Pamiętaj o kluczach
- iTuiTam
- Posty: 2280
- Rejestracja: 18 lut 2012, 5:35
Pamiętaj o kluczach
Pamiętaj o kluczach
- Pamiętaj, klucze są na trzecim piętrze, u Majewskiej! Będzie podlewać kwiatki! – starsza pani krzyczała do słuchawki.
Pasażerów wzywano do końcowej odprawy.
Starsza pani miała problemy ze słuchem, z tego powodu wydawało się jej, że mówi za cicho, ponieważ i siebie słabo słyszała, w rezultacie mówiła dużo głośniej niż inni. Już od dawna nosiła to lepszy, to gorszy aparat słuchowy. Przedostatni cud techniki zmęczył i ją i całą jej rodzinę. Był drogi, ale po kilku latach używania coś się w nim zepsuło.
- Program - jak to mówiła starsza pani – jest przestarzały, więc aparat piszczy.
Istotnie, wydawał wysoki dźwięk, który słyszało wiele osób z otoczenia posiadaczki współczesnej trąbki do ucha, a ona chociaż pisku nie słyszała, powtarzała za innymi, że piszczy.
- Może te trąbki były lepsze? Jak pani myśli, pani Natalio? – pytała często przyjaciółkę starszej córki, osobę cierpliwą i dobrze wychowaną, która nigdy nie dała do zrozumienia, że pytanie o trąbkę padało w ich rozmowach często, ostatnio coraz częściej.
Starsza pani miała już osiemdziesiąt siedem lat. Wiele osób, słysząc to, wpadało w zadziwienie, ponieważ starsza pani absolutnie na tyle nie wyglądała. Ludzie albo wyglądają albo nie. Niektórzy posuwają się rok po roku w latach, i nie da się ich zatrzymać, ciągnięci niewidzialną liną lat w dół, do góry, nie wiadomo dokładnie dokąd. Natomiast inni, jak starsza pani, zatrzymują się któregoś dnia w miejscu, dzięki jakiemuś supełkowi losu, mieszance genetyki, planetarnego zbiegu okoliczności. Czas się ich nie ima, mogą tracić słuch, psuje im się wzrok, ich biodra zastępują metalowe protezy, zęby plastikowe, zaczynają dygotać ręce, wsypujące cukier do herbaty, ale poza tym, czas nie ma do nich dostępu. Starsza pani, zewnętrznie, była właśnie taką nietykalną osobą.
Podróże za ocean odbywała regularnie, a przez ostatnie dziesięć lat, gdy jej trzecim mężem był pan Stanisław, z liczną rodziną w Polsce, latała do ojczyzny co roku. Najpierw, po ślubie, razem z mężem, spędzali letnie miesiące w Polsce, bo lato w Chicago było dla nich za gorące. Odwiedzali krewnych, zatrzymując się u nich, lub, jeśli podróże wiodły ich do większych miast, w hotelach. Najchętniej mieszkaliby tylko w hotelach, żeby nikogo nie krępować, ale to nie zawsze było możliwe.
- Pani Danusiu, – pytała starszą panią przyjaciółka jednej z córek – niech mi pani zdradzi tajemnicę, jak pani to robi, że jeszcze chce się pani tam latać? Skąd bierze pani siły, żeby znosić niewygody podróży? Przecież lepiej byłoby kupić mieszkanie tu, gdzieś na Florydzie, w Arizonie i spokojnie odpocząć. Podziwiam panią.
Starsza pani, pani Danusia, uśmiechała się wtedy tylko i iskierki w ciągle bardzo żywych, ładnych, ciemnych oczach, zapalały się ciepłym blaskiem, gdy odpowiadała:
- Wie pani, pani Natalio, to jest silniejsze ode mnie. Zawsze ciągnęło mnie do kraju. A jeszcze ostatnio, jak się tyle zmieniło na lepsze, na lepsze, to bardzo lubię tam bywać – tłumaczyła, wymawiając bardzo dokładnie wszystkie ę i ą, co zwykle zaskakiwało rozmówców. – Oczywiście, wie pani, mogłabym przenieść się do innego stanu, gdzie nie ma zimy, lepszy klimat, ale córki są tutaj, więc? Więc, pani rozumie, więc nie mogę inaczej. Do Polski będę latać, dopóki zdrowie będzie dopisywało.
To „więc”, było jednym z ulubionych słów pani Danusi, było przerywnikiem, pytajnikiem, czasem dawało okazję do zastanowienia się, dobrania słowa, zebrania myśli. Jej dykcja była bardzo staranna, przyjemnie słuchało się wyraźnie wymawianych zgłosek, przypominało to teatralny język w przedwojennej Polsce. Podobnie mówił i jej mąż, pan Stanisław, profesor historii, od dwudziestu lat na emeryturze, dla którego polskie życie skończyło się w momencie śmierci pierwszej żony.
Amerykańska przygoda profesora, zaczęła się u schyłku jego życiowego kalendarza, ale od początku nęciła go nowością, niespodziankami. Po przeniesieniu się do Ameryki, pan Stanisław lubił opowiadać każdemu, kto tylko chciał słuchać, o tym, jak się zakochał w pani Danusi, jak nieoczekiwanie znalazł przyjazną duszę w dystyngowanej, starszej pani, która pewnego dnia przyleciała w odwiedziny do swojej siostry.
Zaczął się staroświecki, bardzo nieśmiały romans, jako że oboje nie bardzo wiedzieli, co zrobić z uczuciem, które podarował im los... u schyłku życia. Były kwiaty, szarmanckie całowanie rąk, rumieńce, ponieważ tak pani Danusia, jak i pan Stanisław rumienili się często, co odkrywało postronnym rąbki tajemnic ich uczucia. Po oświadczynach, które odbyły się w Polsce, podczas kolejnej wizyty pani Danusi, zaczęto zastanawiać się nad ślubem i nad tym, kto, gdzie się przeprowadzi. Rozmowy właściwie od początku miały jedyne szczęśliwe zakończenie, lub początek, z amerykańskim adresem. Nie mogło być inaczej, ponieważ pani Danusia w Stanach miała córki, wnuki, dom, miała emeryturę, którą regularnie odbierała od federalnego listonosza. Ponadto znała obydwa kraje, chociaż Amerykę dużo dłużej i chyba lepiej niż Polskę. Panu Stanisławowi natomiast, gdy po zaręczynach planowali przyszłość, zaczęła się marzyć nieznana Ameryka i chętnie przystał na propozycję wyjazdu za ocean.
Od jakichś dwóch lat pan Stanisław zaczął cierpieć na głęboką depresję. Początkowo po prostu wyłączał się z rozmów, siadał w kącie, z dala od wszystkich, wpatrywał się w coś, w siebie. Rodzina myślała, że to zmęczenie, że nostalgia za krajem, że smutek, że wiek, pan Stanisław miał osiemdziesiąt cztery lata, mógł się czuć zmęczony, lub smutny, mając w swojej kolekcji tyle kartek z kalendarza, wspomnień, strat, upadków, wydawało się, że najzwyczajniej: miał prawo do depresji. Był człowiekiem krytycznie nastawionym do życia a będąc Polakiem optymizmem nie grzeszył, chociaż uczył się go od swojej nowej żony, od dawna mieszkającej poza ojczyzną,. Pesymizm, malkontenctwo a także krytyczny stosunek do rzeczywistości również nie były skuteczną bronią w walce z coraz straszniejszymi smokami smutku i rezygnacji.
Depresja pogłębiała się, mimo regularnie przyjmowanych leków, które według lekarzy miały pomóc w wydobyciu energii ze starszego pana, obudzeniu woli do życia. Pan Stanisław, mimo że - jak twierdził ze szczerym przekonaniem i rumieńcem - był zakochany w pani Danusi, jego drugiej, prawdziwie dojrzałej miłości życia, czuł się samotny. Nie znał angielskiego, gdy przenosił się za ocean, ale to nie było konieczne, ponieważ z racji swojego wieku nie musiał pracować, dostawał przecież regularnie polską emeryturę, którą przynosił mu ten sam, co pani Danusi, federalny listonosz. Po dziesięciu latach w Stanach nadal nie znał angielskiego, tracił słuch, zamykał się w sobie, by ożywać, tylko, kiedy pani Danusia znajdowała się w pobliżu. W końcu i jej obecność niewiele pomagała. Rodzinne konsylia, po obu stronach oceanu, zdecydowały, że najlepiej będzie, jeśli pan Stanisław wróci do Polski, najlepiej dla wszystkich. Coraz częściej sam starszy pan powtarzał, że tak naprawdę to on nigdy Ameryki nie lubił i nie polubi już na pewno, bo ma na to stanowczo za mało czasu.
- Jak można polubić język, w jakim nie da się tworzyć zdrobnień? Pani Natalio, przecież to świadczy o ubóstwie języka – powtarzał, gdy ich dyskusje przechodziły na tematy lingwistyczne. Natalia wiedziała, że z tymi zdrobnieniami jest trochę inaczej, ale nie wdawała się w dysputy z panem Stanisławem, nie chcąc podważać jego opinii.
- Pani Natalio, więc musiał wyjechać. Po prostu źle się czuł, no i tęsknił za córkami, za swoim miastem, za znajomymi miejscami, za krajem, językiem. Więc się zgodziłam, więc pani rozumie, nie było innego wyjścia. Teraz żałuję, dlatego tam lecę, żeby zobaczyć męża.
Nie była to łatwa decyzja i zanim doszło do wyjazdu starszego pana, pani Danusia wiele godzin spędziła na rozmowy ze swoimi córkami, Ewą i Małgorzatą, wypłakując wciąż tę samą litanię skarg w słuchawkę, że nie pozwoli mu wyjechać, że nie po to wychodziła za mąż, żeby teraz zostać sama, że go kocha, że wie, że w Polsce nie będzie mu lepiej, że koniecznie, koniecznie trzeba coś wymyślić.
Któregoś dnia, już po ustaleniu daty nieodwołalnego wyjazdu, pan Stanisław niespodziewanie sam zmienił zdanie, twierdząc, że zostanie. Być może obudził się na krótko z mrocznego letargu, depresja oszukana i podleczona lekami dała mu szansę, otwierając furtkę, przez którą mógł rozejrzeć się w życiu, na nowo podjąć decyzję. Na komodzie w sypialni leżał już nawet wykupiony bilet w jedną stronę, do Warszawy - w jedną stronę, bo przecież nie miał zamiaru wracać. Po jakimś czasie jednak jeszcze raz zmienił, czy raczej wspólnie zmieniono decyzję i podróż miała się odbyć w obydwie strony, pod warunkiem, że powrót będzie wspólny, że do Chicago przylecą z żoną razem i już nigdy, przenigdy się nie będą rozstawać.
- Until death do us part. Dopóki śmierć nas nie rozłączy – powtarzali w obu językach, patrząc sobie w oczy.
- Pani Natalio – mówiła pani Danusia – ja doskonale wiem, czemu mąż chce lecieć do Polski. Ponieważ chce tam umrzeć. Jestem przerażona, że nie mogę mu w tym przeszkodzić. Wie pani, w naszym wieku, jak ktoś bardzo chce umrzeć, to może przez same myśli zaprosić swoją śmierć. Więc, co mam robić, jak mam go przekonać, żeby tak nie myślał?
Mówiła to z rezygnacją, ze spokojnym przekonaniem, bez żadnego drżenia w głosie, bez mgły w oczach, bez zastanowienia, jakby wszystko dawno przemyślała i po prostu wiedziała: tak było. Znali się niemal dwanaście lat, z czego dziesięć byli małżeństwem, to wystarczająco długo, by kogoś poznać.
- Często, jak jeszcze tu mieszkał, czytaliśmy wspólnie Psalmy, znaliśmy wiele na pamięć...
To prawda, czasami recytowali niektóre Psalmy przy wielkanocnym stole. Kiedy po obfitym śniadaniu goście szukali miejsca na odpoczynek, na kwadrans oddechu przed deserami, lub po prostu na rozmowę, wtedy pani Danusia i jej mąż siadywali na krzesłach w jadalni, jak zwykle trzymając się za ręce. Rozmawiali ze sobą, zadowoleni, z rumieńcami na twarzach i często ich cicha rozmowa przechodziła w recytację. Działo się to bardzo naturalnie, siedzieli obok siebie i recytowali półgłosem, jak wspólną modlitwę, pieśń dziękczynną, słowa zachwytu wyrażanego prawie obcymi, wiekowymi słowami. Wtedy reszta gości przycichała, przysłuchiwała się deklamacji, czasem bijąc brawo i komentując doskonałą pamięć starszych państwa.
Jakokolwiek szczęście ku mnie się postawi,
Bądź radości, bądź mię frasunku nabawi -
Panu ja dziękować będę ze wszystkiego,
W uściech moich ustać nie ma chwała Jego.
...
Szukałem Go, a On ucho ku mnie skłonił
I we wszytkich trwogach moich mię obronił;
Weń patrzcie, będziecie prawie rozświeceni,
A być nie możecie nigdy zawstydzeni.
... Skosztuj, kto chce tego: Pan to dobrotliwy;
Ktokolwiek w Nim ufa, człowiek to szczęśliwy.
Ważcie Pana, wierni, według powinności:
Nie masz niedostatku, gdzie Pan w uczciwości.
Lwi drapieżni, którzy siłom swym ufają,
Często niedostatku i głodu doznają;
Ale tym, co kładą swą nadzieję w Panie,
Z Jego łaski zawżdy wszytkiego dostanie.
Do mnie przydźcie, dziatki, a tu posłuchacie,
Z jaką uczciwością Panu służyć macie.
Słuchaj mię, kto pragnie długiego żywota
A chce wieku swego zażyć bez kłopota.
Zachowaj swój język od wszetecznej mowy
A nie myśl inaczej, niźli mówisz słowy;
Porzuć złość wszelaką, sprawuj się przystojnie,
Szukaj, jakobyś mógł żywot wieść spokojnie.
Patrzą Pan na dobre okiem miłosiernym,
Ani ucha zamknie przed człowiekiem wiernym;
Patrzą i na grzeszne oczyma srogiemi,
A ich pamięć wszytkę wygładzi na ziemi.
Wolał sprawiedliwy, a Pan ucho skłonił
I w każdej przygodzie znacznie go obronił.
Blisko Pana mają ludzie utrapieni,
Smutni z łaski Jego będą pocieszeni.
Siła na pobożne frasunków przychodzi,
Ale je zo wszytkich sam Pan wyswobodzi;
Pan ich kości strzeże od wszelkiego razu,
Jedna z nich żadnego nie ma uznać skazu.
Złego złość pobije, a kto zajźrzy cnocie,
Wszytko zgubi i sam zniszczeje w kłopocie;
Pan sług swoich broni, szkody nie uznają,
Którzykolwiek w Jego łasce ufność mają.
Psalm 34, Jan Kochanowski, Psałterz Dawidów
Benedicam Dominum in omni tempore
Święta Bożego Narodzenia i Wielkanoc przeważnie spędzali u starszej córki pani Danusi, Ewy, dokąd z przedmieść Chicago młodsza córka, Małgorzata przywoziła ich zwykle na kilka dni.
Pani Danusia od ponad półtora roku przestała prowadzić samochód. Nie zdała praktycznego egzaminu, gdy przyszło odnawiać prawo jazdy. Tak naprawdę, nigdy nie była dobrym kierowcą, dużym przeżyciem była jazda z nią do sklepów, czy do znajomych. Natalia często słyszała o rozmaitych przygodach pani Danusi za kierownicą. Myliły jej się kierunkowskazy, dźwignie, przyciski, nie wyczuwała odległości od budynków, drzew, krawężników, szerokość pasa jezdni była nie do przewidzenia, wszystko poza samochodem żyło, zmieniało się jak w grze komputerowej, żadne prośby starszej pani, lubiącej ład i elegancję, nie były w stanie ujarzmić świata za szybą samochodu.
Pewnego dnia starsza córka postanowiła namówić matkę do sprzedania samochodu, ponieważ ostatnio i tak najczęściej stał w garażu. Pan Stanisław trochę nim jeździł, ale że nauczył się sztuki prowadzenia czterokołowców dopiero, jak sam o tym mówił, u schyłku życia, również i jego styl szoferowania pozostawiał wiele do życzenia. Córki przekonały panią Danusię, że pieniądze za samochód wystarczą na długo, na wiele, wiele taksówek, że gdy auto zniknie z garażu, to będą spokojniejsze i oni i one. Tak się też stało, samochód sprzedano, nie trzeba było codziennie wydzwaniać do starszych państwa, by sprawdzić, czy bezpiecznie dojechali do domu. Zaczęły się - oczywiście - inne problemy, ale wydawały się zupełnie błahe w porównaniu z zażegnanym niebezpieczeństwem, czyli jak wszyscy poza panią Danusią i panem Stanisławem twierdzili„unikniętą” kraksą samochodową.
W Stanach i w Polsce rodzina, przyjaciele, znajomi, odchodzili, po kolei przeciągani na drugą stronę liną lat, świat malał, kurczył się. W przypadku pana Stanisława, ograniczał się coraz częściej do maleńkiej sypialni, dawniej służącej za bibliotekę i pokój do nauki, w mieszkaniu jednej z córek. Mieszkanie to oddał jej przed przeprowadzką do Stanów. Takie rozwiązanie było wtedy jedynym, praktycznym, nie wspominając o tym, że kochał córki i chciał im coś od siebie podarować. Nie przypuszczał, że kiedyś wróci do kraju.
Córki pani Danusi, które podobnie jak i matka, miały silne charaktery, od jakiegoś czasu próbowały przekonać matkę, by wyprawiła męża do Polski. Uważały, że to będzie najlepsze rozwiązanie, ponieważ widziały jak bardzo brakuje mu kontaktu z ludźmi, z językiem, coraz częściej chorował i uparcie nie chciał się leczyć, nie wierząc amerykańskim lekarzom. Niestety, nawet w Chicago nie zawsze można było znaleźć odpowiedniego specjalistę, który by znał polski. Wizyty często były przekładane z tygodnia na tydzień, bo wizyta u amerykańskiego lekarza, wymagała obecności tłumacza a rodzina nie zawsze miała czas, żeby pomóc w takich przypadkach.
Córkom, żal było patrzeć, jak oboje się męczą, jak w dni gorszego samopoczucia pana Stanisława, mama płacze i godzinami prosi, żeby się odezwał, żeby coś zjadł, perswaduje, żeby wziął lekarstwa. Przekonywały matkę, że im wcześniej wyjedzie, tym większa szansa na pomoc, podleczenie, poprawę, że tak będzie najlepiej. Podobnie córki z drugiej strony oceanu, które czasem obawiały się, że ich ojcu dzieje się krzywda. Nie mogły z nim rozmawiać przez telefon, rozumiejąc, że powodem była postępująca głuchota ojca, co w kontaktach domowych było przezwyciężane cierpliwością i czułością pani Danusi, jej coraz głośniejszym, wielokrotnym powtarzaniem zdań, pytań, ale przez telefon była to przeszkoda prawie nie do pokonania.
W końcu, tuż po świętach Bożego Narodzenia, Pan Stanisław wyjechał, Pani Danusia płakała. Telefonowała często do Polski, do córek pana Stanisława, rozmawiała z nimi, wypytywała o zdrowie męża, o to, co je, czy chodzi do kościoła, na spacery, co mówią lekarze, czy pisze książkę? Nie mogła rozmawiać z mężem, bo i tak by jej nie słyszał. Ona miała specjalny, jak określała hajtek telefon, który był jej łącznikiem z zewnętrznym światem, on tego nie miał. Nadal był w mocnym uścisku depresji, która tylko od czasu do czasu otwierała ramiona i pozwalała na w miarę normalne kontakty z otaczającą go ukochaną, polską rzeczywistością.
- Natalia? – starsza córka pani Danusi dzwoniła do Natalii – Wciąż przerywa, to przez te burze. Przepraszam. Czy będziesz na recitalu Angie?
- O, cześć! Cześć Ewo – odezwała się Natalia. - Tak będziemy, razem z Mateuszem. Na krótko, ale wpadniemy. Co słychać?
- Wszystko, prawie, w porządku.
- Co to znaczy: prawie?
- Mama już jest w Polsce...
- Już doleciała? To świetnie. Pozdrów ją ode mnie. A jak się czuje?
- Mama? Dobrze, ale Stanisław jej nie poznał. Tak jak przewidywaliśmy. Nie pamięta, że to jego żona. Mówi do niej proszę pani.
- Przesmutne. Jak ona to znosi?
- Nie wiem, nie pytałam.
- Nie pytałaś?
- Nie miałam czasu.
- Nie rozumiem?
- Okradli ją.
- Jak to? Kto? Kiedy?
- W sanatorium, wyszła na chwilę z pokoju. Zabrali wszystkie pieniądze. Wszystkie. Całą gotówkę, kilka tysięcy.
- Naszych, czy ich?
- Naszych.
- Boże. Co teraz?
- Nie wiem, nie rozmawiałam z nią długo, bo nie była w stanie.
Przed sanatorium był bardzo wygodny podjazd dla pojazdów, duży parking, wyposażone w windy, nowoczesne, schludne, nie tak, jak bywało to kiedyś w czasach Peerel-u. Pieniądze „zostawiają” tu nie tylko Polacy, ale i inne nacje. Pani Danusia należała do pełnopłatnych gości i do tego miała męża, któremu też zapłaciła część pobytu, tę część, której nie pokrywała polska ubezpieczalnia. Zapłaciła, zanim pieniądze, jakie ze sobą przywiozła na dwumiesięczny pobyt, nie znikły z pokoju.
- Zejdziemy do jadalni? – zapytała pana Stanisława, gdy w końcu uporali się z zawiązaniem krawata. Uparł się, że założy krawat, lecz w chwili kiedy zabierał się do wiązania, spojrzał w lustro, i wtedy zobaczył przed sobą tę obcą twarz. Odwrócił się na moment, jakby chciał sprawdzić, kto to. Nikt za nim nie stał, a jednak w lustrze odbijała się twarz obcego mężczyzny. Pan Stanisław postanowił więc odsunąć się od lustra i zawiązać krawat z pamięci, ale od razu zapomniał, dlaczego trzyma w dłoniach krawat. Tak naprawdę już nie był pewny, do czego jest ten pasek materiału - pasek materiału w kolorowe prążki – wyglądał na całkiem niepotrzebną rzecz, bo do czego mógł służyć?
Wtedy usłyszał głos dobiegający z łazienki
- Czy pomóc ci? – zapytała go pani Danusia.
Zdziwiony samym głosem, przypomniał sobie, że mieszka tu z elegancką, starszą kobietą, która bardzo dba o swój wygląd, i że to pewnie ona jest teraz w łazience. Ta pani przywiozła ze sobą różne zdjęcia osób, o których mówiła ciepło i z czułością. Pokazywała mu na nich mężczyznę, który podobno miał tak samo na imię jak on, Stanisław. Tak, to jeszcze pamięta, swoje imię, ale czasem i ono umyka, szczególnie, gdy nagle pytają go o nie obce osoby. Świat robi się coraz bardziej obcy.
- Nie zakładasz krawata? – zdziwiła się pani Danusia, gdy zobaczyła, że mąż trzyma nie zawiązany krawat. – Mówiłeś, że założysz? Zawiązać?
- Nie, dziękuję. Pani nie powinna się tym zajmować, to męskie sprawy.
Pani Danusia nie zareagowała, dyskusja z mężem nie miała sensu. Od razu pierwszego dnia po przylocie zrozumiała, że męża nic i nikt jej nie odda, że odszedł w swoje krainy, okolice, w których bywa sam, lub z ludźmi, którzy - jego zdaniem - pojawiają się przed nim na chwilę, powtarzając swoje imiona, nazwiska, adresy, jakby to było do czegoś potrzebne, jakby zapamiętanie ich słów miało jakieś znaczenie.
A człowiek? Człowiek: jest, po prostu jest, to najważniejsze, jest, czuje, oddycha, mówi, patrzy, siada przy oknie, żeby po chwili wstać i wyjrzeć przez parapet, zobaczyć ptaki, i jak one spróbować latać...
Pan Stanisław chciałby być ptakiem, pofrunąć, łagodnie poszybować nad skwerkiem przy sanatorium i dalej nad parkiem. Wszyscy bardzo by się dziwili, cieszyliby się, klaskali, a on leciałby w ciemnym garniturze, w białej nakrochmalonej koszuli, a w butonierce miałby biały goździk od tej eleganckiej kobiety, która przed chwilą wyszła z łazienki.
- Pozwól, zawiążę ci. Mam wprawę – powiedziała do męża pani Danusia, biorąc w dłonie końce kolorowego paska materiału. Pan Stanisław uśmiechnął się i zgodził się, żeby zawiązała mu ten śmieszny pasek na szyi. Patrzył przy tym niby na żonę, ale bardziej gdzieś głęboko, daleko szklanymi, nieobecnymi oczyma. Usłyszał dzisiaj, a może to było kiedy indziej? że jego córka, ta młodsza, która czasem przyjeżdża tu w odwiedziny, mówiła, że ta kobieta to jego żona, ale on wie, że to nieprawda. Jego żona wygląda inaczej, jest dużo młodsza, ma jasne włosy, i widocznie musi być bardzo zajęta skoro tu z nim nie przyjechała.
- No widzisz Staszku? Bardzo ładnie wygląda, pasuje do garnituru. Bardzo, naprawdę elegancko. Więc? Więc co, zejdziemy do jadalni?
- Jak pani sobie życzy – odparł pan Stanisław.
Wyszli z pokoju i zeszli na dół. Na szczęście do pokonania było tylko siedem schodów, chociaż i to wydawało się za dużo. Pani Danusia nie lubiła schodów od czasu, gdy spadła z kilkunastu stopni i odwieziono ją do szpitala. Stało się to ostatniego lata, również tu w Polsce. Obiecała sobie wtedy, że już nigdy nie pojedzie nigdzie, gdzie będzie musiała chodzić po schodach. Jednak teraz nie miała wyboru, pan Stanisław za żadne skarby nie chciał wsiąść do windy.
- Kategorycznie odmawiam, odmawiam – mówił i nawet nie chciał spojrzeć na stalowe drzwi.
Na jadalni goście jedli już drugie danie. Kelnerki zbierały ze stołów głębokie talerze, wazy, poprawiały obrusy, donosiły kompot w dzbankach. Pan Stanisław rozglądał się po sali, jakby pierwszy raz widział to miejsce. Kolejny, pierwszy raz.
- Przyjemnie tu. Ładnie. Dziękuję, że mnie pani zaprosiła – uśmiechnął się do eleganckiej kobiety, która trzymała go pod rękę.
Pani Danusia, powstrzymała łzy, nie odezwała się ani słowem. Upłynęły zaledwie dwa dni od przylotu, a już marzyła o powrocie. Po dwóch dniach tutaj była bardzo zmęczona wypoczynkiem. Wiedziała, że w Chicago czeka na nią puste mieszkanie, rutyna codzienności przerywana krótkimi wizytami znajomych, córek, wyprawami do kosmetyczki, fryzjerki, lekarzy, ale samotność jej nie martwiła, patrząc teraz na męża, była wdzięczna losowi, że jej świat ma jeszcze imiona, nazwiska, adresy, telefony, ceny, rachunki, terminy, tyle rzeczy i spraw do zapamiętania. Była bardzo zmęczona, smutna, chociaż postanowiła sobie, że będzie z całych sił walczyć o męża.
- Oj Staszku, zapomniałam o czymś – odezwała się do pana Stanisława, który właśnie utykał serwetkę obiadową pod kołnierz koszuli, bardzo zaabsorbowany tą czynnością. Nie była pewna, czy zamknęła drzwi od pokoju.
- A może niepotrzebnie się martwię? Więc...? – myślała - Po obiedzie sprawdzę. Zaczekam.
Po obiedzie, jak wielu innych gości, wyszli na taras, poczuć ciepło popołudniowego słońca, które o tej porze nie docierało do ich pokoju. Pan Stanisław przyglądał się z uwagą kwiatom w gazonach, barierkom z kutego żelaza okalającym taras, uśmiechał się do przelatujących ptaków, głównie były to wróble przemieszane stadem białych gołębi. Ptaki te od lat wiedziały, że przy sanatorium mają dobre schronienie, urozmaiconą dietę. Nauczyły się również unikać ludzi w białych kitlach, ale wiedziały, że reszta osób była im przychylna. Tę wiedzę przekazywały sobie z ptasiego pokolenia na pokolenie.
- Staszku, pójdę na chwilę na górę, ty tu posiedź, poczekaj na mnie – powiedziała pani Danusia i weszła z powrotem do budynku. Cały czas przy obiedzie myśl o drzwiach nie dawała jej spokoju, czy je zamknęła? Mogła liczyć tylko na siebie, bo mąż i tak pewnie nie pamiętałby, a przede wszystkim nie chciała go niepotrzebnie irytować. Już kilkakrotnie w ciągu dwóch dni zdenerwowały go drobiazgi, kiedy zapytała o coś, czego nie była pewna, obruszył się tylko i ofuknął ją, że to nie jego problem, że powinna myśleć o tym, co robi, bo czemu niby on, obca dla niej osoba, ma się zajmować jej sprawami?
Drzwi były otwarte, tak jak się tego obawiała. Klucz do pokoju leżał w łazience na umywalce przy mydelniczce, zapomniała o nim, gdy wyszła wiązać krawat mężowi. Jednak nie chodziło tylko o sam klucz, bardziej niepokoiło ją to, czy saszetka z pieniędzmi jest na miejscu. Wysunęła szufladkę szafki przy łóżku i wyjęła z niej małą podróżną Biblię. Saszetki pod książką nie było...
Pani Danusia oparła się o szafkę i usiadła z wrażenia na łóżku. Zrobiło się jej słabo, jeszcze raz wsunęła i wysunęła szufladkę. Saszetki nie było.
- I co teraz? – zapytała na głos, samą siebie, gdy w końcu dotarło do niej, że wysuwanie i wsuwanie szufladki nie zmienia sytuacji – Co teraz?
Wiedziała, że popełniła błąd, po przyjeździe miała oddać pieniądze do sanatoryjnego sejfu, upominał ją o tym zięć, córka, która zresztą pożyczyła część pieniędzy na wyjazd. Miała to zrobić jutro, tak sobie postanowiła, ponieważ ostatnie dni po prostu były zbyt męczące, tak inne po poukładanym chicagowskim życiu, że nie miała głowy, by myśleć o sejfie. Już słyszała krzyki zięcia, córek, znajomych, którzy na wyścigi wołali
- Przecież są sejfy, na litość boską! Są sejfy, albo się nosi pieniądze na brzuchu! Jak można postępować tak nieostrożnie!
Saszetki nie było. Pani Danusia przerzuciła rzeczy w swojej walizce, opróżniła torebkę, kosmetyczkę, torbę z lekami, przejrzała półkę z bielizną, szafę, przeszukała łazienkę. Pieniędzy nie było. Znowu uświadomiła sobie, że na męża nie może liczyć, że nawet nie może mu powiedzieć o tym, co się stało, że właściwie na nikogo tu nie może liczyć, no i kto jej uwierzy, że miała ze sobą tyle pieniędzy?
- Okradli mnie – bez żadnego wstępu powiedziała córce, która zaspana odebrała słuchawkę z rąk męża.
- Jak to? Okradli? Co mamusia mówi? Kto? Jak to się stało?
- Ewuniu, nie wiem. Wyszłam na chwilę z pokoju i jak wróciłam, pieniędzy nie było.
- Weź poprawkę na wiek, pamiętaj, że mają już swoje lata – tłumaczyła wzburzonej przyjaciółce Natalia. – Oboje mają swoje lata. Są w nowym miejscu, nowy rozkład dnia, wszystko nowe, zmęczenie po podróży, roztargnienie. No i zdrowie Stanisława... Sama mówiłaś.
- Ale tyle razy upominaliśmy: niech mamusia zaraz po przyjeździe do sanatorium odda pieniądze do sejfu, żeby się nie martwić, koniecznie. A zrobiła co chciała, i teraz? Nie mam pojęcia, co dalej.
- Spróbuję się dowiedzieć, czy można coś zrobić – powiedziała Natalia. – Wiesz mam znajomego Polaka, którego syn jest prawnikiem, może coś poradzi. Przykro mi bardzo. Pozdrów mamę, jak będziesz dzwonić i powiedz, żeby się nie martwiła.
- Natalia?
- Tak. O, co się dzieje? Wszystko OK?
- Niczego nie załatwiaj.
- Nie rozumiem?
- Właśnie dzwoniła mama, pieniądze się znalazły. Można zwariować! Podobno ktoś wsunął saszetkę pod drzwi.
- To wspaniale. Widocznie kogoś sumienie ruszyło! Bardzo się cieszę. Wszystkie?
- Tak, wszystkie. Mam nadzieję, że z nikim jeszcze w Polsce nie rozmawiałaś?
- Nie, z tym znajomym od prawnika jeszcze nie, ale znalazłam kogoś, kto mógłby im pomóc na miejscu, zaopiekować się bardziej, niż obsługa sanatorium.
- Dziękuję, jesteś kochana, ale już wszystko w porządku, nic nie potrzebują.
Pani Danusia nie mogła przełknąć kolacji, na niczym nie mogła się skoncentrować, nie wiedziała, co ma robić, komu powiedzieć o tym, co się stało. Kto uwierzy, że miała przy sobie tyle pieniędzy? Poza tym przecież i na dole w recepcji też pytano ją, czy ma coś wartościowego przy sobie, czy chce skorzystać z sejfu a ona powiedziała, że dziękuje, że nie. Telefon do córki pomógł o tyle, że nie była osamotniona w swoim zmartwieniu a poza tym potrzebowała pieniędzy i tylko córka mogła je przysłać. Naturalnie pierwsza rozmowa z zięciem była głośna i burzliwa, on krzyczał w słuchawkę a ona głównie milczała lub przepraszała, że tak się stało, płakała i prosiła, żeby ją zrozumiał. Mąż oczywiście o niczym nie wiedział, nie rozmawiał z nią wiele, gdy wrócili do pokoju natychmiast zajął się czytaniem gazet, a potem z walizki, której do tej pory do końca nie rozpakował, wyjął swoją książkę o powstaniu i czytał, mrucząc coś do siebie od czasu do czasu.
Wieczór był długi, przeraźliwie długi, ciągnął w nieskończoność minuta po minucie, wlókł sekundę po sekundzie, starsza pani już nie miała siły zastanawiać się jak i co się stało, obiecywała sobie jednak, że jest to jej ostatni pobyt w tym kraju, że nigdy więcej tu nie przyleci, że ma dosyć i niech się dzieje co chce. Pobędzie ze Staszkiem te kilka tygodni i wróci do siebie, i pewnie nigdy więcej w życiu go nie zobaczy. Może po śmierci, może po tej obiecanej drugiej stronie, ale nie tu, nigdy więcej tutaj. Łzy bezsilności napływały do oczu, ale powstrzymywała je, nie chcąc niepokoić męża, który odzywał się do niej bardzo grzecznie, krótko i rzeczowo. Albo milczał.
- Czy nie widziałeś moich papuci? – zapytała męża, kiedy w końcu uznała, że nie ma co dłużej siedzieć i postanowiła szykować się do spania.
- Nie, proszę pani, nie widziałem, tylko jakieś granatowe buty z futerkiem, wsunąłem je pod łóżko – odparł pan Stanisław.
- To nie były buty, to moje papucie, czy możesz je podać? Wiesz jak trudno mi się schylać – prosiła męża pani Danusia.
Pan Stanisław odłożył książkę, podszedł do łóżka, schylił się i wyciągnął papucie.
- Tam jeszcze coś jest – powiedział do żony. – Ale za daleko, nie dosięgnę, potrzebuję jakiś kijek, albo coś takiego.
- Kijek? Nie mamy kijka. Może parasolka?
- Parasolka będzie dobra – po chwili, już uzbrojony w parasolkę, pan Stanisław ponownie sięgnął pod łóżko.
- Proszę – podał żonie niewielką, płócienną saszetkę z paskiem.
Pani Danusia oniemiała... pieniądze się znalazły.
- Natalia?
- Tak. O, Ewa, właśnie myślałam, żeby do Ciebie dzwonić. Coś nowego u mamy?
- Nie i chwała Bogu, wszystko dobrze. Dużo lepiej.
- Czy znasz już szczegóły historii z pieniędzmi?
- W pewnym sensie.
- To znaczy?
- Nie wiem co o tym wszystkim sądzić. Pierwszy telefon od mamy to była rozpacz i w ogóle nie wiedzieliśmy jak ją uspokoić. Mój naturalnie zrobił dużą awanturę przez telefon, aż musiałam mu wyrwać słuchawkę. Później, jak pieniądze się znalazły i chcieliśmy zadzwonić do dyrekcji sanatorium zgłosić całe zajście, to mama absolutnie nie chciała o tym słyszeć.
- Ale trzeba było. Zwróciliby na nich większą uwagę, przecież to starsi ludzie, chorzy, nie zaszkodziłoby – twierdziła Natalia.
- My też tak myśleliśmy, ale mama absolutnie nie chciała się zgodzić. Nie wiem, co o tym myśleć. Mój mówi, że pieniądze w ogóle nie zginęły, nie było żadnej kradzieży, tylko krzyczy: Twoja matka je gdzieś wsadziła i nie pamiętała gdzie...
- Myślisz, że to możliwe?
- Nie wiem – zastanawiała się Ewa.- Nie wiem, dla mnie najważniejsze, że się znalazły, a mój może i ma rację, że nikt nie ukradł.
- Wiesz, przypuszczam, że teraz wszędzie w takich miejscach, no w hotelach, sanatoriach mają kamery, security, i nawet jak ktoś zabrał te pieniądze z pokoju, to potem się wystraszył, jak przypomniał sobie o kamerach i oddał. Jak myślisz?
- No może. Nie wiem. Nic już nie wiem. Mama się upiera, że ktoś ukradł i podrzucił, mój krzyczy, że nieprawda, a ja się cieszę, że się znalazły. Już nie mówmy o tym, dobrze?
- Dobrze, rozumiem, nie ma sprawy, ja tylko tak, z ciekawości.
Sanatorium budzi się do życia wcześnie rano. Najpierw pojawia się obsługa, pielęgniarki, masażyści, technicy, specjaliści od fizykoterapii, kuchnia, pokojówki. Na tarasach jeszcze przed śniadaniem, przy ładnej pogodzie, jest zazwyczaj kilka osób spragnionych porannego, słońca, zieleni, spokoju, siedzą, najczęściej milcząc, wtapiając się w krajobraz. Po śniadaniu miejsce stopniowo zapełnia się, ożywia, i tak do wieczora.
Pan Stanisław i pani Danusia zeszli na śniadanie wcześniej niż poprzedniego dnia. Noc była chłodna i oboje marzyli o gorącej kawie, pani Danusia z mlekiem, pan Stanisław bez, ale za to z cukrem.
- Dwie czubate – mówił.
Zeszli po schodach, bo potwory z windy dały znów o sobie znać. Na jadalni trzymali się za ręce, czekając cierpliwie na kelnerkę, która pojawiła się po chwili, niosąc dzbanek kawy i koszyczek z chlebem i świeżymi bułkami.
- Pamiętasz Staszku jak się dziwiłeś, że w Chicago mamy takie dobre, prawdziwe polskie pieczywo?
- W Chicago? O tak, pamiętam. Świeże bułeczki, świeży chleb i nawet polska kiełbasa, czasem krakus – mówił starszy pan.
- Pamiętasz? – ucieszyła się jego żona, i znowu poczuła łzy nabiegające do oczu łzy, tym razem z radości. – Więc, więc może pamiętasz inne rzeczy? Pomyśl trochę, co pamiętasz?
- Lubię świeże pieczywo – mówił pan Stanisław, nie zwracając na pytanie uwagi – z masłem i do tego filiżanka czarnej kawy z cukrem. Dwie czubate.
- Tak, a pamiętasz jak długo piliśmy tylko Tasters Choice? Pamiętasz?
- Nie, proszę pani, nie pamiętam.
- Prosiłam, żebyś mi mówił po imieniu, przecież wiesz, że mam na imię Danuta, a Ty zawsze mówiłeś mi Danuś.
- Nie wypada w moim wieku mówić do obcej kobiety po imieniu. Za mało się znamy – odpowiedział sucho pan Stanisław – A gdzie jest to pani Chicago?
- W Ameryce, przecież wiesz, mieszkałeś tam ze mną – tłumaczyła pani Danusia, zmartwiona, że cienka nitka pamięci męża znowu się przerwała.
- Nie, ja nigdy nie mieszkałem w Ameryce. Zawsze chciałem, to prawda, bo podoba mi się, jak oglądam westerny, ale nigdy tam nie byłem.
Pani Danusia zrezygnowała z przypominania mężowi ich wspólnego Chicago. Podano resztę śniadania i można było zająć się jedzeniem, rozglądaniem po zapełniającej się powoli sali, wymienić uwagi o pogodzie. Pan Stanisław poprosił o następny dzbanek kawy, bo pierwszy już był prawie pusty. Kelnerka przyniosła kawę i nalała jeszcze parującego płynu do filiżanek. Pan Stanisław uśmiechał się, patrzył przed siebie nieobecnymi oczyma. Wstał od stołu.
- Dokąd to, Staszku? – zapytała pani Danusia.
- Do toalety, proszę pani. Rozumie pani, za dużo kawy.
- Tak, tak, kawa jest moczopędna – odezwała się pani Danusia.
Wszystkie miejsca na jadalni były zajęte, przez wysokie okna zaglądało do wnętrza jeszcze nieśmiałe, wczesne słońce, kładło się na białych obrusach, na świeżych kwiatach, na sztućcach, rysowało wzory na parkiecie. Z kuchni dochodziły rozmowy kucharek, inne kuchenne odgłosy, w drzwiach kuchni mijały się co chwilę kelnerki, pachniało kawą i lekko przypalonym mlekiem.
Pani Danusia siedziała prawie w środku sali, przy stoliku dwadzieścia siedem i skubała płatki margaretki w wazoniku na stole. Zastanawiała się co będą robić z mężem po porannej turze zabiegów, czy pójdą na spacer, albo może wypożyczą dwa wózki i poproszą, żeby ich ktoś zawiózł w dalsze rejony uzdrowiska. Mogliby pospacerować, posiedzieć na ławce w parku zdrojowym, ale dobrze byłoby, gdyby ktoś ich tam zawiózł, mieliby wtedy więcej siły na dłuższy spacer.
Margaretka z wazonika zaczęła gubić płatki i ich śnieg na obrusie obudził panią Danusię z zamyślenia. Zauważyła, że mąż jakoś długo nie wraca z toalety. Wstała od stolika i wyszła na korytarz. Zapytała przechodzącego pielęgniarza, czy mógłby zajrzeć do męskiej toalety, gdzie powinien być jej mąż i sprawdzić, czy wszystko jest w porządku.
- Proszę pani tam nikogo nie ma – powiedział pielęgniarz po wyjściu z toalety.
- To niemożliwe, mąż tam poszedł kilka... kilkanaście minut temu, więc, więc powinien tam być.
- Jeśli pani chce, możemy tam wejść oboje i sama pani sprawdzi – odpowiedział pielęgniarz.
- Dobrze – odparła zaniepokojona pani Danusia.
- Staszku? Staszku? Odezwij się? Staszku? – powtarzała imię męża po wejściu do toalety. - Staszku? Nic nie rozumiem – zwróciła się do pielęgniarza – mąż tu na pewno jest, może zemdlał? Czy może pan sprawdzić kabiny?
Pielęgniarz skrzywił się trochę na prośbę starszej kobiety, która mówiła z dziwnym, trudnym do umiejscowienia akcentem, ale zaczął kolejno otwierać drzwi kabin. Wszystkie były puste.
- Widzi pani? Nikogo tu nie ma. Mąż pewnie wrócił do pokoju. Niech się pani niepotrzebnie nie martwi, tylko idzie do pokoju.
- Ma pan rację. Pewnie jest w pokoju. Dziękuję – pani Danusia wyszła z męskiej toalety i ruszyła prosto w kierunku windy. Drzwi do pokoju były zamknięte, uprzytomniła sobie, że to przecież ona ma klucze, ona zamyka i otwiera drzwi, że też sobie o tym nie przypomniała w rozmowie z pielęgniarzem. Ale w takim razie, gdzie jest Stanisław?
Pani Danusia wysiadła z windy, weszła na jadalnię i podeszła do kelnerki, obsługującej ich stolik numer dwadzieścia siedem i zapytała o coś. Widać było, że jest czymś zaniepokojona. Kelnerka pokręciła przecząco głową.
- Nie, nie wrócił do stolika, nie widziałam, żeby wrócił – mówiła dziewczyna i wróciła do sprzątania ze stołu.
Pani Danusia postanowiła jeszcze nikogo nie alarmować.
- Może jest na tarasie, - pomyślała. - Może zapomniał, że czekam tu na niego? Może się minęliśmy?
Gdy kierowca z postoju zauważył czekającego przy krawężniku mężczyznę, natychmiast podjechał pod główne wejście. Rano nie ma zbyt wielu kursów, więc ucieszył się, że nie będzie stał bezczynnie do południa.
- Dzień dobry – powiedział starszy człowiek, trochę niezdarnie wsuwając się na tylne siedzenie.
- Dzień dobry. Dokąd jedziemy tak wcześnie?
- Na dworzec będzie pan uprzejmy. Na dworzec.
- Proszę bardzo – kierowca podciągnął do góry szyby, przekręcił kluczyk w stacyjce, włączył licznik i z przyzwyczajenia rzucił okiem na pasażera. Wydawało mu się, że gdzieś już widział tę twarz, ale była to przelotna myśl, o której od razu zapomniał. Gdy odjeżdżali od kompleksu budynków sanatorium, próbował jeszcze rozmawiać ze starszym panem, ale tamten nie reagował na pytania. Może nie chciał rozmawiać, może źle słyszał, wyglądał na dość podeszłego wiekiem.
- Dziękuję panu. Ile się należy? – zapytał pasażer, gdy taksówka zatrzymała się przed wejściem do hali dworcowej.
- Jak dla pana, siedemnaście – zażartował kierowca.
Starszy pan podał dwudziestozłotowy banknot, mówiąc, że reszty nie trzeba i wysiadł, nie zamykając za sobą drzwi. Kierowca ucieszony napiwkiem nawet się nie zdenerwował, że musiał wysiąść i zamknąć drzwi za pasażerem. Pokręcił głową a nawet lekko się uśmiechnął, myśląc, że to zrozumiałe, że w tym wieku ludzie robią się roztargnieni, a niektórzy może i zakochani no a poza tym w swojej karierze "przewoźnika", przyzwyczaił się, że bez względu na wiek ludzie robią różne dziwne rzeczy.
- Poproszę bilet do Chicago – powiedział starszy mężczyzna do kasjerki za szybą.
- Dokąd? – kasjerce wydawało się, że się przesłyszała.
- Do Chicago – powtórzył głośniej mężczyzna.
- Proszę pana, żartować to pan sobie może ze swoją żoną albo z kolegami. Dokąd ten bilet? – teraz wyglądała na zirytowaną.
- Do Chicago proszę pani. Poproszę bilet do Chicago.
- Nie ma takiego biletu. Nie ma takiej trasy – odpowiedziała, udając że w końcu zrozumiała żart.
- To jakaś inna trasa? Ale tak, żeby do Chicago? – upierał się starszy pan.
- Inna? Może być do Gdańska – powiedziała urzędniczka.
- To poproszę, druga klasa, dla niepalących i ze zniżką, jestem profesorem i emerytem.
- Poproszę dowód... Proszę – urzędniczka wydrukowała bilet, podała go mężczyźnie, który zapłacił i odszedł od okienka, nie zabierając reszty.
- Proszę pana, proszę pana! Reszta! – ale mężczyzna nie reagował, szedł w stronę wyjścia na najbliższy peron. Urzędniczka zamruczała do siebie
- Chicago, hmm, Chicago przez Gdańsk, też coś - i wrzuciła zapomnianą resztę do słoiczka stojącego na biurku z komputerem.
Na peronie było niewiele osób. Odkąd samochód stał się powszedniością i wygodniej było podróżować w taki sposób, pociągi często były puste. Nawet latem można było znaleźć miejsca, całe wolne przedziały. Starszy pan wsiadł do pierwszego pociągu, który wjechał na peron. Nie sprawdził, dokąd jedzie pociąg, nie sprawdził, czy godzina odjazdu zgadzała się z wydrukowaną na bilecie. Wsiadł, rozglądał się za miejscem przy oknie, bo zawsze, od małego lubił jeździć pociągami, lubił patrzeć przez okna na umykające krajobrazy, zmieniającą się perspektywę pól, lasów, drogi, szosy, drzewa podchodzące do torów, oddalające się i wszystko inne, mknące, pędzące zupełnie jak na karuzeli, ogromnej o rozmazujących się konturach karuzeli...
Starszy pan znalazł miejsce w drugim przedziale, z biegiem pociągu, pod oknem. Usiadł i zsunął buty, żeby rozprostować nogi. Nikomu to nie przeszkadzało, bo przecież w przedziale nikogo nie było.
- Muszę zapytać, o której będziemy w Chicago – pomyślał, ale na razie przysunął się jak najbliżej okna i z ciekawością małego brzdąca zaczął wpatrywać się w karuzelę za oknem.
© iTuiTam
06.02-06.25.2008
- Pamiętaj, klucze są na trzecim piętrze, u Majewskiej! Będzie podlewać kwiatki! – starsza pani krzyczała do słuchawki.
Pasażerów wzywano do końcowej odprawy.
Starsza pani miała problemy ze słuchem, z tego powodu wydawało się jej, że mówi za cicho, ponieważ i siebie słabo słyszała, w rezultacie mówiła dużo głośniej niż inni. Już od dawna nosiła to lepszy, to gorszy aparat słuchowy. Przedostatni cud techniki zmęczył i ją i całą jej rodzinę. Był drogi, ale po kilku latach używania coś się w nim zepsuło.
- Program - jak to mówiła starsza pani – jest przestarzały, więc aparat piszczy.
Istotnie, wydawał wysoki dźwięk, który słyszało wiele osób z otoczenia posiadaczki współczesnej trąbki do ucha, a ona chociaż pisku nie słyszała, powtarzała za innymi, że piszczy.
- Może te trąbki były lepsze? Jak pani myśli, pani Natalio? – pytała często przyjaciółkę starszej córki, osobę cierpliwą i dobrze wychowaną, która nigdy nie dała do zrozumienia, że pytanie o trąbkę padało w ich rozmowach często, ostatnio coraz częściej.
Starsza pani miała już osiemdziesiąt siedem lat. Wiele osób, słysząc to, wpadało w zadziwienie, ponieważ starsza pani absolutnie na tyle nie wyglądała. Ludzie albo wyglądają albo nie. Niektórzy posuwają się rok po roku w latach, i nie da się ich zatrzymać, ciągnięci niewidzialną liną lat w dół, do góry, nie wiadomo dokładnie dokąd. Natomiast inni, jak starsza pani, zatrzymują się któregoś dnia w miejscu, dzięki jakiemuś supełkowi losu, mieszance genetyki, planetarnego zbiegu okoliczności. Czas się ich nie ima, mogą tracić słuch, psuje im się wzrok, ich biodra zastępują metalowe protezy, zęby plastikowe, zaczynają dygotać ręce, wsypujące cukier do herbaty, ale poza tym, czas nie ma do nich dostępu. Starsza pani, zewnętrznie, była właśnie taką nietykalną osobą.
Podróże za ocean odbywała regularnie, a przez ostatnie dziesięć lat, gdy jej trzecim mężem był pan Stanisław, z liczną rodziną w Polsce, latała do ojczyzny co roku. Najpierw, po ślubie, razem z mężem, spędzali letnie miesiące w Polsce, bo lato w Chicago było dla nich za gorące. Odwiedzali krewnych, zatrzymując się u nich, lub, jeśli podróże wiodły ich do większych miast, w hotelach. Najchętniej mieszkaliby tylko w hotelach, żeby nikogo nie krępować, ale to nie zawsze było możliwe.
- Pani Danusiu, – pytała starszą panią przyjaciółka jednej z córek – niech mi pani zdradzi tajemnicę, jak pani to robi, że jeszcze chce się pani tam latać? Skąd bierze pani siły, żeby znosić niewygody podróży? Przecież lepiej byłoby kupić mieszkanie tu, gdzieś na Florydzie, w Arizonie i spokojnie odpocząć. Podziwiam panią.
Starsza pani, pani Danusia, uśmiechała się wtedy tylko i iskierki w ciągle bardzo żywych, ładnych, ciemnych oczach, zapalały się ciepłym blaskiem, gdy odpowiadała:
- Wie pani, pani Natalio, to jest silniejsze ode mnie. Zawsze ciągnęło mnie do kraju. A jeszcze ostatnio, jak się tyle zmieniło na lepsze, na lepsze, to bardzo lubię tam bywać – tłumaczyła, wymawiając bardzo dokładnie wszystkie ę i ą, co zwykle zaskakiwało rozmówców. – Oczywiście, wie pani, mogłabym przenieść się do innego stanu, gdzie nie ma zimy, lepszy klimat, ale córki są tutaj, więc? Więc, pani rozumie, więc nie mogę inaczej. Do Polski będę latać, dopóki zdrowie będzie dopisywało.
To „więc”, było jednym z ulubionych słów pani Danusi, było przerywnikiem, pytajnikiem, czasem dawało okazję do zastanowienia się, dobrania słowa, zebrania myśli. Jej dykcja była bardzo staranna, przyjemnie słuchało się wyraźnie wymawianych zgłosek, przypominało to teatralny język w przedwojennej Polsce. Podobnie mówił i jej mąż, pan Stanisław, profesor historii, od dwudziestu lat na emeryturze, dla którego polskie życie skończyło się w momencie śmierci pierwszej żony.
Amerykańska przygoda profesora, zaczęła się u schyłku jego życiowego kalendarza, ale od początku nęciła go nowością, niespodziankami. Po przeniesieniu się do Ameryki, pan Stanisław lubił opowiadać każdemu, kto tylko chciał słuchać, o tym, jak się zakochał w pani Danusi, jak nieoczekiwanie znalazł przyjazną duszę w dystyngowanej, starszej pani, która pewnego dnia przyleciała w odwiedziny do swojej siostry.
Zaczął się staroświecki, bardzo nieśmiały romans, jako że oboje nie bardzo wiedzieli, co zrobić z uczuciem, które podarował im los... u schyłku życia. Były kwiaty, szarmanckie całowanie rąk, rumieńce, ponieważ tak pani Danusia, jak i pan Stanisław rumienili się często, co odkrywało postronnym rąbki tajemnic ich uczucia. Po oświadczynach, które odbyły się w Polsce, podczas kolejnej wizyty pani Danusi, zaczęto zastanawiać się nad ślubem i nad tym, kto, gdzie się przeprowadzi. Rozmowy właściwie od początku miały jedyne szczęśliwe zakończenie, lub początek, z amerykańskim adresem. Nie mogło być inaczej, ponieważ pani Danusia w Stanach miała córki, wnuki, dom, miała emeryturę, którą regularnie odbierała od federalnego listonosza. Ponadto znała obydwa kraje, chociaż Amerykę dużo dłużej i chyba lepiej niż Polskę. Panu Stanisławowi natomiast, gdy po zaręczynach planowali przyszłość, zaczęła się marzyć nieznana Ameryka i chętnie przystał na propozycję wyjazdu za ocean.
Od jakichś dwóch lat pan Stanisław zaczął cierpieć na głęboką depresję. Początkowo po prostu wyłączał się z rozmów, siadał w kącie, z dala od wszystkich, wpatrywał się w coś, w siebie. Rodzina myślała, że to zmęczenie, że nostalgia za krajem, że smutek, że wiek, pan Stanisław miał osiemdziesiąt cztery lata, mógł się czuć zmęczony, lub smutny, mając w swojej kolekcji tyle kartek z kalendarza, wspomnień, strat, upadków, wydawało się, że najzwyczajniej: miał prawo do depresji. Był człowiekiem krytycznie nastawionym do życia a będąc Polakiem optymizmem nie grzeszył, chociaż uczył się go od swojej nowej żony, od dawna mieszkającej poza ojczyzną,. Pesymizm, malkontenctwo a także krytyczny stosunek do rzeczywistości również nie były skuteczną bronią w walce z coraz straszniejszymi smokami smutku i rezygnacji.
Depresja pogłębiała się, mimo regularnie przyjmowanych leków, które według lekarzy miały pomóc w wydobyciu energii ze starszego pana, obudzeniu woli do życia. Pan Stanisław, mimo że - jak twierdził ze szczerym przekonaniem i rumieńcem - był zakochany w pani Danusi, jego drugiej, prawdziwie dojrzałej miłości życia, czuł się samotny. Nie znał angielskiego, gdy przenosił się za ocean, ale to nie było konieczne, ponieważ z racji swojego wieku nie musiał pracować, dostawał przecież regularnie polską emeryturę, którą przynosił mu ten sam, co pani Danusi, federalny listonosz. Po dziesięciu latach w Stanach nadal nie znał angielskiego, tracił słuch, zamykał się w sobie, by ożywać, tylko, kiedy pani Danusia znajdowała się w pobliżu. W końcu i jej obecność niewiele pomagała. Rodzinne konsylia, po obu stronach oceanu, zdecydowały, że najlepiej będzie, jeśli pan Stanisław wróci do Polski, najlepiej dla wszystkich. Coraz częściej sam starszy pan powtarzał, że tak naprawdę to on nigdy Ameryki nie lubił i nie polubi już na pewno, bo ma na to stanowczo za mało czasu.
- Jak można polubić język, w jakim nie da się tworzyć zdrobnień? Pani Natalio, przecież to świadczy o ubóstwie języka – powtarzał, gdy ich dyskusje przechodziły na tematy lingwistyczne. Natalia wiedziała, że z tymi zdrobnieniami jest trochę inaczej, ale nie wdawała się w dysputy z panem Stanisławem, nie chcąc podważać jego opinii.
- Pani Natalio, więc musiał wyjechać. Po prostu źle się czuł, no i tęsknił za córkami, za swoim miastem, za znajomymi miejscami, za krajem, językiem. Więc się zgodziłam, więc pani rozumie, nie było innego wyjścia. Teraz żałuję, dlatego tam lecę, żeby zobaczyć męża.
Nie była to łatwa decyzja i zanim doszło do wyjazdu starszego pana, pani Danusia wiele godzin spędziła na rozmowy ze swoimi córkami, Ewą i Małgorzatą, wypłakując wciąż tę samą litanię skarg w słuchawkę, że nie pozwoli mu wyjechać, że nie po to wychodziła za mąż, żeby teraz zostać sama, że go kocha, że wie, że w Polsce nie będzie mu lepiej, że koniecznie, koniecznie trzeba coś wymyślić.
Któregoś dnia, już po ustaleniu daty nieodwołalnego wyjazdu, pan Stanisław niespodziewanie sam zmienił zdanie, twierdząc, że zostanie. Być może obudził się na krótko z mrocznego letargu, depresja oszukana i podleczona lekami dała mu szansę, otwierając furtkę, przez którą mógł rozejrzeć się w życiu, na nowo podjąć decyzję. Na komodzie w sypialni leżał już nawet wykupiony bilet w jedną stronę, do Warszawy - w jedną stronę, bo przecież nie miał zamiaru wracać. Po jakimś czasie jednak jeszcze raz zmienił, czy raczej wspólnie zmieniono decyzję i podróż miała się odbyć w obydwie strony, pod warunkiem, że powrót będzie wspólny, że do Chicago przylecą z żoną razem i już nigdy, przenigdy się nie będą rozstawać.
- Until death do us part. Dopóki śmierć nas nie rozłączy – powtarzali w obu językach, patrząc sobie w oczy.
- Pani Natalio – mówiła pani Danusia – ja doskonale wiem, czemu mąż chce lecieć do Polski. Ponieważ chce tam umrzeć. Jestem przerażona, że nie mogę mu w tym przeszkodzić. Wie pani, w naszym wieku, jak ktoś bardzo chce umrzeć, to może przez same myśli zaprosić swoją śmierć. Więc, co mam robić, jak mam go przekonać, żeby tak nie myślał?
Mówiła to z rezygnacją, ze spokojnym przekonaniem, bez żadnego drżenia w głosie, bez mgły w oczach, bez zastanowienia, jakby wszystko dawno przemyślała i po prostu wiedziała: tak było. Znali się niemal dwanaście lat, z czego dziesięć byli małżeństwem, to wystarczająco długo, by kogoś poznać.
- Często, jak jeszcze tu mieszkał, czytaliśmy wspólnie Psalmy, znaliśmy wiele na pamięć...
To prawda, czasami recytowali niektóre Psalmy przy wielkanocnym stole. Kiedy po obfitym śniadaniu goście szukali miejsca na odpoczynek, na kwadrans oddechu przed deserami, lub po prostu na rozmowę, wtedy pani Danusia i jej mąż siadywali na krzesłach w jadalni, jak zwykle trzymając się za ręce. Rozmawiali ze sobą, zadowoleni, z rumieńcami na twarzach i często ich cicha rozmowa przechodziła w recytację. Działo się to bardzo naturalnie, siedzieli obok siebie i recytowali półgłosem, jak wspólną modlitwę, pieśń dziękczynną, słowa zachwytu wyrażanego prawie obcymi, wiekowymi słowami. Wtedy reszta gości przycichała, przysłuchiwała się deklamacji, czasem bijąc brawo i komentując doskonałą pamięć starszych państwa.
Jakokolwiek szczęście ku mnie się postawi,
Bądź radości, bądź mię frasunku nabawi -
Panu ja dziękować będę ze wszystkiego,
W uściech moich ustać nie ma chwała Jego.
...
Szukałem Go, a On ucho ku mnie skłonił
I we wszytkich trwogach moich mię obronił;
Weń patrzcie, będziecie prawie rozświeceni,
A być nie możecie nigdy zawstydzeni.
... Skosztuj, kto chce tego: Pan to dobrotliwy;
Ktokolwiek w Nim ufa, człowiek to szczęśliwy.
Ważcie Pana, wierni, według powinności:
Nie masz niedostatku, gdzie Pan w uczciwości.
Lwi drapieżni, którzy siłom swym ufają,
Często niedostatku i głodu doznają;
Ale tym, co kładą swą nadzieję w Panie,
Z Jego łaski zawżdy wszytkiego dostanie.
Do mnie przydźcie, dziatki, a tu posłuchacie,
Z jaką uczciwością Panu służyć macie.
Słuchaj mię, kto pragnie długiego żywota
A chce wieku swego zażyć bez kłopota.
Zachowaj swój język od wszetecznej mowy
A nie myśl inaczej, niźli mówisz słowy;
Porzuć złość wszelaką, sprawuj się przystojnie,
Szukaj, jakobyś mógł żywot wieść spokojnie.
Patrzą Pan na dobre okiem miłosiernym,
Ani ucha zamknie przed człowiekiem wiernym;
Patrzą i na grzeszne oczyma srogiemi,
A ich pamięć wszytkę wygładzi na ziemi.
Wolał sprawiedliwy, a Pan ucho skłonił
I w każdej przygodzie znacznie go obronił.
Blisko Pana mają ludzie utrapieni,
Smutni z łaski Jego będą pocieszeni.
Siła na pobożne frasunków przychodzi,
Ale je zo wszytkich sam Pan wyswobodzi;
Pan ich kości strzeże od wszelkiego razu,
Jedna z nich żadnego nie ma uznać skazu.
Złego złość pobije, a kto zajźrzy cnocie,
Wszytko zgubi i sam zniszczeje w kłopocie;
Pan sług swoich broni, szkody nie uznają,
Którzykolwiek w Jego łasce ufność mają.
Psalm 34, Jan Kochanowski, Psałterz Dawidów
Benedicam Dominum in omni tempore
Święta Bożego Narodzenia i Wielkanoc przeważnie spędzali u starszej córki pani Danusi, Ewy, dokąd z przedmieść Chicago młodsza córka, Małgorzata przywoziła ich zwykle na kilka dni.
Pani Danusia od ponad półtora roku przestała prowadzić samochód. Nie zdała praktycznego egzaminu, gdy przyszło odnawiać prawo jazdy. Tak naprawdę, nigdy nie była dobrym kierowcą, dużym przeżyciem była jazda z nią do sklepów, czy do znajomych. Natalia często słyszała o rozmaitych przygodach pani Danusi za kierownicą. Myliły jej się kierunkowskazy, dźwignie, przyciski, nie wyczuwała odległości od budynków, drzew, krawężników, szerokość pasa jezdni była nie do przewidzenia, wszystko poza samochodem żyło, zmieniało się jak w grze komputerowej, żadne prośby starszej pani, lubiącej ład i elegancję, nie były w stanie ujarzmić świata za szybą samochodu.
Pewnego dnia starsza córka postanowiła namówić matkę do sprzedania samochodu, ponieważ ostatnio i tak najczęściej stał w garażu. Pan Stanisław trochę nim jeździł, ale że nauczył się sztuki prowadzenia czterokołowców dopiero, jak sam o tym mówił, u schyłku życia, również i jego styl szoferowania pozostawiał wiele do życzenia. Córki przekonały panią Danusię, że pieniądze za samochód wystarczą na długo, na wiele, wiele taksówek, że gdy auto zniknie z garażu, to będą spokojniejsze i oni i one. Tak się też stało, samochód sprzedano, nie trzeba było codziennie wydzwaniać do starszych państwa, by sprawdzić, czy bezpiecznie dojechali do domu. Zaczęły się - oczywiście - inne problemy, ale wydawały się zupełnie błahe w porównaniu z zażegnanym niebezpieczeństwem, czyli jak wszyscy poza panią Danusią i panem Stanisławem twierdzili„unikniętą” kraksą samochodową.
W Stanach i w Polsce rodzina, przyjaciele, znajomi, odchodzili, po kolei przeciągani na drugą stronę liną lat, świat malał, kurczył się. W przypadku pana Stanisława, ograniczał się coraz częściej do maleńkiej sypialni, dawniej służącej za bibliotekę i pokój do nauki, w mieszkaniu jednej z córek. Mieszkanie to oddał jej przed przeprowadzką do Stanów. Takie rozwiązanie było wtedy jedynym, praktycznym, nie wspominając o tym, że kochał córki i chciał im coś od siebie podarować. Nie przypuszczał, że kiedyś wróci do kraju.
Córki pani Danusi, które podobnie jak i matka, miały silne charaktery, od jakiegoś czasu próbowały przekonać matkę, by wyprawiła męża do Polski. Uważały, że to będzie najlepsze rozwiązanie, ponieważ widziały jak bardzo brakuje mu kontaktu z ludźmi, z językiem, coraz częściej chorował i uparcie nie chciał się leczyć, nie wierząc amerykańskim lekarzom. Niestety, nawet w Chicago nie zawsze można było znaleźć odpowiedniego specjalistę, który by znał polski. Wizyty często były przekładane z tygodnia na tydzień, bo wizyta u amerykańskiego lekarza, wymagała obecności tłumacza a rodzina nie zawsze miała czas, żeby pomóc w takich przypadkach.
Córkom, żal było patrzeć, jak oboje się męczą, jak w dni gorszego samopoczucia pana Stanisława, mama płacze i godzinami prosi, żeby się odezwał, żeby coś zjadł, perswaduje, żeby wziął lekarstwa. Przekonywały matkę, że im wcześniej wyjedzie, tym większa szansa na pomoc, podleczenie, poprawę, że tak będzie najlepiej. Podobnie córki z drugiej strony oceanu, które czasem obawiały się, że ich ojcu dzieje się krzywda. Nie mogły z nim rozmawiać przez telefon, rozumiejąc, że powodem była postępująca głuchota ojca, co w kontaktach domowych było przezwyciężane cierpliwością i czułością pani Danusi, jej coraz głośniejszym, wielokrotnym powtarzaniem zdań, pytań, ale przez telefon była to przeszkoda prawie nie do pokonania.
W końcu, tuż po świętach Bożego Narodzenia, Pan Stanisław wyjechał, Pani Danusia płakała. Telefonowała często do Polski, do córek pana Stanisława, rozmawiała z nimi, wypytywała o zdrowie męża, o to, co je, czy chodzi do kościoła, na spacery, co mówią lekarze, czy pisze książkę? Nie mogła rozmawiać z mężem, bo i tak by jej nie słyszał. Ona miała specjalny, jak określała hajtek telefon, który był jej łącznikiem z zewnętrznym światem, on tego nie miał. Nadal był w mocnym uścisku depresji, która tylko od czasu do czasu otwierała ramiona i pozwalała na w miarę normalne kontakty z otaczającą go ukochaną, polską rzeczywistością.
- Natalia? – starsza córka pani Danusi dzwoniła do Natalii – Wciąż przerywa, to przez te burze. Przepraszam. Czy będziesz na recitalu Angie?
- O, cześć! Cześć Ewo – odezwała się Natalia. - Tak będziemy, razem z Mateuszem. Na krótko, ale wpadniemy. Co słychać?
- Wszystko, prawie, w porządku.
- Co to znaczy: prawie?
- Mama już jest w Polsce...
- Już doleciała? To świetnie. Pozdrów ją ode mnie. A jak się czuje?
- Mama? Dobrze, ale Stanisław jej nie poznał. Tak jak przewidywaliśmy. Nie pamięta, że to jego żona. Mówi do niej proszę pani.
- Przesmutne. Jak ona to znosi?
- Nie wiem, nie pytałam.
- Nie pytałaś?
- Nie miałam czasu.
- Nie rozumiem?
- Okradli ją.
- Jak to? Kto? Kiedy?
- W sanatorium, wyszła na chwilę z pokoju. Zabrali wszystkie pieniądze. Wszystkie. Całą gotówkę, kilka tysięcy.
- Naszych, czy ich?
- Naszych.
- Boże. Co teraz?
- Nie wiem, nie rozmawiałam z nią długo, bo nie była w stanie.
Przed sanatorium był bardzo wygodny podjazd dla pojazdów, duży parking, wyposażone w windy, nowoczesne, schludne, nie tak, jak bywało to kiedyś w czasach Peerel-u. Pieniądze „zostawiają” tu nie tylko Polacy, ale i inne nacje. Pani Danusia należała do pełnopłatnych gości i do tego miała męża, któremu też zapłaciła część pobytu, tę część, której nie pokrywała polska ubezpieczalnia. Zapłaciła, zanim pieniądze, jakie ze sobą przywiozła na dwumiesięczny pobyt, nie znikły z pokoju.
- Zejdziemy do jadalni? – zapytała pana Stanisława, gdy w końcu uporali się z zawiązaniem krawata. Uparł się, że założy krawat, lecz w chwili kiedy zabierał się do wiązania, spojrzał w lustro, i wtedy zobaczył przed sobą tę obcą twarz. Odwrócił się na moment, jakby chciał sprawdzić, kto to. Nikt za nim nie stał, a jednak w lustrze odbijała się twarz obcego mężczyzny. Pan Stanisław postanowił więc odsunąć się od lustra i zawiązać krawat z pamięci, ale od razu zapomniał, dlaczego trzyma w dłoniach krawat. Tak naprawdę już nie był pewny, do czego jest ten pasek materiału - pasek materiału w kolorowe prążki – wyglądał na całkiem niepotrzebną rzecz, bo do czego mógł służyć?
Wtedy usłyszał głos dobiegający z łazienki
- Czy pomóc ci? – zapytała go pani Danusia.
Zdziwiony samym głosem, przypomniał sobie, że mieszka tu z elegancką, starszą kobietą, która bardzo dba o swój wygląd, i że to pewnie ona jest teraz w łazience. Ta pani przywiozła ze sobą różne zdjęcia osób, o których mówiła ciepło i z czułością. Pokazywała mu na nich mężczyznę, który podobno miał tak samo na imię jak on, Stanisław. Tak, to jeszcze pamięta, swoje imię, ale czasem i ono umyka, szczególnie, gdy nagle pytają go o nie obce osoby. Świat robi się coraz bardziej obcy.
- Nie zakładasz krawata? – zdziwiła się pani Danusia, gdy zobaczyła, że mąż trzyma nie zawiązany krawat. – Mówiłeś, że założysz? Zawiązać?
- Nie, dziękuję. Pani nie powinna się tym zajmować, to męskie sprawy.
Pani Danusia nie zareagowała, dyskusja z mężem nie miała sensu. Od razu pierwszego dnia po przylocie zrozumiała, że męża nic i nikt jej nie odda, że odszedł w swoje krainy, okolice, w których bywa sam, lub z ludźmi, którzy - jego zdaniem - pojawiają się przed nim na chwilę, powtarzając swoje imiona, nazwiska, adresy, jakby to było do czegoś potrzebne, jakby zapamiętanie ich słów miało jakieś znaczenie.
A człowiek? Człowiek: jest, po prostu jest, to najważniejsze, jest, czuje, oddycha, mówi, patrzy, siada przy oknie, żeby po chwili wstać i wyjrzeć przez parapet, zobaczyć ptaki, i jak one spróbować latać...
Pan Stanisław chciałby być ptakiem, pofrunąć, łagodnie poszybować nad skwerkiem przy sanatorium i dalej nad parkiem. Wszyscy bardzo by się dziwili, cieszyliby się, klaskali, a on leciałby w ciemnym garniturze, w białej nakrochmalonej koszuli, a w butonierce miałby biały goździk od tej eleganckiej kobiety, która przed chwilą wyszła z łazienki.
- Pozwól, zawiążę ci. Mam wprawę – powiedziała do męża pani Danusia, biorąc w dłonie końce kolorowego paska materiału. Pan Stanisław uśmiechnął się i zgodził się, żeby zawiązała mu ten śmieszny pasek na szyi. Patrzył przy tym niby na żonę, ale bardziej gdzieś głęboko, daleko szklanymi, nieobecnymi oczyma. Usłyszał dzisiaj, a może to było kiedy indziej? że jego córka, ta młodsza, która czasem przyjeżdża tu w odwiedziny, mówiła, że ta kobieta to jego żona, ale on wie, że to nieprawda. Jego żona wygląda inaczej, jest dużo młodsza, ma jasne włosy, i widocznie musi być bardzo zajęta skoro tu z nim nie przyjechała.
- No widzisz Staszku? Bardzo ładnie wygląda, pasuje do garnituru. Bardzo, naprawdę elegancko. Więc? Więc co, zejdziemy do jadalni?
- Jak pani sobie życzy – odparł pan Stanisław.
Wyszli z pokoju i zeszli na dół. Na szczęście do pokonania było tylko siedem schodów, chociaż i to wydawało się za dużo. Pani Danusia nie lubiła schodów od czasu, gdy spadła z kilkunastu stopni i odwieziono ją do szpitala. Stało się to ostatniego lata, również tu w Polsce. Obiecała sobie wtedy, że już nigdy nie pojedzie nigdzie, gdzie będzie musiała chodzić po schodach. Jednak teraz nie miała wyboru, pan Stanisław za żadne skarby nie chciał wsiąść do windy.
- Kategorycznie odmawiam, odmawiam – mówił i nawet nie chciał spojrzeć na stalowe drzwi.
Na jadalni goście jedli już drugie danie. Kelnerki zbierały ze stołów głębokie talerze, wazy, poprawiały obrusy, donosiły kompot w dzbankach. Pan Stanisław rozglądał się po sali, jakby pierwszy raz widział to miejsce. Kolejny, pierwszy raz.
- Przyjemnie tu. Ładnie. Dziękuję, że mnie pani zaprosiła – uśmiechnął się do eleganckiej kobiety, która trzymała go pod rękę.
Pani Danusia, powstrzymała łzy, nie odezwała się ani słowem. Upłynęły zaledwie dwa dni od przylotu, a już marzyła o powrocie. Po dwóch dniach tutaj była bardzo zmęczona wypoczynkiem. Wiedziała, że w Chicago czeka na nią puste mieszkanie, rutyna codzienności przerywana krótkimi wizytami znajomych, córek, wyprawami do kosmetyczki, fryzjerki, lekarzy, ale samotność jej nie martwiła, patrząc teraz na męża, była wdzięczna losowi, że jej świat ma jeszcze imiona, nazwiska, adresy, telefony, ceny, rachunki, terminy, tyle rzeczy i spraw do zapamiętania. Była bardzo zmęczona, smutna, chociaż postanowiła sobie, że będzie z całych sił walczyć o męża.
- Oj Staszku, zapomniałam o czymś – odezwała się do pana Stanisława, który właśnie utykał serwetkę obiadową pod kołnierz koszuli, bardzo zaabsorbowany tą czynnością. Nie była pewna, czy zamknęła drzwi od pokoju.
- A może niepotrzebnie się martwię? Więc...? – myślała - Po obiedzie sprawdzę. Zaczekam.
Po obiedzie, jak wielu innych gości, wyszli na taras, poczuć ciepło popołudniowego słońca, które o tej porze nie docierało do ich pokoju. Pan Stanisław przyglądał się z uwagą kwiatom w gazonach, barierkom z kutego żelaza okalającym taras, uśmiechał się do przelatujących ptaków, głównie były to wróble przemieszane stadem białych gołębi. Ptaki te od lat wiedziały, że przy sanatorium mają dobre schronienie, urozmaiconą dietę. Nauczyły się również unikać ludzi w białych kitlach, ale wiedziały, że reszta osób była im przychylna. Tę wiedzę przekazywały sobie z ptasiego pokolenia na pokolenie.
- Staszku, pójdę na chwilę na górę, ty tu posiedź, poczekaj na mnie – powiedziała pani Danusia i weszła z powrotem do budynku. Cały czas przy obiedzie myśl o drzwiach nie dawała jej spokoju, czy je zamknęła? Mogła liczyć tylko na siebie, bo mąż i tak pewnie nie pamiętałby, a przede wszystkim nie chciała go niepotrzebnie irytować. Już kilkakrotnie w ciągu dwóch dni zdenerwowały go drobiazgi, kiedy zapytała o coś, czego nie była pewna, obruszył się tylko i ofuknął ją, że to nie jego problem, że powinna myśleć o tym, co robi, bo czemu niby on, obca dla niej osoba, ma się zajmować jej sprawami?
Drzwi były otwarte, tak jak się tego obawiała. Klucz do pokoju leżał w łazience na umywalce przy mydelniczce, zapomniała o nim, gdy wyszła wiązać krawat mężowi. Jednak nie chodziło tylko o sam klucz, bardziej niepokoiło ją to, czy saszetka z pieniędzmi jest na miejscu. Wysunęła szufladkę szafki przy łóżku i wyjęła z niej małą podróżną Biblię. Saszetki pod książką nie było...
Pani Danusia oparła się o szafkę i usiadła z wrażenia na łóżku. Zrobiło się jej słabo, jeszcze raz wsunęła i wysunęła szufladkę. Saszetki nie było.
- I co teraz? – zapytała na głos, samą siebie, gdy w końcu dotarło do niej, że wysuwanie i wsuwanie szufladki nie zmienia sytuacji – Co teraz?
Wiedziała, że popełniła błąd, po przyjeździe miała oddać pieniądze do sanatoryjnego sejfu, upominał ją o tym zięć, córka, która zresztą pożyczyła część pieniędzy na wyjazd. Miała to zrobić jutro, tak sobie postanowiła, ponieważ ostatnie dni po prostu były zbyt męczące, tak inne po poukładanym chicagowskim życiu, że nie miała głowy, by myśleć o sejfie. Już słyszała krzyki zięcia, córek, znajomych, którzy na wyścigi wołali
- Przecież są sejfy, na litość boską! Są sejfy, albo się nosi pieniądze na brzuchu! Jak można postępować tak nieostrożnie!
Saszetki nie było. Pani Danusia przerzuciła rzeczy w swojej walizce, opróżniła torebkę, kosmetyczkę, torbę z lekami, przejrzała półkę z bielizną, szafę, przeszukała łazienkę. Pieniędzy nie było. Znowu uświadomiła sobie, że na męża nie może liczyć, że nawet nie może mu powiedzieć o tym, co się stało, że właściwie na nikogo tu nie może liczyć, no i kto jej uwierzy, że miała ze sobą tyle pieniędzy?
- Okradli mnie – bez żadnego wstępu powiedziała córce, która zaspana odebrała słuchawkę z rąk męża.
- Jak to? Okradli? Co mamusia mówi? Kto? Jak to się stało?
- Ewuniu, nie wiem. Wyszłam na chwilę z pokoju i jak wróciłam, pieniędzy nie było.
- Weź poprawkę na wiek, pamiętaj, że mają już swoje lata – tłumaczyła wzburzonej przyjaciółce Natalia. – Oboje mają swoje lata. Są w nowym miejscu, nowy rozkład dnia, wszystko nowe, zmęczenie po podróży, roztargnienie. No i zdrowie Stanisława... Sama mówiłaś.
- Ale tyle razy upominaliśmy: niech mamusia zaraz po przyjeździe do sanatorium odda pieniądze do sejfu, żeby się nie martwić, koniecznie. A zrobiła co chciała, i teraz? Nie mam pojęcia, co dalej.
- Spróbuję się dowiedzieć, czy można coś zrobić – powiedziała Natalia. – Wiesz mam znajomego Polaka, którego syn jest prawnikiem, może coś poradzi. Przykro mi bardzo. Pozdrów mamę, jak będziesz dzwonić i powiedz, żeby się nie martwiła.
- Natalia?
- Tak. O, co się dzieje? Wszystko OK?
- Niczego nie załatwiaj.
- Nie rozumiem?
- Właśnie dzwoniła mama, pieniądze się znalazły. Można zwariować! Podobno ktoś wsunął saszetkę pod drzwi.
- To wspaniale. Widocznie kogoś sumienie ruszyło! Bardzo się cieszę. Wszystkie?
- Tak, wszystkie. Mam nadzieję, że z nikim jeszcze w Polsce nie rozmawiałaś?
- Nie, z tym znajomym od prawnika jeszcze nie, ale znalazłam kogoś, kto mógłby im pomóc na miejscu, zaopiekować się bardziej, niż obsługa sanatorium.
- Dziękuję, jesteś kochana, ale już wszystko w porządku, nic nie potrzebują.
Pani Danusia nie mogła przełknąć kolacji, na niczym nie mogła się skoncentrować, nie wiedziała, co ma robić, komu powiedzieć o tym, co się stało. Kto uwierzy, że miała przy sobie tyle pieniędzy? Poza tym przecież i na dole w recepcji też pytano ją, czy ma coś wartościowego przy sobie, czy chce skorzystać z sejfu a ona powiedziała, że dziękuje, że nie. Telefon do córki pomógł o tyle, że nie była osamotniona w swoim zmartwieniu a poza tym potrzebowała pieniędzy i tylko córka mogła je przysłać. Naturalnie pierwsza rozmowa z zięciem była głośna i burzliwa, on krzyczał w słuchawkę a ona głównie milczała lub przepraszała, że tak się stało, płakała i prosiła, żeby ją zrozumiał. Mąż oczywiście o niczym nie wiedział, nie rozmawiał z nią wiele, gdy wrócili do pokoju natychmiast zajął się czytaniem gazet, a potem z walizki, której do tej pory do końca nie rozpakował, wyjął swoją książkę o powstaniu i czytał, mrucząc coś do siebie od czasu do czasu.
Wieczór był długi, przeraźliwie długi, ciągnął w nieskończoność minuta po minucie, wlókł sekundę po sekundzie, starsza pani już nie miała siły zastanawiać się jak i co się stało, obiecywała sobie jednak, że jest to jej ostatni pobyt w tym kraju, że nigdy więcej tu nie przyleci, że ma dosyć i niech się dzieje co chce. Pobędzie ze Staszkiem te kilka tygodni i wróci do siebie, i pewnie nigdy więcej w życiu go nie zobaczy. Może po śmierci, może po tej obiecanej drugiej stronie, ale nie tu, nigdy więcej tutaj. Łzy bezsilności napływały do oczu, ale powstrzymywała je, nie chcąc niepokoić męża, który odzywał się do niej bardzo grzecznie, krótko i rzeczowo. Albo milczał.
- Czy nie widziałeś moich papuci? – zapytała męża, kiedy w końcu uznała, że nie ma co dłużej siedzieć i postanowiła szykować się do spania.
- Nie, proszę pani, nie widziałem, tylko jakieś granatowe buty z futerkiem, wsunąłem je pod łóżko – odparł pan Stanisław.
- To nie były buty, to moje papucie, czy możesz je podać? Wiesz jak trudno mi się schylać – prosiła męża pani Danusia.
Pan Stanisław odłożył książkę, podszedł do łóżka, schylił się i wyciągnął papucie.
- Tam jeszcze coś jest – powiedział do żony. – Ale za daleko, nie dosięgnę, potrzebuję jakiś kijek, albo coś takiego.
- Kijek? Nie mamy kijka. Może parasolka?
- Parasolka będzie dobra – po chwili, już uzbrojony w parasolkę, pan Stanisław ponownie sięgnął pod łóżko.
- Proszę – podał żonie niewielką, płócienną saszetkę z paskiem.
Pani Danusia oniemiała... pieniądze się znalazły.
- Natalia?
- Tak. O, Ewa, właśnie myślałam, żeby do Ciebie dzwonić. Coś nowego u mamy?
- Nie i chwała Bogu, wszystko dobrze. Dużo lepiej.
- Czy znasz już szczegóły historii z pieniędzmi?
- W pewnym sensie.
- To znaczy?
- Nie wiem co o tym wszystkim sądzić. Pierwszy telefon od mamy to była rozpacz i w ogóle nie wiedzieliśmy jak ją uspokoić. Mój naturalnie zrobił dużą awanturę przez telefon, aż musiałam mu wyrwać słuchawkę. Później, jak pieniądze się znalazły i chcieliśmy zadzwonić do dyrekcji sanatorium zgłosić całe zajście, to mama absolutnie nie chciała o tym słyszeć.
- Ale trzeba było. Zwróciliby na nich większą uwagę, przecież to starsi ludzie, chorzy, nie zaszkodziłoby – twierdziła Natalia.
- My też tak myśleliśmy, ale mama absolutnie nie chciała się zgodzić. Nie wiem, co o tym myśleć. Mój mówi, że pieniądze w ogóle nie zginęły, nie było żadnej kradzieży, tylko krzyczy: Twoja matka je gdzieś wsadziła i nie pamiętała gdzie...
- Myślisz, że to możliwe?
- Nie wiem – zastanawiała się Ewa.- Nie wiem, dla mnie najważniejsze, że się znalazły, a mój może i ma rację, że nikt nie ukradł.
- Wiesz, przypuszczam, że teraz wszędzie w takich miejscach, no w hotelach, sanatoriach mają kamery, security, i nawet jak ktoś zabrał te pieniądze z pokoju, to potem się wystraszył, jak przypomniał sobie o kamerach i oddał. Jak myślisz?
- No może. Nie wiem. Nic już nie wiem. Mama się upiera, że ktoś ukradł i podrzucił, mój krzyczy, że nieprawda, a ja się cieszę, że się znalazły. Już nie mówmy o tym, dobrze?
- Dobrze, rozumiem, nie ma sprawy, ja tylko tak, z ciekawości.
Sanatorium budzi się do życia wcześnie rano. Najpierw pojawia się obsługa, pielęgniarki, masażyści, technicy, specjaliści od fizykoterapii, kuchnia, pokojówki. Na tarasach jeszcze przed śniadaniem, przy ładnej pogodzie, jest zazwyczaj kilka osób spragnionych porannego, słońca, zieleni, spokoju, siedzą, najczęściej milcząc, wtapiając się w krajobraz. Po śniadaniu miejsce stopniowo zapełnia się, ożywia, i tak do wieczora.
Pan Stanisław i pani Danusia zeszli na śniadanie wcześniej niż poprzedniego dnia. Noc była chłodna i oboje marzyli o gorącej kawie, pani Danusia z mlekiem, pan Stanisław bez, ale za to z cukrem.
- Dwie czubate – mówił.
Zeszli po schodach, bo potwory z windy dały znów o sobie znać. Na jadalni trzymali się za ręce, czekając cierpliwie na kelnerkę, która pojawiła się po chwili, niosąc dzbanek kawy i koszyczek z chlebem i świeżymi bułkami.
- Pamiętasz Staszku jak się dziwiłeś, że w Chicago mamy takie dobre, prawdziwe polskie pieczywo?
- W Chicago? O tak, pamiętam. Świeże bułeczki, świeży chleb i nawet polska kiełbasa, czasem krakus – mówił starszy pan.
- Pamiętasz? – ucieszyła się jego żona, i znowu poczuła łzy nabiegające do oczu łzy, tym razem z radości. – Więc, więc może pamiętasz inne rzeczy? Pomyśl trochę, co pamiętasz?
- Lubię świeże pieczywo – mówił pan Stanisław, nie zwracając na pytanie uwagi – z masłem i do tego filiżanka czarnej kawy z cukrem. Dwie czubate.
- Tak, a pamiętasz jak długo piliśmy tylko Tasters Choice? Pamiętasz?
- Nie, proszę pani, nie pamiętam.
- Prosiłam, żebyś mi mówił po imieniu, przecież wiesz, że mam na imię Danuta, a Ty zawsze mówiłeś mi Danuś.
- Nie wypada w moim wieku mówić do obcej kobiety po imieniu. Za mało się znamy – odpowiedział sucho pan Stanisław – A gdzie jest to pani Chicago?
- W Ameryce, przecież wiesz, mieszkałeś tam ze mną – tłumaczyła pani Danusia, zmartwiona, że cienka nitka pamięci męża znowu się przerwała.
- Nie, ja nigdy nie mieszkałem w Ameryce. Zawsze chciałem, to prawda, bo podoba mi się, jak oglądam westerny, ale nigdy tam nie byłem.
Pani Danusia zrezygnowała z przypominania mężowi ich wspólnego Chicago. Podano resztę śniadania i można było zająć się jedzeniem, rozglądaniem po zapełniającej się powoli sali, wymienić uwagi o pogodzie. Pan Stanisław poprosił o następny dzbanek kawy, bo pierwszy już był prawie pusty. Kelnerka przyniosła kawę i nalała jeszcze parującego płynu do filiżanek. Pan Stanisław uśmiechał się, patrzył przed siebie nieobecnymi oczyma. Wstał od stołu.
- Dokąd to, Staszku? – zapytała pani Danusia.
- Do toalety, proszę pani. Rozumie pani, za dużo kawy.
- Tak, tak, kawa jest moczopędna – odezwała się pani Danusia.
Wszystkie miejsca na jadalni były zajęte, przez wysokie okna zaglądało do wnętrza jeszcze nieśmiałe, wczesne słońce, kładło się na białych obrusach, na świeżych kwiatach, na sztućcach, rysowało wzory na parkiecie. Z kuchni dochodziły rozmowy kucharek, inne kuchenne odgłosy, w drzwiach kuchni mijały się co chwilę kelnerki, pachniało kawą i lekko przypalonym mlekiem.
Pani Danusia siedziała prawie w środku sali, przy stoliku dwadzieścia siedem i skubała płatki margaretki w wazoniku na stole. Zastanawiała się co będą robić z mężem po porannej turze zabiegów, czy pójdą na spacer, albo może wypożyczą dwa wózki i poproszą, żeby ich ktoś zawiózł w dalsze rejony uzdrowiska. Mogliby pospacerować, posiedzieć na ławce w parku zdrojowym, ale dobrze byłoby, gdyby ktoś ich tam zawiózł, mieliby wtedy więcej siły na dłuższy spacer.
Margaretka z wazonika zaczęła gubić płatki i ich śnieg na obrusie obudził panią Danusię z zamyślenia. Zauważyła, że mąż jakoś długo nie wraca z toalety. Wstała od stolika i wyszła na korytarz. Zapytała przechodzącego pielęgniarza, czy mógłby zajrzeć do męskiej toalety, gdzie powinien być jej mąż i sprawdzić, czy wszystko jest w porządku.
- Proszę pani tam nikogo nie ma – powiedział pielęgniarz po wyjściu z toalety.
- To niemożliwe, mąż tam poszedł kilka... kilkanaście minut temu, więc, więc powinien tam być.
- Jeśli pani chce, możemy tam wejść oboje i sama pani sprawdzi – odpowiedział pielęgniarz.
- Dobrze – odparła zaniepokojona pani Danusia.
- Staszku? Staszku? Odezwij się? Staszku? – powtarzała imię męża po wejściu do toalety. - Staszku? Nic nie rozumiem – zwróciła się do pielęgniarza – mąż tu na pewno jest, może zemdlał? Czy może pan sprawdzić kabiny?
Pielęgniarz skrzywił się trochę na prośbę starszej kobiety, która mówiła z dziwnym, trudnym do umiejscowienia akcentem, ale zaczął kolejno otwierać drzwi kabin. Wszystkie były puste.
- Widzi pani? Nikogo tu nie ma. Mąż pewnie wrócił do pokoju. Niech się pani niepotrzebnie nie martwi, tylko idzie do pokoju.
- Ma pan rację. Pewnie jest w pokoju. Dziękuję – pani Danusia wyszła z męskiej toalety i ruszyła prosto w kierunku windy. Drzwi do pokoju były zamknięte, uprzytomniła sobie, że to przecież ona ma klucze, ona zamyka i otwiera drzwi, że też sobie o tym nie przypomniała w rozmowie z pielęgniarzem. Ale w takim razie, gdzie jest Stanisław?
Pani Danusia wysiadła z windy, weszła na jadalnię i podeszła do kelnerki, obsługującej ich stolik numer dwadzieścia siedem i zapytała o coś. Widać było, że jest czymś zaniepokojona. Kelnerka pokręciła przecząco głową.
- Nie, nie wrócił do stolika, nie widziałam, żeby wrócił – mówiła dziewczyna i wróciła do sprzątania ze stołu.
Pani Danusia postanowiła jeszcze nikogo nie alarmować.
- Może jest na tarasie, - pomyślała. - Może zapomniał, że czekam tu na niego? Może się minęliśmy?
Gdy kierowca z postoju zauważył czekającego przy krawężniku mężczyznę, natychmiast podjechał pod główne wejście. Rano nie ma zbyt wielu kursów, więc ucieszył się, że nie będzie stał bezczynnie do południa.
- Dzień dobry – powiedział starszy człowiek, trochę niezdarnie wsuwając się na tylne siedzenie.
- Dzień dobry. Dokąd jedziemy tak wcześnie?
- Na dworzec będzie pan uprzejmy. Na dworzec.
- Proszę bardzo – kierowca podciągnął do góry szyby, przekręcił kluczyk w stacyjce, włączył licznik i z przyzwyczajenia rzucił okiem na pasażera. Wydawało mu się, że gdzieś już widział tę twarz, ale była to przelotna myśl, o której od razu zapomniał. Gdy odjeżdżali od kompleksu budynków sanatorium, próbował jeszcze rozmawiać ze starszym panem, ale tamten nie reagował na pytania. Może nie chciał rozmawiać, może źle słyszał, wyglądał na dość podeszłego wiekiem.
- Dziękuję panu. Ile się należy? – zapytał pasażer, gdy taksówka zatrzymała się przed wejściem do hali dworcowej.
- Jak dla pana, siedemnaście – zażartował kierowca.
Starszy pan podał dwudziestozłotowy banknot, mówiąc, że reszty nie trzeba i wysiadł, nie zamykając za sobą drzwi. Kierowca ucieszony napiwkiem nawet się nie zdenerwował, że musiał wysiąść i zamknąć drzwi za pasażerem. Pokręcił głową a nawet lekko się uśmiechnął, myśląc, że to zrozumiałe, że w tym wieku ludzie robią się roztargnieni, a niektórzy może i zakochani no a poza tym w swojej karierze "przewoźnika", przyzwyczaił się, że bez względu na wiek ludzie robią różne dziwne rzeczy.
- Poproszę bilet do Chicago – powiedział starszy mężczyzna do kasjerki za szybą.
- Dokąd? – kasjerce wydawało się, że się przesłyszała.
- Do Chicago – powtórzył głośniej mężczyzna.
- Proszę pana, żartować to pan sobie może ze swoją żoną albo z kolegami. Dokąd ten bilet? – teraz wyglądała na zirytowaną.
- Do Chicago proszę pani. Poproszę bilet do Chicago.
- Nie ma takiego biletu. Nie ma takiej trasy – odpowiedziała, udając że w końcu zrozumiała żart.
- To jakaś inna trasa? Ale tak, żeby do Chicago? – upierał się starszy pan.
- Inna? Może być do Gdańska – powiedziała urzędniczka.
- To poproszę, druga klasa, dla niepalących i ze zniżką, jestem profesorem i emerytem.
- Poproszę dowód... Proszę – urzędniczka wydrukowała bilet, podała go mężczyźnie, który zapłacił i odszedł od okienka, nie zabierając reszty.
- Proszę pana, proszę pana! Reszta! – ale mężczyzna nie reagował, szedł w stronę wyjścia na najbliższy peron. Urzędniczka zamruczała do siebie
- Chicago, hmm, Chicago przez Gdańsk, też coś - i wrzuciła zapomnianą resztę do słoiczka stojącego na biurku z komputerem.
Na peronie było niewiele osób. Odkąd samochód stał się powszedniością i wygodniej było podróżować w taki sposób, pociągi często były puste. Nawet latem można było znaleźć miejsca, całe wolne przedziały. Starszy pan wsiadł do pierwszego pociągu, który wjechał na peron. Nie sprawdził, dokąd jedzie pociąg, nie sprawdził, czy godzina odjazdu zgadzała się z wydrukowaną na bilecie. Wsiadł, rozglądał się za miejscem przy oknie, bo zawsze, od małego lubił jeździć pociągami, lubił patrzeć przez okna na umykające krajobrazy, zmieniającą się perspektywę pól, lasów, drogi, szosy, drzewa podchodzące do torów, oddalające się i wszystko inne, mknące, pędzące zupełnie jak na karuzeli, ogromnej o rozmazujących się konturach karuzeli...
Starszy pan znalazł miejsce w drugim przedziale, z biegiem pociągu, pod oknem. Usiadł i zsunął buty, żeby rozprostować nogi. Nikomu to nie przeszkadzało, bo przecież w przedziale nikogo nie było.
- Muszę zapytać, o której będziemy w Chicago – pomyślał, ale na razie przysunął się jak najbliżej okna i z ciekawością małego brzdąca zaczął wpatrywać się w karuzelę za oknem.
© iTuiTam
06.02-06.25.2008
-
- Posty: 3303
- Rejestracja: 31 paź 2011, 17:35
- Lokalizacja: Warszawa
Re: Pamiętaj o kluczach
I co dalej??? Połknęłam natychmiast, umiesz Ty Elżbieto budować wciągająca fabułę; aż żal, że nie ma c.d.
Każdy świt jest prowokacją do nowych nadziei. Skreślić świty!
Stanisław Jerzy Lec
_______________________
e_14scie@osme-pietro.pl
Stanisław Jerzy Lec
_______________________
e_14scie@osme-pietro.pl
- iTuiTam
- Posty: 2280
- Rejestracja: 18 lut 2012, 5:35
Re: Pamiętaj o kluczach
Dziękuję za zostawione słowa, Ewo, szybka Czytelniczko.e_14scie pisze:I co dalej??? Połknęłam natychmiast, umiesz Ty Elżbieto budować wciągająca fabułę; aż żal, że nie ma c.d.
C.d. nastąpił, ale to zupełnie inna historia...
serdecznie
iTuiTam
- coobus
- Posty: 3982
- Rejestracja: 14 kwie 2012, 21:21
Re: Pamiętaj o kluczach
Dotykasz tematu, o który często się ocieram, znam go z autopsji. Kilka filmów ujmuje go bardzo wzruszająco, zdaje się, że i dziś był taki, jednym z ładniejszych jest "Pamiętnik". Opisujesz tak sugestywnie, że pewnie nie do końca jest Twoim wymysłem, że zetknęłaś się bliżej z tą historią. Ładnie to opisałaś. Zajrzałem w swój dorobek w opowiadaniach, tu na portalu, ale nie ma tego, czego szukałem, jednak nie zamieściłem, ładnie by grało w parze z Twoim. Jest tylko jedno moje opowiadanie, ale też o starym człowieku, jeśli masz ochotę, zajrzyj w "nieciekawą historię". A ja postaram się zamieścic w ciągu kilku dni, po obróbce to, o czym wspomniałem. Jeśli nie znajdę czasu, dam Ci link na PW. Temat starości, tak pozornie niefotogeniczny, a to przecież sprawa wrażliwości... Na jesieni chowałem matkę, zmarła mając tyle lat, co Twój Stanisław. Mam punkt odniesienia.
Nie mam uwag do warsztatu. Jeśli jest ciąg dalszy, poinformuj, zresztą będę zaglądał, może powrócę do działów z prozą. Pewnie dzięki Tobie. Trzymaj się ciepło
Nie mam uwag do warsztatu. Jeśli jest ciąg dalszy, poinformuj, zresztą będę zaglądał, może powrócę do działów z prozą. Pewnie dzięki Tobie. Trzymaj się ciepło

” Intuicyjny umysł jest świętym darem, a racjonalny umysł - jego wiernym sługą." - Albert Einstein
-
- Posty: 3303
- Rejestracja: 31 paź 2011, 17:35
- Lokalizacja: Warszawa
Re: Pamiętaj o kluczach
Oj Coobusiu, Elżbietę warto czytać, a i warto poznać 
Jeśli ponownie zawita w kraju, nie wymiga się jak w zeszłym roku

Jeśli ponownie zawita w kraju, nie wymiga się jak w zeszłym roku

Każdy świt jest prowokacją do nowych nadziei. Skreślić świty!
Stanisław Jerzy Lec
_______________________
e_14scie@osme-pietro.pl
Stanisław Jerzy Lec
_______________________
e_14scie@osme-pietro.pl
- Ewa Włodek
- Posty: 5107
- Rejestracja: 03 lis 2011, 15:59
Re: Pamiętaj o kluczach
miałam frajdę czytając, oj miałam. A przy lekturze przypomnialam sobie rodzinną historię: mój Wuj przez 12 lat był "przyspawany" do Wujenki z Alzheimerem - mył ją czesał, ubierał, pilnował, żeby zjadła, i tak dalej, a jak musiał gdzieś wyjść - "zadawał" jej leki i prowadził za rękę, jak dziecko. Z daleka ktoś by pomyślał, ze to idzie dwójka zakochanych starszych ludzi, a to szedł kochający mężczyzna z ukochaną kobietą, która już żyła w innym wymiarze...Ech, , życie...
życie...
ale się przyczepię - nie "na jadalni", broń Boże, tylko "w jadalni"...
serdeczność posyłam...
Ewa
życie...


ale się przyczepię - nie "na jadalni", broń Boże, tylko "w jadalni"...

serdeczność posyłam...
Ewa
- iTuiTam
- Posty: 2280
- Rejestracja: 18 lut 2012, 5:35
Re: Pamiętaj o kluczach
Coobus-iu, najpierw podziękowanie, ponieważ taka jestem - uważam, że jeśli ktoś poświęci czas na to, by poznać moje s-tworzenie, to dziękuję choćby za sam czas.coobus pisze:Dotykasz tematu, o który często się ocieram, znam go z autopsji. Kilka filmów ujmuje go bardzo wzruszająco, zdaje się, że i dziś był taki, jednym z ładniejszych jest "Pamiętnik". Opisujesz tak sugestywnie, że pewnie nie do końca jest Twoim wymysłem, że zetknęłaś się bliżej z tą historią. Ładnie to opisałaś. Zajrzałem w swój dorobek w opowiadaniach, tu na portalu, ale nie ma tego, czego szukałem, jednak nie zamieściłem, ładnie by grało w parze z Twoim. Jest tylko jedno moje opowiadanie, ale też o starym człowieku, jeśli masz ochotę, zajrzyj w "nieciekawą historię". A ja postaram się zamieścic w ciągu kilku dni, po obróbce to, o czym wspomniałem. Jeśli nie znajdę czasu, dam Ci link na PW. Temat starości, tak pozornie niefotogeniczny, a to przecież sprawa wrażliwości... Na jesieni chowałem matkę, zmarła mając tyle lat, co Twój Stanisław. Mam punkt odniesienia.
Nie mam uwag do warsztatu. Jeśli jest ciąg dalszy, poinformuj, zresztą będę zaglądał, może powrócę do działów z prozą. Pewnie dzięki Tobie. Trzymaj się ciepło![]()
Miłe, co piszesz o warsztacie, sugestywności. Doceniam i dziękuję.
Opowiadanie to kompilacja najróżniejszych historii, opowieści, wydarzeń bardziej lub mniej prawdziwych o osobach, które także może były a może tylko się śniły.
Temat starości... Kiedyś wszyscy go dotkniemy, jeśli się nam uda. To jedna z nieunknionych pór życia.
Smutne a propos Twojej mamy...
serdecznie
iTuiTam
Dodano -- 28 sty 2013, 13:36 --
Oj, Ewo, nie zawstydzaj, jestem zwykłe iTuiTame_14scie pisze:Oj Coobusiu, Elżbietę warto czytać, a i warto poznać
Jeśli ponownie zawita w kraju, nie wymiga się jak w zeszłym roku![]()

Dodano -- 28 sty 2013, 13:43 --
Ewo, najpierw podziękuję za czytanie i dodanie wspomnienia. Dwanaście lat, to ogromny kawał życia. Pięknym człowiekiem musiał być Twój Wuj.Ewa Włodek pisze:miałam frajdę czytając, oj miałam. A przy lekturze przypomnialam sobie rodzinną historię: mój Wuj przez 12 lat był "przyspawany" do Wujenki z Alzheimerem - mył ją czesał, ubierał, pilnował, żeby zjadła, i tak dalej, a jak musiał gdzieś wyjść - "zadawał" jej leki i prowadził za rękę, jak dziecko. Z daleka ktoś by pomyślał, ze to idzie dwójka zakochanych starszych ludzi, a to szedł kochający mężczyzna z ukochaną kobietą, która już żyła w innym wymiarze...Ech, , życie...
życie...
![]()
![]()
ale się przyczepię - nie "na jadalni", broń Boże, tylko "w jadalni"...
![]()
serdeczność posyłam...
Ewa
Co do na czy w, to spójrz proszę pod ten link:
http://poradnia.pwn.pl/lista.php?kat=4&szukaj=obocznie
Pisząc, wyobrażałam sobie dużą salę jadalną i uznałam, że jako że przestrzennie była otwarta, użyłam: na.na czy w?
Szanowni Państwo!
Zastanawiam się, które ze zwrotów są prawidłowe: w jadalni czy na jadalni, w sali czy na sali (gimnastycznej, terapeutycznej)? Od czego zależy czy mamy użyć w czy na? Dlaczego mówimy, że jesteśmy na poczcie (nie w poczcie), na uczelni (nie w uczelni), ale w banku, w urzędzie skarbowym (nie na banku, na urzędzie)?
Z góry dziękuję za odpowiedź.
Wybór między na i w zależy częściowo od zwyczaju językowego, częściowo zaś od sposobu, w jaki wyobrażamy sobie miejsce, o którym mowa. Odnosząc się do przestrzeni otwartej, wolimy w zasadzie przyimek na, odnosząc się do przestrzeni zamknietej, wolimy zaś w, por. na stadionie, w siłowni i obocznie na sali (zwłaszcza gdy jest duża) lub w sali (zwłaszcza niewielkiej). Ostatni przykład pokazuje, że nawet to samo miejsce możemy sobie konceptualizować różnie i poprzez wybór formy językowej określone jego wyobrażenie narzucać słuchaczom lub czytelnikom.
W powojennej polszczyźnie upowszechniły się konstrukcje z przyimkiem na tam, gdzie wcześniej dominowało w, np. na fabryce zamiast w fabryce. Ta innowacja nie została przyjęta z zadowoleniem, potraktowano ją jako uboczny wpływ przebudowy stosunków społecznych.
Przejdę do przykładów z Pani pytania. Na jadalni jest gorsze niż w jadalni – nasuwa na myśl ogromną stołówkę, por. na stołówce, równie dobre jak w stołówce. Czy w sali, czy na sali – właśnie była mowa. Na poczcie (tak każe tradycja), nie w poczcie (chyba że sztandarowym). Na uczelni, ale także w uczelni, zwłaszcza w oficjalnej polszczyźnie (nie ma racji SPP, gdy tępi wyrażenia w uczelni i w uniwersytecie). Oczywiście w banku, nie na banku (tu tradycja bierze górę nad czynnikami wyobrażeniowymi), i w urzędzie, nie na urzędzie (konstrukcje na banku i na urzędzie mogą występować w języku środowiskowym pracowników tych instytucji, ale spodziewałbym się usłyszeć je raczej od ochroniarza niż dyrektora).
Jeśli przeszuka Pani poradniane archiwum pod kątem fraz 'na uczelni' i 'na sali', to znajdzie Pani inne odpowiedzi na ten sam temat.
— Mirosław Bańko, PWN
Jeszcze raz dziękuję za komentarz.

serdecznie
iTuiTam
- Ewa Włodek
- Posty: 5107
- Rejestracja: 03 lis 2011, 15:59
Re: Pamiętaj o kluczach
nadal jest. Uczy się na nowo żyć między ludźmi, choć jest już mocno starszym Panem...I dobrze Mu idzie...Ale tak się przyzwyczaił do niesienia pomocy sobie chorej, że się zgłosił jako wolontariusz do jednego z domów opieki, i tam czyta pensjonariuszkom, rozmawia z nimi, i tak dalej...iTuiTam pisze: Dwanaście lat, to ogromny kawał życia. Pięknym człowiekiem musiał być Twój Wuj.
A za link - dziękuję, cóż, język jest żywy...


- iTuiTam
- Posty: 2280
- Rejestracja: 18 lut 2012, 5:35
Re: Pamiętaj o kluczach
Ewa Włodek pisze:nadal jest. Uczy się na nowo żyć między ludźmi, choć jest już mocno starszym Panem...I dobrze Mu idzie...Ale tak się przyzwyczaił do niesienia pomocy sobie chorej, że się zgłosił jako wolontariusz do jednego z domów opieki, i tam czyta pensjonariuszkom, rozmawia z nimi, i tak dalej...iTuiTam pisze: Dwanaście lat, to ogromny kawał życia. Pięknym człowiekiem musiał być Twój Wuj.
A za link - dziękuję, cóż, język jest żywy...
![]()
![]()

Piękni są ludzie, którzy potrafią poświęcać czas innym, jednocześnie pomagając sobie.
Jeśli o link chodzi, to zastanowiła mnie bardzo Twoja uwaga a propos jadalni. Pamiętałam, że tak się mówiło... ale czasem pamięć zawodzi, tym bardziej że na co dzień nie mam kontaktu z żywą polszczyzną... No i googlik pomógł, wytłumaczył i 'zamieszał' też ociupinkę.
Dziękuję za powrót,
serdecznie
iTuiTam
- Ewa Włodek
- Posty: 5107
- Rejestracja: 03 lis 2011, 15:59
Re: Pamiętaj o kluczach
ależ, nic się nie stało, a i moglaś tak założyć, bo w czasie przeszłym napisałam o Jego opiece nad Wujenką, która już - odeszła...iTuiTam pisze: przepraszam, za Wuja, nie wiem czemu założyłam, że piszesz o nim w czasie przeszłym...
Piękni są ludzie, którzy potrafią poświęcać czas innym, jednocześnie pomagając sobie.
hmmh, zastanowiła Cię - powiadasz? Aaa, to w takim razie zastanawiam się, jaka różnica wieku nas dzieli? Pewnie pokolenie, albo znacznie więcej? Bo za tak zwanych "moich czasów" mówiło się: w jadalni, w stołowce, w świetlicy, szło się do jadalni, do stołowki, do świetlicy - i tak dalej, a wszelkie: na jadalni, na stołówce, na świetlicy czy pojście: na jadalnię, na świetlicę, na stołówkę kwitowano krótkim: co, na dach tej jadalni, świetlicy czy stołówki pójdziesz? A jak by ktoś użył formy z "na" w wypracowaniu - to miał to zaliczone jako błąd. I takie same zasady obowiązywały, jak studiowałam polonistykę. No, ale - jak widać, język polski, jako żywy twór - ewoluuje szybciej, niż jestem w stanie za tym nadążyć...Ech to tempo furioso...iTuiTam pisze: Jeśli o link chodzi, to zastanowiła mnie bardzo Twoja uwaga a propos jadalni. Pamiętałam, że tak się mówiło... ale czasem pamięć zawodzi, tym bardziej że na co dzień nie mam kontaktu z żywą polszczyzną... No i googlik pomógł, wytłumaczył i 'zamieszał' też ociupinkę.




moc serdeczności wysyłam...
Ewa