodowaną w głowie, ponieważ pozwalała mi być niezależną kobietą. O mężu nie myślałam praktycznie w ogóle. Tylko czasami śmiałam się z siebie, że wybrałam mężczyznę, który nie miał pojęcia o życiu partnerskim. Wolał knajpowe towarzystwo Pepów, Honzów czy Petrów od mojego. Rozeszliśmy się w zgodzie. Jedyne co spędzało mi sen z powiek był fakt, że po rozwodzie będę musiała odwiedzić polski urząd w celu ponownej zmiany nazwiska.
Bernard nie wiedział o moim strachu przed polskimi urzędami. Każdego dnia około dziesiątej rano zapalaliśmy przed biurem papierosa, przewidując pogodę na cały dzień. Następnie wsiadaliśmy z powrotem do windy. Wysiadaliśmy na siódmym piętrze i wracaliśmy do swoich stolików. Na moim, oprócz komputera, były fotografie Bieszczad, na jego tylko laptop.
Powierzchnia firmowej kuchni była rozmiarów ośmioosobowego samochodu. Mieściły się w niej: lodówka, mikrofalówka, ekspres do kawy, czajnik elektryczny, zmywarka, zlew, krótki blat i parę półek. Zawartość lodówki nie raz stanowiła źródło żywych dyskusji wszystkich pracowników. Po jej otworzeniu można było zachłysnąć się zapachem tygodniowej lazanii lub starych ogórków. Rankiem, w trzecią rocznicę mojej pracy w biurze, znalazłam w lodówce zepsute mleko. Przeklinając funkcjonujący zmysł węchu, wylałam białą ciecz do zlewu. Karton wyrzuciłam do kosza. Wyjrzałam za okno. Czerwcowe słońce zaczynało przedstawienie. Prognoza zapowiadała trzydzieści stopni. Z tej okazji miałam na sobie zieloną sukienkę, którą kupiłam z przeceny. Tego dnia miałam ochotę na herbatę. Postawiłam wodę w czajniku. W międzyczasie do kuchni przyszły dwie kobiety z sąsiedniego „projektu”. Wyższa nalała sobie wody z kranu do kubka, niższa wyjęła sałatkę z lodówki. Obie, nie wiadomo dlaczego, poinformowały mnie, że wypiły poranną kawę. Wymieniłam z nimi parę lakonicznych zdań, zastanawiając się, nad celem przebywania w pracy. Swoje ruchy wykonywałam automatycznie, tymczasem myślami byłam w książkach, których nigdy nie napisałam. Od dziecka marzyłam, aby zostać pisarką: dać głos kamieniom czy liściom kasztanów. Niestety, nie dość że nie ożywiłam żadnej góry to wpadłam w maszynę bycia bezmyślnym trybikiem, robotem z krwi i kości. Byłam zawiedziona sobą i z pewnością zapadłabym w głęboki egzystencjalny smutek, gdyby nie Bernard.
Wszedł do kuchni. Przywitał się, nasypując kawy do ekspresu. Wszystko wyglądało w jak najlepszym porządku. Ja - uczesana, pachnąca, zalewająca herbatę. Bernard –otwierał półkę ze sztućcami, sympatycznie szczerząc zęby. Trudno jest mi dokładnie przypomnieć sobie moment, w którym lewa ręka Bernarda z ogromną siłą rzuciła mnie na ścianę, a prawa przyłożyła nóż do gardła. Nagle, świat stał się kuchennym, szarym sufitem. Przycisnęłam nogi, aby nie wydalić moczu i w ciągu sekundy spociłam się, jakbym właśnie dobiegła maraton. Oczy Bernarda zdradzały szaleństwo. Nie poznawały ani mnie, ani sufitu, a całą swoją uwagę skupiały na ostrzu noża, które delikatnie głaskało skórę szyi. Jego usta nie wypowiedziały ani jednego słowa. Pisnęłam, czując, że i ja tracę rozum. Kątem oka zobaczyłam ludzką istotę, przechodzącą obok kuchni. Modliłam się, aby nie była tylko różnobarwnym obrazem szkiełek z kalejdoskopu. Zaczęłam szeptać nieskoordynowane dźwięki, których nie potrafiłabym odtworzyć teraz nawet pod hipnozą, a potem zemdlałam. Gdy ocknęłam się, leżałam na dwóch krzesłach w „meeting roomie”. Poczułam smród rozlanego moczu, mającego źródło w okolicach mojego podbrzusza. Milion par oczu wirowało nade mną, ale żadna z nich nie była oczami Bernarda. Kiedy już byłam w stanie mówić, jeden z policjantów wyspowiadał mnie, drugi okrył kocem. Po około dwóch godzinach byłam wolna. Podeszłam do biurka, wyłączyłam komputer, podziękowałam szefowi za „relaxpassy”, które otrzymałam wcześnie rano i oznajmiłam, że biorę dziś pół dnia wolnego. Jacek, mój dobry duch, kompan sąsiadujący biurko obok, zaproponował, że pojedzie ze mną do domu.
- Ale historia! – powiedział Jacek, podając mi kubek ciepłego kakao. Leżałam w łóżku, znów świeża i pachnąca, dzięki długiej kąpieli pod prysznicem. Obsikaną sukienkę wrzuciłam do kosza na pranie.
- Policja pytała czy potrzebuję porozmawiać z psychologiem, odmówiłam.
- Wiem. – Jacek usiadł w fotelu. - Możesz porozmawiać ze mną.
Spojrzałam na przyjaciela z łzami w oczach. Wiedziałam, że bez niego nie dałabym rady spokojnie leżeć w łóżku i przełykać kakao. Gdyby nie on nadal trzęsłabym się jak galaretka i szczała w gacie ze strachu. Tego dnia rozmawialiśmy do późnych nocnych godzin.
Jacek znalazł się w Pradze z powodu miłości. Poznał Hankę w pociągu na trasie Warszawa – Budapeszt. Nigdy z nikim nie rozmawiał w ten sposób jak z nią. Po kilku miesiącach znajomości postanowił oddać kota pod opiekę mamie, zakończył pracę w małym biurze na Żoliborzu i wprowadził się do mieszkania Hanki w południowej części Pragi – dzielnicy Haje. Kiedy po raz pierwszy go zobaczyłam od razu wiedziałam, że ma ten sam problem co ja. Jest niespełnionym pisarzem, który marnuje czas i potencjał w excelowskich tabelkach. „Open spacy” są pełne artystów, muzyków, żonglerów, dziennikarzy radiowych, a gdy znajdzie się wśród nich fan raportów lub tabelek, jest odbierany przez ostatnich za kosmitę. Najczęściej staje się managerem, co go odróżnia od reszty. Jacek przekładał piosenki Osieckiej na język czeski, pisywał krótkie opowiastki, marzył o stworzeniu musikalu lub kabaretu. Jeśli chodzi o ostatnią formę artystyczną, to nawet mu się to udawało: stworzył najlepszy biurowy kabaret w całej Pradze, ba, myślę, że nawet w całej Czeskiej Republice. Trudno byłoby znaleźć kogoś lepszego w kwestii kancelarskich żartów.
Niestety historia Bernarda nie należała do najśmieszniejszych i trudno było z niej wykrzesać nutkę humoru. Gdy rozmawiałam z dwoma policjantami w „meeting roomie”, Jacek dowiedział się, że noc przed rankiem, kiedy to Bernard próbował mnie zabić, czerwona Skoda Octavia, w której jechała czterdziestoletnia blondynka z dwoma nastoletnimi mulatkami, została zmiażdżona przez ciężarówkę. Bernarda poinformowano o tym telefonicznie. Pojechał na miejsce wypadku, potem na policję, do kostnicy, a następnego dnia o dziewiątej rano stawił się w pracy, nie mówiąc nic nikomu. Włączył laptop, pozdrowił kolegów i, wyznając że potrzebuje mocnej kawy, poszedł do kuchni, gdzie spotkał mnie. Bernard nie wiedział, że ból po stracie najbliższych z prędkością światła zamienił się w szaleństwo. Nie miał pojęcia co robi, kiedy przykładał mi nóż do gardła. Jego ofiarą mógłby być ktokolwiek: sprzątaczka, bojąca się lodówki jak zarazy, Jacek lub chuda Francuska, mająca swoje biurko naprzeciwko drzwi. Gdy ochroniarz podszedł do nas, nóż leżał na podłodze, a Bernard podtrzymywał mnie omdlałą. Odwrócił się w stronę ochroniarza, mówiąc:
- Powiedziała, żebym jej nie zabijał, ponieważ chce napisać o mnie książkę.
Dopiłam kakao, wytrzeszczając oczy. Jacek miał poważny wyraz twarzy.
- Nie pamiętam, abym coś takiego mówiła.
- Musiałaś tak powiedzieć, Bernard nie mógł tego wymyśleć. – Jacek poklepał mnie po ramieniu. - Witaj wśród żywych. Jesteś nie mniejszym wariatem niż Bernard.
Mniemam, że ludzie boją się swych niedoszłych morderców. Nie często zdarza się okazja, aby cudem ujść z życiem, a jeśli już, ofiara chce pozostać jak najdalej od drapieżnika. W moim przypadku stało się zupełnie na odwrót. Pragnęłam być jak najbliżej Bernarda. To dzięki niemu otrzymałam szansę nowego życia. Obudził we mnie świadomość, że życie przecieka mi przez palce, tylko dlatego, że nie piszę. Czułam, że moim obowiązkiem jest poświęcić pierwszą książkę nikomu innemu jak jemu. Wzięłam miesiąc L4 i poświęciłam się pracy pisarskiej. Skontaktowałam się z rodziną Bernarda w Pradze. Jego teściowa mieszkała w domu, niedaleko metra Prosek. Była wdową, właścicielką trzech wilczurów i zagorzałą ogrodniczką. Gdy przekroczyłam próg jej mieszkania, poczułam ból w sercu. Był to dom ogromnego smutku i nieodwracalnej samotności. Obawiałam się się, że staruszka nie będzie chciała mówić o swych bliskich. Na szczęście myliłam się. Ugościła mnie herbatą i, zasiadając w fotelu z pluszu, zaczęła opowiadać historię utraconej rodziny.
Bernard poznał przyszłą żonę Lenkę w akademiku na studenckiej imprezie. Była to miłość od pierwszego wejrzenia. Staruszka nie ukrywała, że przyszły zięć nie podobał się ani jej, ani świętej pamięci mężowi. Bernard z Lenką wzięli potajemnie ślub i wprowadzili się do ciasnej kawalerki pod Pragą. Gdy przyszły na świat bliźniaczki: Ema i Julia, Lenka kończyła doktorat z historii, a Bernard pracował w biurze. Z czasem czeska rodzina zaakceptowała zięcia z Afryki i życie toczyło się swoim spokojnym torem, aż do dnia tragicznego wypadku. Opowieść starszej pani załamała mnie. Życie Bernarda w Pradze wydawało się nudne, zbyt monotonne, aby mogło zaciekawić czytelnika. Pomyślałam, że podkreślę je, dodając rozdział o romansie pani doktor historii ze sprzedawcą gazet. Następnie napisałam emaile do kolegów, bezpośrednio pracujących z Bernardem, w których pytałam: Jakim był współpracownikiem? Czy było w nim coś dziwnego? Jakie miał słabości, silne strony? Co go drażniło lub rozśmieszało? O czym najczęściej rozmawiał i dlaczego nie miał na biurku zdjęć rodziny? Zniecierpliwiona czekałam na odpowiedzi. Wieczorem, tego samego dnia, odwiedził mnie Jacek. Usiadłszy na łóżku, pokręcił głową.
- Całe piętro dudni od plotek – rzekł. – Podobno wysłałaś do połowy ludzi z „projektu” Bernarda emaile.
- Wysłałam. Piszę książkę, potrzebuję materiałów.
- Jaki lekarz dał ci L4?
- Pierwszego kontaktu.
- Powinnaś mieć kontakt, ale z psychiatrą, wiesz? - Mój przyjaciel doskonale wiedział, że wreszcie czuję się jak ryba w wodzie. Nie dość, że zaczęłam pracę jako prywatny detektyw życia Bernarda, to znacznie przytyłam i przestałam być przeraźliwie chuda.
- Spotkam się z psychiatrą, o to się nie martw. Jutro jestem umówiona z lekarzem Bernarda. Wiem, że trzymają biedaka na obserwacji w zakładzie, ale podobno jego stan psychiczny nie wróży nic dobrego. Żal mi go. Stracił wszystko: żonę, córki, dom, życie. Chciałabym z nim porozmawiać. Myślisz, że mi pozwolą?
- Jak będziesz miała dobrą gadkę powinni pozwolić, obawiam się tylko, żeby cię z nim nie zamknęli. - Jacek roześmiał się, sięgając po plecak. – Napijemy się wódki za twój książkowy debiut.
- Praca wre – odpowiedziałam. Na te słowa Jacek położył na stole flaszkę wódki, dwa kieliszki, sok pomarańczowy, śledziki i słoik ogórków.
Mój przyjaciel wiedział, że piję wódkę tylko od święta, które akurat uznam za stosowne. Tym sposobem moje prywatne święta zdarzały się raz na rok, czasami na pół roku. Dzień przed wizytą w zakładzie psychiatrycznym w Bohnicach, uznałam za odświętny. Po czwartym kieliszku doszliśmy do wniosku, że koniecznie muszę polecieć do Algierii. Po piątym, zaczęliśmy myśleć racjonalnie, ponieważ na bilet lotniczy do Afryki nie było mnie stać. Zadzwoniłam do zaspanej teściowej Bernarda z prośbą o kontakt jego rodziny w Algierii. Podała mi email jego brata, a ja do końca wieczoru nie mogłam wyjść z podziwu, że pani w wieku siedemdziesięciu lat potrafi obsługiwać komputer i skrzynkę pocztową.
Nazajutrz obudziłam się o dziesiątej rano z kacem przez duże „K”. Pamiętałam tylko tyle, że Jacek pojechał ostatnim metrem do domu. Próbując rozdeptane chrupki na podłodze, pomyślałam o Bernardzie. Stał się moją obsesją. Oczami wyobraźni widziałam jak w Bohnicach jego szerokie ramiona, kulą się i zmniejszają. Wiedziałam, że w stanie „kacowym”, nie będę w stanie rozmawiać z żadnym lekarzem. Zadzwoniłam do pana doktora Mayera i przełożyłam spotkanie. Doktor Mayer wyjeżdżał na wakacje do Grecji. Umówiliśmy się na następny tydzień. Zjadłam resztki wczorajszej pizzy i zasnęłam. Po przebudzeniu napisałam email do brata Bernarda, mając nadzieję, że zna język angielski. Poinformowałam go o tym, co się zdarzyło i czego potrzebuję dowiedzieć się o Bernardzie. Nie ukrywałam, że piszę książkę. Mój plan był genialny. Przeczuwałam, że Afryka, życie tamtejszej rodziny Bernarda przyniesie mi oczekiwany, ciekawy materiał, który wplotę pomiędzy europejskie wątki. Bez niego moja książka byłaby płytka i nic nieznacząca. Z drżeniem serca oczekiwałam odpowiedzi z Afryki, maniakalnie sprawdzając skrzynkę pocztową kilka razy dziennie. Za każdym razem kiedy była pusta wznosiłam oczy do nieba. Czekałam długie trzy dni. Przez ten czas zaczęłam obgryzać paznokcie i chodzić z kąta w kąt, jak w transie. Gdy w końcu w skrzynce pojawiła się wiadomość, nogi ugięły się pode mną i nie mogłam złapać oddechu. Uspokoiłam się dopiero po kilku minutach. Usiadłam przed komputerem i zaczęłam czytać.
„Witam,
Nazywam się Jacek Nowak. Mieszkam i pracuję w Pradze od pięciu lat. Przyjechałem do tego miasta, ponieważ stąd pochodzi moja miłość, którą poznałem w pociągu. Od dziecka marzyłem o tym, aby zostać pisarzem. Niestety, oprócz kilku przetłumaczonych piosenek i napisanych opowiadań, nie mam większego pisarskiego dorobku. Moją przyjaciółkę Patrycję poznałem w biurze. Pracowaliśmy na tym samym projekcie. Od razu przypadła mi do gustu, ponieważ przeczuwałem, że tak jak ja jest niespełnionym artystą.
Patrycja nigdy nie miała męża. Przyjechała do Pragi z wymiany studenckiej i po otrzymaniu dyplomu zdecydowała się tutaj osiedlić. Mieszkała z chłopakiem w kawalerce na poddaszu, niedaleko metra Andel. Bernard był naszym kolegą z „projektu”. Podstarzały, łysiejący kawaler, pół Czech, pół Francuzem o cerze bladej jak kartka papieru. Jego życie było tak puste, jak biurko, przy którym pracował. Nie miałem z nim zbyt wielu tematów do rozmów. Bernarda interesowały faktury, filmy sensacyjne oraz Patrycja. Bernard podkochiwał się w niej, ale był zbyt nieśmiały, aby zrobić pierwszy krok. Każdego ranka rozbierał ją wzrokiem, uśmiechając się ukradkiem. Patrycja była żywiołem, panną w różnokolorowych sukienkach. Jej liliowy zapach roznosił się po całym „open spasie”. Bernard łapczywie połykał tą woń. Wszyscy w „teamie” podejrzewaliśmy, że jest w niej zakochany, ale nie był groźny. Ot, czasami zbyt często obserwował powabne ruchy mojej przyjaciółki.
Dwa lata temu, pierwszego czerwca, Patrycja obchodziła trzecią rocznicę pracy. Przyszła do biura przygnębiona, rzuciła torebkę na krzesło, mówiąc:
- Jacuś, dziś trójka w fabryce, muszę koniecznie zmienić życie. – Po czym udała się do kuchni. Miała na sobie zieloną sukienkę i żółte pantofelki. Trudno mi pisać o tym, co się stało. Znaleźliśmy ją leżącą w kałuży krwi, tuż obok lodówki. W krwi topił się kuchenny nóż. Bernard stał obok, oparty o blat. Wyraz jego oczu zdradzał szaleństwo. Nie udało się odratować Patrycji. Zmarła kilka godzin później w szpitalu. Od jej śmierci minęły dwa lata. Tęsknię za nią i wolę myśleć, że moja przyjaciółka żyje i jest na L4. Odwiedzam ją raz w tygodniu z butelką wódki, prowadząc rozmowy aż do świtu. Patrycja rzadko kiedy piła i trudno było namówić ją na spożycie alkoholu. Teraz jednak przyzwyczaiła się do moich wizyt i czasami sama coś przyrządzi „pod kieliszeczek”.
Od kiedy do jej mieszkania wprowadziło się młode małżeństwo, pijemy na korytarzu.
- Jacuś, imprezujemy po studencku – mówi i uśmiecha się do mnie tak pięknie jak tylko potrafi.
Przytakuję jej, wolę przytakiwać, ponieważ zawsze to lubiła.”
Opadłam na fotel, z trudem łapiąc oddech. Uświadomiłam sobie, że nigdy nie otrzymam emaila z Afryki i nie dopiszę książki. Wybacz mi Bernardzie.
Bernarda widywałam codziennie. Nie pracowałam z nim na tzw. „projekcie”, ale jego „team” znajdował się na tym samym piętrze co nasz. Mieliśmy więc okazję spotykać się o dziewiątej rano we wspólnej, ciasnej kuchni, w której parzyło się kawę w starych ekspresach. Bernard mówił płynnie po czesku. Przed dwudziestu laty jego rodzice z Algierii sprzedali cały majątek, aby mógł studiować w Europie. W Pradze spotkał swoją przyszłą żonę Janę, która urodziła mu dwie śliczne bliźniaczki. Na początku naszej koleżeńskiej znajomości rozmawiałam z nim po angielsku. Po trzech latach pobytu w stolicy mogłam już swobodnie używać języka Szwejka. O czym rozmawialiśmy? O pogodzie, planach na weekend, wyjazdach do Polski lub Algierii, różnicach kulturowych, rodzinie. Wiedziałam, że Bernard kocha żonę, jest odpowiedzialnym mężem i ojcem oraz rzadko zdarza mu się wyjść do osiedlowej gospody na piwo. Natomiast on słuchał opowieści o moim małżeństwie. Przeprowadziłam się do Pragi, ponieważ mój (jeszcze) mąż jest Czechem. Z czasem, gdy nasze pożycie małżeńskie zaczynało podupadać na zdrowiu, kłamałam jak Bernardowi tak większości kolegów z pracy, opowiadając o wspaniałym życiu, jakie wiodę. Bernard kibicował mi z całych sił i życzył szybkiego zajścia w ciążę. Na te słowa uśmiechałam się pobłażliwie, wiedząc, że wisi nade mną sprawa rozwodowa.
Byłam sama. Mieszkałam w wynajętej, ciasnej kawalerce na obrzeżach Pragi. Od czasu do czasu zdarzało się, że młoda para pozdrowiła mnie w drzwiach bloku lub przygarbiona sąsiadka zaczepiła na korytarzu, narzekając na psa, który zjadł pół kilograma kiełbasy. Harowałam. Pracę miałam zakodowaną w głowie, ponieważ pozwalała mi być niezależną kobietą. O mężu nie myślałam praktycznie w ogóle. Tylko czasami śmiałam się z siebie, że wybrałam mężczyznę, który nie miał pojęcia o życiu partnerskim. Wolał knajpowe towarzystwo Pepów, Honzów czy Petrów od mojego. Rozeszliśmy się w zgodzie. Jedyne co spędzało mi sen z powiek był fakt, że po rozwodzie będę musiała odwiedzić polski urząd w celu ponownej zmiany nazwiska.
Bernard nie wiedział o moim strachu przed polskimi urzędami. Każdego dnia około dziesiątej rano zapalaliśmy przed biurem papierosa, przewidując pogodę na cały dzień. Następnie wsiadaliśmy z powrotem do windy. Wysiadaliśmy na siódmym piętrze i wracaliśmy do swoich stolików. Na moim, oprócz komputera, były fotografie Bieszczad, na jego tylko laptop.
Powierzchnia firmowej kuchni była rozmiarów ośmioosobowego samochodu. Mieściły się w niej: lodówka, mikrofalówka, ekspres do kawy, czajnik elektryczny, zmywarka, zlew, krótki blat i parę półek. Zawartość lodówki nie raz stanowiła źródło żywych dyskusji wszystkich pracowników. Po jej otworzeniu można było zachłysnąć się zapachem tygodniowej lazanii lub starych ogórków. Rankiem, w trzecią rocznicę mojej pracy w biurze, znalazłam w lodówce zepsute mleko. Przeklinając funkcjonujący zmysł węchu, wylałam białą ciecz do zlewu. Karton wyrzuciłam do kosza. Wyjrzałam za okno. Czerwcowe słońce zaczynało przedstawienie. Prognoza zapowiadała trzydzieści stopni. Z tej okazji miałam na sobie zieloną sukienkę, którą kupiłam z przeceny. Tego dnia miałam ochotę na herbatę. Postawiłam wodę w czajniku. W międzyczasie do kuchni przyszły dwie kobiety z sąsiedniego „projektu”. Wyższa nalała sobie wody z kranu do kubka, niższa wyjęła sałatkę z lodówki. Obie, nie wiadomo dlaczego, poinformowały mnie, że wypiły poranną kawę. Wymieniłam z nimi parę lakonicznych zdań, zastanawiając się, nad celem przebywania w pracy. Swoje ruchy wykonywałam automatycznie, tymczasem myślami byłam w książkach, których nigdy nie napisałam. Od dziecka marzyłam, aby zostać pisarką: dać głos kamieniom czy liściom kasztanów. Niestety, nie dość że nie ożywiłam żadnej góry to wpadłam w maszynę bycia bezmyślnym trybikiem, robotem z krwi i kości. Byłam zawiedziona sobą i z pewnością zapadłabym w głęboki egzystencjalny smutek, gdyby nie Bernard.
Wszedł do kuchni. Przywitał się, nasypując kawy do ekspresu. Wszystko wyglądało w jak najlepszym porządku. Ja - uczesana, pachnąca, zalewająca herbatę. Bernard –otwierał półkę ze sztućcami, sympatycznie szczerząc zęby. Trudno jest mi dokładnie przypomnieć sobie moment, w którym lewa ręka Bernarda z ogromną siłą rzuciła mnie na ścianę, a prawa przyłożyła nóż do gardła. Nagle, świat stał się kuchennym, szarym sufitem. Przycisnęłam nogi, aby nie wydalić moczu i w ciągu sekundy spociłam się, jakbym właśnie dobiegła maraton. Oczy Bernarda zdradzały szaleństwo. Nie poznawały ani mnie, ani sufitu, a całą swoją uwagę skupiały na ostrzu noża, które delikatnie głaskało skórę szyi. Jego usta nie wypowiedziały ani jednego słowa. Pisnęłam, czując, że i ja tracę rozum. Kątem oka zobaczyłam ludzką istotę, przechodzącą obok kuchni. Modliłam się, aby nie była tylko różnobarwnym obrazem szkiełek z kalejdoskopu. Zaczęłam szeptać nieskoordynowane dźwięki, których nie potrafiłabym odtworzyć teraz nawet pod hipnozą, a potem zemdlałam. Gdy ocknęłam się, leżałam na dwóch krzesłach w „meeting roomie”. Poczułam smród rozlanego moczu, mającego źródło w okolicach mojego podbrzusza. Milion par oczu wirowało nade mną, ale żadna z nich nie była oczami Bernarda. Kiedy już byłam w stanie mówić, jeden z policjantów wyspowiadał mnie, drugi okrył kocem. Po około dwóch godzinach byłam wolna. Podeszłam do biurka, wyłączyłam komputer, podziękowałam szefowi za „relaxpassy”, które otrzymałam wcześnie rano i oznajmiłam, że biorę dziś pół dnia wolnego. Jacek, mój dobry duch, kompan sąsiadujący biurko obok, zaproponował, że pojedzie ze mną do domu.
- Ale historia! – powiedział Jacek, podając mi kubek ciepłego kakao. Leżałam w łóżku, znów świeża i pachnąca, dzięki długiej kąpieli pod prysznicem. Obsikaną sukienkę wrzuciłam do kosza na pranie.
- Policja pytała czy potrzebuję porozmawiać z psychologiem, odmówiłam.
- Wiem. – Jacek usiadł w fotelu. - Możesz porozmawiać ze mną.
Spojrzałam na przyjaciela z łzami w oczach. Wiedziałam, że bez niego nie dałabym rady spokojnie leżeć w łóżku i przełykać kakao. Gdyby nie on nadal trzęsłabym się jak galaretka i szczała w gacie ze strachu. Tego dnia rozmawialiśmy do późnych nocnych godzin.
Jacek znalazł się w Pradze z powodu miłości. Poznał Hankę w pociągu na trasie Warszawa – Budapeszt. Nigdy z nikim nie rozmawiał w ten sposób jak z nią. Po kilku miesiącach znajomości postanowił oddać kota pod opiekę mamie, zakończył pracę w małym biurze na Żoliborzu i wprowadził się do mieszkania Hanki w południowej części Pragi – dzielnicy Haje. Kiedy po raz pierwszy go zobaczyłam od razu wiedziałam, że ma ten sam problem co ja. Jest niespełnionym pisarzem, który marnuje czas i potencjał w excelowskich tabelkach. „Open spacy” są pełne artystów, muzyków, żonglerów, dziennikarzy radiowych, a gdy znajdzie się wśród nich fan raportów lub tabelek, jest odbierany przez ostatnich za kosmitę. Najczęściej staje się managerem, co go odróżnia od reszty. Jacek przekładał piosenki Osieckiej na język czeski, pisywał krótkie opowiastki, marzył o stworzeniu musikalu lub kabaretu. Jeśli chodzi o ostatnią formę artystyczną, to nawet mu się to udawało: stworzył najlepszy biurowy kabaret w całej Pradze, ba, myślę, że nawet w całej Czeskiej Republice. Trudno byłoby znaleźć kogoś lepszego w kwestii kancelarskich żartów.
Niestety historia Bernarda nie należała do najśmieszniejszych i trudno było z niej wykrzesać nutkę humoru. Gdy rozmawiałam z dwoma policjantami w „meeting roomie”, Jacek dowiedział się, że noc przed rankiem, kiedy to Bernard próbował mnie zabić, czerwona Skoda Octavia, w której jechała czterdziestoletnia blondynka z dwoma nastoletnimi mulatkami, została zmiażdżona przez ciężarówkę. Bernarda poinformowano o tym telefonicznie. Pojechał na miejsce wypadku, potem na policję, do kostnicy, a następnego dnia o dziewiątej rano stawił się w pracy, nie mówiąc nic nikomu. Włączył laptop, pozdrowił kolegów i, wyznając że potrzebuje mocnej kawy, poszedł do kuchni, gdzie spotkał mnie. Bernard nie wiedział, że ból po stracie najbliższych z prędkością światła zamienił się w szaleństwo. Nie miał pojęcia co robi, kiedy przykładał mi nóż do gardła. Jego ofiarą mógłby być ktokolwiek: sprzątaczka, bojąca się lodówki jak zarazy, Jacek lub chuda Francuska, mająca swoje biurko naprzeciwko drzwi. Gdy ochroniarz podszedł do nas, nóż leżał na podłodze, a Bernard podtrzymywał mnie omdlałą. Odwrócił się w stronę ochroniarza, mówiąc:
- Powiedziała, żebym jej nie zabijał, ponieważ chce napisać o mnie książkę.
Dopiłam kakao, wytrzeszczając oczy. Jacek miał poważny wyraz twarzy.
- Nie pamiętam, abym coś takiego mówiła.
- Musiałaś tak powiedzieć, Bernard nie mógł tego wymyśleć. – Jacek poklepał mnie po ramieniu. - Witaj wśród żywych. Jesteś nie mniejszym wariatem niż Bernard.
Mniemam, że ludzie boją się swych niedoszłych morderców. Nie często zdarza się okazja, aby cudem ujść z życiem, a jeśli już, ofiara chce pozostać jak najdalej od drapieżnika. W moim przypadku stało się zupełnie na odwrót. Pragnęłam być jak najbliżej Bernarda. To dzięki niemu otrzymałam szansę nowego życia. Obudził we mnie świadomość, że życie przecieka mi przez palce, tylko dlatego, że nie piszę. Czułam, że moim obowiązkiem jest poświęcić pierwszą książkę nikomu innemu jak jemu. Wzięłam miesiąc L4 i poświęciłam się pracy pisarskiej. Skontaktowałam się z rodziną Bernarda w Pradze. Jego teściowa mieszkała w domu, niedaleko metra Prosek. Była wdową, właścicielką trzech wilczurów i zagorzałą ogrodniczką. Gdy przekroczyłam próg jej mieszkania, poczułam ból w sercu. Był to dom ogromnego smutku i nieodwracalnej samotności. Obawiałam się się, że staruszka nie będzie chciała mówić o swych bliskich. Na szczęście myliłam się. Ugościła mnie herbatą i, zasiadając w fotelu z pluszu, zaczęła opowiadać historię utraconej rodziny.
Bernard poznał przyszłą żonę Lenkę w akademiku na studenckiej imprezie. Była to miłość od pierwszego wejrzenia. Staruszka nie ukrywała, że przyszły zięć nie podobał się ani jej, ani świętej pamięci mężowi. Bernard z Lenką wzięli potajemnie ślub i wprowadzili się do ciasnej kawalerki pod Pragą. Gdy przyszły na świat bliźniaczki: Ema i Julia, Lenka kończyła doktorat z historii, a Bernard pracował w biurze. Z czasem czeska rodzina zaakceptowała zięcia z Afryki i życie toczyło się swoim spokojnym torem, aż do dnia tragicznego wypadku. Opowieść starszej pani załamała mnie. Życie Bernarda w Pradze wydawało się nudne, zbyt monotonne, aby mogło zaciekawić czytelnika. Pomyślałam, że podkreślę je, dodając rozdział o romansie pani doktor historii ze sprzedawcą gazet. Następnie napisałam emaile do kolegów, bezpośrednio pracujących z Bernardem, w których pytałam: Jakim był współpracownikiem? Czy było w nim coś dziwnego? Jakie miał słabości, silne strony? Co go drażniło lub rozśmieszało? O czym najczęściej rozmawiał i dlaczego nie miał na biurku zdjęć rodziny? Zniecierpliwiona czekałam na odpowiedzi. Wieczorem, tego samego dnia, odwiedził mnie Jacek. Usiadłszy na łóżku, pokręcił głową.
- Całe piętro dudni od plotek – rzekł. – Podobno wysłałaś do połowy ludzi z „projektu” Bernarda emaile.
- Wysłałam. Piszę książkę, potrzebuję materiałów.
- Jaki lekarz dał ci L4?
- Pierwszego kontaktu.
- Powinnaś mieć kontakt, ale z psychiatrą, wiesz? - Mój przyjaciel doskonale wiedział, że wreszcie czuję się jak ryba w wodzie. Nie dość, że zaczęłam pracę jako prywatny detektyw życia Bernarda, to znacznie przytyłam i przestałam być przeraźliwie chuda.
- Spotkam się z psychiatrą, o to się nie martw. Jutro jestem umówiona z lekarzem Bernarda. Wiem, że trzymają biedaka na obserwacji w zakładzie, ale podobno jego stan psychiczny nie wróży nic dobrego. Żal mi go. Stracił wszystko: żonę, córki, dom, życie. Chciałabym z nim porozmawiać. Myślisz, że mi pozwolą?
- Jak będziesz miała dobrą gadkę powinni pozwolić, obawiam się tylko, żeby cię z nim nie zamknęli. - Jacek roześmiał się, sięgając po plecak. – Napijemy się wódki za twój książkowy debiut.
- Praca wre – odpowiedziałam. Na te słowa Jacek położył na stole flaszkę wódki, dwa kieliszki, sok pomarańczowy, śledziki i słoik ogórków.
Mój przyjaciel wiedział, że piję wódkę tylko od święta, które akurat uznam za stosowne. Tym sposobem moje prywatne święta zdarzały się raz na rok, czasami na pół roku. Dzień przed wizytą w zakładzie psychiatrycznym w Bohnicach, uznałam za odświętny. Po czwartym kieliszku doszliśmy do wniosku, że koniecznie muszę polecieć do Algierii. Po piątym, zaczęliśmy myśleć racjonalnie, ponieważ na bilet lotniczy do Afryki nie było mnie stać. Zadzwoniłam do zaspanej teściowej Bernarda z prośbą o kontakt jego rodziny w Algierii. Podała mi email jego brata, a ja do końca wieczoru nie mogłam wyjść z podziwu, że pani w wieku siedemdziesięciu lat potrafi obsługiwać komputer i skrzynkę pocztową.
Nazajutrz obudziłam się o dziesiątej rano z kacem przez duże „K”. Pamiętałam tylko tyle, że Jacek pojechał ostatnim metrem do domu. Próbując rozdeptane chrupki na podłodze, pomyślałam o Bernardzie. Stał się moją obsesją. Oczami wyobraźni widziałam jak w Bohnicach jego szerokie ramiona, kulą się i zmniejszają. Wiedziałam, że w stanie „kacowym”, nie będę w stanie rozmawiać z żadnym lekarzem. Zadzwoniłam do pana doktora Mayera i przełożyłam spotkanie. Doktor Mayer wyjeżdżał na wakacje do Grecji. Umówiliśmy się na następny tydzień. Zjadłam resztki wczorajszej pizzy i zasnęłam. Po przebudzeniu napisałam email do brata Bernarda, mając nadzieję, że zna język angielski. Poinformowałam go o tym, co się zdarzyło i czego potrzebuję dowiedzieć się o Bernardzie. Nie ukrywałam, że piszę książkę. Mój plan był genialny. Przeczuwałam, że Afryka, życie tamtejszej rodziny Bernarda przyniesie mi oczekiwany, ciekawy materiał, który wplotę pomiędzy europejskie wątki. Bez niego moja książka byłaby płytka i nic nieznacząca. Z drżeniem serca oczekiwałam odpowiedzi z Afryki, maniakalnie sprawdzając skrzynkę pocztową kilka razy dziennie. Za każdym razem kiedy była pusta wznosiłam oczy do nieba. Czekałam długie trzy dni. Przez ten czas zaczęłam obgryzać paznokcie i chodzić z kąta w kąt, jak w transie. Gdy w końcu w skrzynce pojawiła się wiadomość, nogi ugięły się pode mną i nie mogłam złapać oddechu. Uspokoiłam się dopiero po kilku minutach. Usiadłam przed komputerem i zaczęłam czytać.
„Witam,
Nazywam się Jacek Nowak. Mieszkam i pracuję w Pradze od pięciu lat. Przyjechałem do tego miasta, ponieważ stąd pochodzi moja miłość, którą poznałem w pociągu. Od dziecka marzyłem o tym, aby zostać pisarzem. Niestety, oprócz kilku przetłumaczonych piosenek i napisanych opowiadań, nie mam większego pisarskiego dorobku. Moją przyjaciółkę Patrycję poznałem w biurze. Pracowaliśmy na tym samym projekcie. Od razu przypadła mi do gustu, ponieważ przeczuwałem, że tak jak ja jest niespełnionym artystą.
Patrycja nigdy nie miała męża. Przyjechała do Pragi z wymiany studenckiej i po otrzymaniu dyplomu zdecydowała się tutaj osiedlić. Mieszkała z chłopakiem w kawalerce na poddaszu, niedaleko metra Andel. Bernard był naszym kolegą z „projektu”. Podstarzały, łysiejący kawaler, pół Czech, pół Francuzem o cerze bladej jak kartka papieru. Jego życie było tak puste, jak biurko, przy którym pracował. Nie miałem z nim zbyt wielu tematów do rozmów. Bernarda interesowały faktury, filmy sensacyjne oraz Patrycja. Bernard podkochiwał się w niej, ale był zbyt nieśmiały, aby zrobić pierwszy krok. Każdego ranka rozbierał ją wzrokiem, uśmiechając się ukradkiem. Patrycja była żywiołem, panną w różnokolorowych sukienkach. Jej liliowy zapach roznosił się po całym „open spasie”. Bernard łapczywie połykał tą woń. Wszyscy w „teamie” podejrzewaliśmy, że jest w niej zakochany, ale nie był groźny. Ot, czasami zbyt często obserwował powabne ruchy mojej przyjaciółki.
Dwa lata temu, pierwszego czerwca, Patrycja obchodziła trzecią rocznicę pracy. Przyszła do biura przygnębiona, rzuciła torebkę na krzesło, mówiąc:
- Jacuś, dziś trójka w fabryce, muszę koniecznie zmienić życie. – Po czym udała się do kuchni. Miała na sobie zieloną sukienkę i żółte pantofelki. Trudno mi pisać o tym, co się stało. Znaleźliśmy ją leżącą w kałuży krwi, tuż obok lodówki. W krwi topił się kuchenny nóż. Bernard stał obok, oparty o blat. Wyraz jego oczu zdradzał szaleństwo. Nie udało się odratować Patrycji. Zmarła kilka godzin później w szpitalu. Od jej śmierci minęły dwa lata. Tęsknię za nią i wolę myśleć, że moja przyjaciółka żyje i jest na L4. Odwiedzam ją raz w tygodniu z butelką wódki, prowadząc rozmowy aż do świtu. Patrycja rzadko kiedy piła i trudno było namówić ją na spożycie alkoholu. Teraz jednak przyzwyczaiła się do moich wizyt i czasami sama coś przyrządzi „pod kieliszeczek”.
Od kiedy do jej mieszkania wprowadziło się młode małżeństwo, pijemy na korytarzu.
- Jacuś, imprezujemy po studencku – mówi i uśmiecha się do mnie tak pięknie jak tylko potrafi.
Przytakuję jej, wolę przytakiwać, ponieważ zawsze to lubiła.”
Opadłam na fotel, z trudem łapiąc oddech. Uświadomiłam sobie, że nigdy nie otrzymam emaila z Afryki i nie dopiszę książki. Wybacz mi Bernardzie.
Re: Wybacz mi Bernardzie
Dziwnie i nowatorsko poprowadzone opowidanie, nie wiem czy dobrze zrozumiałam, ale zdaje się, że w połowie "zmienia się narrator" jest nim kolega zabitej dziewczyny, który sam popada w szaleństwo i zachowuje się tak jakby ona żyła, a on po prostu pisał jej historię.
Widzę tu także ciekawy morał, przekaz: życie jest zbyt krótkie, żeby je tracić na harowanie ponad siły, możemy niczego nie przeżyć, bo życie może się skończyć niespodziewanie, w każdej chwili.
Tracąc kogoś ważnego można wpaść w obłęd - tak jak Bernard - bardzo szkodliwie dla innych, lub tak jak Jacek - nieszkodliwie dla innych ale w totalnym oderwaniu od rzeczywistości - mam nadzieję ,że dobrze zinterpretowałam.
Koncepcja podoba mi się,
pozdrawiam
Widzę tu także ciekawy morał, przekaz: życie jest zbyt krótkie, żeby je tracić na harowanie ponad siły, możemy niczego nie przeżyć, bo życie może się skończyć niespodziewanie, w każdej chwili.
Tracąc kogoś ważnego można wpaść w obłęd - tak jak Bernard - bardzo szkodliwie dla innych, lub tak jak Jacek - nieszkodliwie dla innych ale w totalnym oderwaniu od rzeczywistości - mam nadzieję ,że dobrze zinterpretowałam.
Koncepcja podoba mi się,
pozdrawiam
- skaranie boskie
- Administrator
- Posty: 13037
- Rejestracja: 29 paź 2011, 0:50
- Lokalizacja: wieś
Re: Wybacz mi Bernardzie
Pozwól, że zacznę od wypunktowania usterek - póki pamiętam.
Nieraz piszemy łacznie, a zamiast "z łzami w oczach" lepiej napisać "ze łzami". Wzgląd fonetyczny. Francuzka, jeśli mowa o osobie, zdecydowanie przez "z", "s" zastosujemy w przymiotniku, ale wówczas nieuzasadnione będzie użycie wielkiej litery.
Tyle o wpadkach.
Poza tym opowiadanie zajmujące, sprawnie napisane i dające sporo do myślenia czytelnikowi.
Czy doszukiwać się drugiego dna? Czy słusznie prawi SamoZuo o zamianie ról?
Myślę, że warto tę zagadkę pozostawić czytelnikowi. Niech sam spróbuje wejść w rolę bohaterki - narratorki. Jeśli będzie w stanie się z nią utożsamić - a myślę, że przyjdzie mu to bez trudu - uzna walory tego opowiadania, jako i ja uznałem.
Postanowiłem zarekomendować to opowiadanie innym Użytkownikom, uważam je bowiem za bardzo dobre, za krótkie studium psychologiczne, napisane ze znajomością rzeczy i przy zachowaniu trzymającej w pewnym napięciu fabuły.
Życzę kolejnych, równie dobrych, a może jeszcze lepszych.

Nieraz piszemy łacznie, a zamiast "z łzami w oczach" lepiej napisać "ze łzami". Wzgląd fonetyczny. Francuzka, jeśli mowa o osobie, zdecydowanie przez "z", "s" zastosujemy w przymiotniku, ale wówczas nieuzasadnione będzie użycie wielkiej litery.
Zrób coś z tym zdaniem. Zwłaszcza z Francuzem. Odstaje od całości.Adela pisze:Podstarzały, łysiejący kawaler, pół Czech, pół Francuzem
Tyle o wpadkach.
Poza tym opowiadanie zajmujące, sprawnie napisane i dające sporo do myślenia czytelnikowi.
Czy doszukiwać się drugiego dna? Czy słusznie prawi SamoZuo o zamianie ról?
Myślę, że warto tę zagadkę pozostawić czytelnikowi. Niech sam spróbuje wejść w rolę bohaterki - narratorki. Jeśli będzie w stanie się z nią utożsamić - a myślę, że przyjdzie mu to bez trudu - uzna walory tego opowiadania, jako i ja uznałem.
Postanowiłem zarekomendować to opowiadanie innym Użytkownikom, uważam je bowiem za bardzo dobre, za krótkie studium psychologiczne, napisane ze znajomością rzeczy i przy zachowaniu trzymającej w pewnym napięciu fabuły.
Życzę kolejnych, równie dobrych, a może jeszcze lepszych.



Kloszard to nie zawód...
To pasja, styl życia, realizacja marzeń z dzieciństwa.
_____________________________________________________________________________
E-mail
skaranieboskie@osme-pietro.pl
To pasja, styl życia, realizacja marzeń z dzieciństwa.
_____________________________________________________________________________
skaranieboskie@osme-pietro.pl
- Ewa Włodek
- Posty: 5107
- Rejestracja: 03 lis 2011, 15:59
Re: Wybacz mi Bernardzie
poczytałam - mam nadzieję, że z uwagą, i powiem tak:
- są błędy językowe, a poza tym dłużyżyzny, które zniechęcają do śledzenia tekstu. Przyznam, że z pewnym trudem przebrnęłam przez opisy "zasyfionej" lodówki, tego, co bohaterka zrobiła z obsikaną sukienką i innych inności, które niepotrzebnie oddalają czytelnika od sedna - czyli zakończenia.
Tak, zakończenie jest zaskakujące, a przez to efektowne. Myślę, że gdybyś mocno skróciła opowiadanie - znacznie syskałoby na atrakcyjności.
Ale to może moje czepianie się?
Pozdrawiam serdecznie...
Ewa
- są błędy językowe, a poza tym dłużyżyzny, które zniechęcają do śledzenia tekstu. Przyznam, że z pewnym trudem przebrnęłam przez opisy "zasyfionej" lodówki, tego, co bohaterka zrobiła z obsikaną sukienką i innych inności, które niepotrzebnie oddalają czytelnika od sedna - czyli zakończenia.
Tak, zakończenie jest zaskakujące, a przez to efektowne. Myślę, że gdybyś mocno skróciła opowiadanie - znacznie syskałoby na atrakcyjności.
Ale to może moje czepianie się?


Pozdrawiam serdecznie...
Ewa
- anastazja
- Posty: 6176
- Rejestracja: 02 lis 2011, 16:37
- Lokalizacja: Bieszczady
- Płeć:
Re: Wybacz mi Bernardzie
Tak, zakończenie jest zaskakujące, a przez to efektowne. Myślę, że gdybyś mocno skróciła opowiadanie - znacznie syskałoby na atrakcyjności.
Dokładnie, jak Ewa.
Pozdrawiam
Dokładnie, jak Ewa.
Pozdrawiam

A ludzie tłoczą się wokół poety i mówią mu: zaśpiewaj znowu, a to znaczy: niech nowe cierpienia umęczą twą duszę."
(S. Kierkegaard, "Albo,albo"
(S. Kierkegaard, "Albo,albo"
- skaranie boskie
- Administrator
- Posty: 13037
- Rejestracja: 29 paź 2011, 0:50
- Lokalizacja: wieś
Re: Wybacz mi Bernardzie
Ja się sprzeciwię.
Nowomoda, nakazująca wszędzie chodzić na skróty, niekoniecznie musi się odnosić do literatury. Jeżeli dla narratorki, obsikana sukienka była akurat ważną rzeczą (choć może nie z przyczyn materialnych), oddała tę ważność, poświęcając sukience kilka słów. Moim zdaniem zrobiła dobrze. Z opisem zawartości lodówki też. Opamiętajmy się. Tekst pisany to nie teledysk, w którym trzeba pokazać sto tysięcy bezsensownych obrazków w kilka minut, to właśnie literalny opis zdarzeń, miejsc, sytuacji i osób. Ze swej natury musi być od wspomnianego teledysku dłuższy. Absolutnie nie skracaj, Adelo.

Nowomoda, nakazująca wszędzie chodzić na skróty, niekoniecznie musi się odnosić do literatury. Jeżeli dla narratorki, obsikana sukienka była akurat ważną rzeczą (choć może nie z przyczyn materialnych), oddała tę ważność, poświęcając sukience kilka słów. Moim zdaniem zrobiła dobrze. Z opisem zawartości lodówki też. Opamiętajmy się. Tekst pisany to nie teledysk, w którym trzeba pokazać sto tysięcy bezsensownych obrazków w kilka minut, to właśnie literalny opis zdarzeń, miejsc, sytuacji i osób. Ze swej natury musi być od wspomnianego teledysku dłuższy. Absolutnie nie skracaj, Adelo.



Kloszard to nie zawód...
To pasja, styl życia, realizacja marzeń z dzieciństwa.
_____________________________________________________________________________
E-mail
skaranieboskie@osme-pietro.pl
To pasja, styl życia, realizacja marzeń z dzieciństwa.
_____________________________________________________________________________
skaranieboskie@osme-pietro.pl
-
- Posty: 833
- Rejestracja: 11 mar 2012, 12:41
Re: Wybacz mi Bernardzie
Witam serdecznie i pozdrawiam z jesiennej Pragi,
Bardzo dziękuję za lekturę i komentarze, wskazówki. Jeśli chodzi o skrócenie tekstu, pomyślałam, tak samo jak napisał skaranie boskie - gdybym "obcięła" tekst straciłby "klimat", pozbyłabym go napięcia i zakończenie mogłoby być mniej efektowne. Hmm, przynajmniej tak mi się wydaje.
Dziękuję za wyłapanie wpadek, jest ich zapewne więcej i wiem, że pracować nad stylem, tylko czasu brak:(
Życzę miłej niedzieli,
Adela
Bardzo dziękuję za lekturę i komentarze, wskazówki. Jeśli chodzi o skrócenie tekstu, pomyślałam, tak samo jak napisał skaranie boskie - gdybym "obcięła" tekst straciłby "klimat", pozbyłabym go napięcia i zakończenie mogłoby być mniej efektowne. Hmm, przynajmniej tak mi się wydaje.
Dziękuję za wyłapanie wpadek, jest ich zapewne więcej i wiem, że pracować nad stylem, tylko czasu brak:(
Życzę miłej niedzieli,
Adela
-
- Posty: 633
- Rejestracja: 23 mar 2012, 16:59
Re: Wybacz mi Bernardzie
"Obsikaną sukienkę wrzuciłam do kosza na pranie."-zmarnowałem czas...a Jacuś wyrósł mi wyrostkiem:)...samo imię Bernard...to kurcze miazga:)...może Benek wzbudziłby sympatię...a tak ogólnie to do dupy...jednym słowem "popieprzona"...ta cała firma i ich lodówka:)))-pozdrawiam Jarek:)
"poezja wieków to gówno , jest żałosna.."
- coobus
- Posty: 3982
- Rejestracja: 14 kwie 2012, 21:21
Re: Wybacz mi Bernardzie
Ciekawe studium psychologiczne, w jakimś stopniu o zahacza o tzw. syndrom sztokholmski, o skomplikowany stosunek (czasami uczucie) ofiary do oprawcy. Dla mnie opowiadanie w pełni czytelne, namiętnie sie karmię taką właśnie pointą, uciekającą od happy endu i szablonu. Jest zrozumiala, choć zawiła, taki paradoks. Historia opowiedziana ciekawie i z talentem. Na błędy nie patrzę, sam robię ich więcej, pisząc swoje prozartorskie kawałki, dlatego po kilku próbach zaprzestałem zamieszczania ich tutaj. Masz we mnie czytelnika, i bratnią dusze. Z pozdrowieniami... 

” Intuicyjny umysł jest świętym darem, a racjonalny umysł - jego wiernym sługą." - Albert Einstein
-
- Posty: 833
- Rejestracja: 11 mar 2012, 12:41
Re: Wybacz mi Bernardzie
Jarku B. dziękuję za komentarz i lekturę. Tak sobie myślę (mam nadzieję, że się nie urazisz), ale jest taki standard, że kiedy chce się coś powiedzieć, to wyjmuje się papierosa z buzi:). Jestem nałogowym palaczem:). Masz rację: firma popieprzona:)
coobusie, nawet nie pomyślałam o tym sztokholmskim klimacie, a w sumie jest:)dziękuję
Pozdrawiam,
Adela
coobusie, nawet nie pomyślałam o tym sztokholmskim klimacie, a w sumie jest:)dziękuję
Pozdrawiam,
Adela
Ostatnio zmieniony 20 lis 2012, 22:26 przez Adela, łącznie zmieniany 1 raz.