Małgorzata… Wciąż pamiętam świeżość rozjaśniającą jej policzki, światło iskrzące się na jej czole, delikatność przyczajoną na dnie jej oczu… Kobieta ta była stworzona po to, aby być podziwianą. Nikt nigdy nie mógł zbyt długo opierać się jej wdziękom.
Szczupła i zgrabna, zdawała się nurkować w akwarium świata. Ludzie, drzewa, ulice miast oplatały ją swym tańcem, a ona, rzekłbyś, rozgarniała je swymi dłońmi, aby móc płynąć dalej, niby struga życiodajnej wody przez pustynne równiny.
Wenecjanka z pochodzenia, fascynowała się wszelkimi formami sztuki, którą uważała za nieodzowny element własnego życia, jak powietrze do oddychania. Poezja? Malarstwo? Muzyka? Rzeźba? To było dla Małgorzaty zupełnie nieistotne, o którą z tych dziedzin chodzi. Potrzebowała ich wszystkich.
To prawda, że owa nieprzeciętna kobieta została wychowana w niezwykle osobliwej atmosferze. Jej ojciec prowadził w Wenecji małą fabryczkę szkła artystycznego. Małgorzata, jeszcze jako dziecko, uwielbiała obserwować go przy pracy. Oblany potem, czerwony z gorąca, manewrował zręcznie piszczelą, na końcu której wisiała kropla płynnego, lepkiego, złocistego szkła. Człowiek mógł tej kropli nadać kształt dzbana, kieliszka, świecznika, ozdobić swe dzieło falami morza, łodygami dzikiego wina, rdzawymi smugami mgławic. Małgorzata wierzyła, iż akt tworzenia musi odzwierciedlać jakąś niewysłowioną ekstazę ożywiania biernej, bezwolnej materii.
Małgorzata często nazywała siebie bezkształtną substancja, poddaną kaprysom innych ludzi, i pokorną w dłoniach wszechmogących artystów. „Moje życie to woda, pożyczająca kontury od naczynia, do którego została nalana”. A jednak ta kobieta nie oddawała się byle komu; szukała zawsze geniuszy. Gotowa ofiarować im swe ciało i swoje serce, wymagała od nich doskonałego opanowania ich własnego rzemiosła. Miłość stanowiła dla niej po prostu jedno z wielu dzieł sztuki, które miało szansę ujrzenia światła dziennego tylko dzięki mistrzowskim zdolnościom twórców.
Kochankowie Małgorzaty byli wszyscy, bez wyjątku, artystami. Mówiła mi o tym wielokrotnie, nie bez poczucia wyższości. „Tak, ja zawsze potrzebuję zmian. Gonię i chwytam formy, kolory, dźwięki… Jestem inspiracją, którą należy wcielić, wkomponować w coś namacalnego… Uwierz mi, to wielkie nieszczęście dla kobiety…”
Opowiadała mi o swojej pierwszej miłości, młodym malarzu z Sorrento. Ciało Małgorzaty służyło mu za płótno. Każdego wieczoru brał w swoje dłonie pędzel i pokrywał skórę ukochanej rosą barw. A ona zachwycała się tą zabawą, łagodna i uległa pod palcami mężczyzny oddanego swojemu ulotnemu zajęciu. Każdy obraz, jaki pojawiał się na ramionach kobiety, definiował ją w nowy sposób, każda plama z farby uwieczniała jej pomruk zadowolenia.
Ale młody malarz opuścił Małgorzatę, która jednakże szybko znalazła sobie kolejnego adoratora, potem następnego, i jeszcze następnego, a wiele pokoi weneckich hoteli pulsowało echem jej głosu i oddychało poświatą jej urody.
Ponieważ znaliśmy się od wczesnej młodości, nieraz odwiedzaliśmy wspólnie paryskie kawiarnie, aby pogawędzić beztrosko o różnych błahostkach, a niekiedy także i o sprawach poważnych. Lubiłem słuchać śmiechu Małgorzaty i wyobrażać sobie ja nagą, białą i soczystą jak miąższ dojrzałego jabłka. Nigdy jednak nie aspirowałem do roli jej życiowego towarzysza.
Pewnego dnia złożyła mi wizytę. Pamiętam, lato już dogasało, w moim gabinecie pod sufitem latały rozdrażnione osy. Przyjaciółka wydawała mi się przerażona. Jej spojrzenie było niespokojne, krok przyśpieszony. Nigdy nie widziałem Małgorzaty tak bardzo poruszonej. Osobliwe delirium rozrastało się na dnie jej myśli, jakiś rodzaj paniki, zrodzonej pod wpływem widowiska niezrozumiałego, nieznanego, lecz niewątpliwie złowieszczego.
- Co się dzieje, Małgorzato?
- Dzisiejszej nocy miałam przerażający sen. Straszny, a jednocześnie tak niezwykle realny. Och, to było coś niby złe przeczucie. Obudziłam się sparaliżowana strachem, a jednak koszmar zdawał się trwać; przetaczał się nade mną bez końca jak grzmot nad górami.
- Opowiedz mi o wszystkim, być może to pozwoli ci się uspokoić – zaproponowałem życzliwie. Postawiłem przed nią szklankę orszady. Kobieta wypiła ją duszkiem, po czym rozpoczęła swoją relację.
- Znajdowałam się w moim własnym pokoju. Podeszłam do okna, aby je zamknąć, gdyż było mi zimno. Za szybą widziałam żebraka, który grał na akordeonie piosenkę „Torna a Sorrento”. Ta melodia przypomniała mi mojego pierwszego chłopca, tego malarza… Wiesz, gwizdał ją za każdym razem, gdy brał się do pracy. Żebrak pozdrowił mnie bezczelnym spojrzeniem, więc oddaliłam się od okna. Usiadłam na kanapie, przede mną nagle nie wiadomo skąd pojawił się młody mężczyzna. Nie był to żaden z moich przyjaciół. Teraz nie mogę sobie przypomnieć jego twarzy, ale pamiętam za to, że z niewyobrażalnym smutkiem prosił mnie, abym go poślubiła, abym z nim zamieszkała, uciekła dokądś, zawierzyła mu bezgranicznie. Broniłam się, tłumaczyłam temu człowiekowi, że to przecież niemożliwe, że nigdy go nie pokocham. „Dlaczego?”, spytał. „Nie jesteś artystą, jesteś zwyczajnym, prostym chłopakiem, bez natchnienia, bez umiejętności, chcesz ze mnie zrobić mieszczankę, kucharkę, pokojówkę. Nie, nigdy nie uda ci się mnie przekonać do swoich bredni, nie uczynisz ze mnie arcydzieła. Nie umiesz posługiwać się ani piórem, ani kredką, ani dłutem, ani strunami. Nie zdajesz sobie sprawy, głupcze, czego żądasz ode mnie?” Te słowa same płynęły z moich ust, małe nocne motyle, muskające aksamitnymi skrzydłami ściany pokoju i powiewającą na wietrze firanę. „Kocham cię.”, mówił mężczyzna głosem niskim i głuchym. „To niczego nie oznacza; namiętność rodzi się we mnie jedynie wtedy, gdy staję się kartką papieru, cierpliwą i posłuszną, z którą można zrobić wszystko. Lecz aby wykaligrafować na niej miłość, trzeba być bardzo inteligentnym. A ty, bałwanie, próbujesz mnie tylko banalnie uwieść! Wynoś się natychmiast!” Zaledwie wypowiedziałam to zdanie, człowiek rozpłakał się. „Co za mazgaj”, zdążyłam jeszcze pomyśleć. „To jest moja sztuka, nie rozumiesz?”, wołał. Tłuste łzy spływały po jego policzkach. Brzydziłam się nim, nie znoszę rzewnych scen. Tacy ludzie, jak ów nieborak, pokazują światu własną impotencję, która zabija wszelki twórczy zapał. „Małgorzato, Małgorzato…”, błagał mnie, bym nie zostawiała go w tym żałosnym stanie obślizgłej rozpaczy. Położyłam dłoń na jego czole, a on przyciągnął mnie do siebie nagłym ruchem i pocałował. Poczułam na twarzy ciepło jego łez. Pełna odrazy usiłowałam się uwolnić z uścisku mężczyzny, jednakże nie mogłam wykonać najdrobniejszego ruchu. Tak bardzo się bałam! Zobaczyłam, jak wszystko wokół mnie zaczyna niespodziewanie znikać. Rzeczy stawały się przezroczyste, ich zarysy zacierały się za dziwaczną, muślinową kurtyną opadającą na mnie znikąd i zewsząd. Na myśl przyszły mi pękate kule stopionego szkła w pracowni mojego ojca i odkryłam z przerażeniem że uwięziono mnie w kropli słonej, ciepłej, migotliwej cieczy. Była to męska łza. Nie miałam już rąk, nóg, głowy, piersi, zostałam zamieniona w wodę i ból.
Małgorzata trzęsła się jak w nagłym ataku gorączki. Otuliłem ją kocem i wyszeptałem pocieszająco.
- Och, to tylko sen, nie trzeba przywiązywać do niego zbyt wiele wagi. Zapomnij o nim i spróbuj po prostu znów się w kimś zakochać. Od dawna jesteś samotna.
Spuściła głowę. Nie dowierzała mi, a ja bezowocnie starałem się odegnać od niej troskę i obawy.
Wkrótce potem musiałem wyjechać do Szwajcarii, gdzie spędziłem przeszło dwa lata prowadząc wykłady na uniwersytecie w Lozannie. Małgorzata pisała do mnie często, przecież byłem jej bliskim przyjacielem i nierzadko zwierzała mi się z rzeczy do których nie przyznałaby się nikomu innemu. Bardzo się zatem zdziwiłem, gdy nagle przestałem otrzymywać od niej listy. Pomyślałem sobie jednak tylko, że pewnie znów jakiś gryzipiórek lub pacykarz zawrócił jej w głowie.
Po powrocie do Paryża postanowiłem któregoś dnia odwiedzić Małgorzatę. Zatelefonowałem do niej – powiedziano mi, że już od dawna nikt taki nie mieszka pod tym adresem. Naturalnie, ta kobieta często zmieniała miejsce pobytu i bardzo dużo podróżowała w towarzystwie różnej maści przeklętych dziwaków. Tym niemniej jej nieobecność wydała mi się mocno niepokojąca, zwłaszcza iż od trzech miesięcy Małgorzata nie dała praktycznie żadnego znaku życia. Chciałem się czegoś więcej dowiedzieć, zatem udałem się w najbliższym dogodnym terminie do dzielnicy Montorgueil-Saint-Denis, gdzie znajdowało się ostatnie lokum mojej przyjaciółki.
- Wiecie może dokąd przeprowadziła się panna Daghelli? – spytałem starszej kobiety, zajmującej dawne mieszkanie Małgorzaty. Zagadnięta omiotła mnie chytrym spojrzeniem małych, rozbieganych oczu.
- To pan nic nie wie?
- Nie! – zdumiałem się. – Zaledwie dwa tygodnie temu wróciłem z zagranicy.
- Och, o tej sprawie było głośno – w głosie staruszki zabrzmiało złośliwe podniecenie. – Panna Daghelli… - urwała nagle.
- Proszę mówić.
- Panna Daghelli zniknęła.
- Jak to zniknęła? – zdumiałem się.
- Ano tak – pokiwała głową kobieta. W półmroku słabo oświetlonego korytarza jej twarz przypominała szpiczasty pyszczek myszy. Staruszka zaprosiła mnie gestem do salonu, gdzie stały dawne meble Małgorzaty, pokryte kosmatą warstwą kurzu: szmaragdowozielona kanapa, komoda, proste owalne lustro, orzechowe krzesła. Czułem jeszcze w tym pomieszczeniu zapach rojeń Małgorzaty, widziałem złudne malowidła i wiersze wciąż jeszcze nie dość precyzyjnie opiewające jej piękno, podziwiałem ciała faunów wyrzeźbione w dusznym powietrzu, słyszałem śpiew pierwotnych plemion zdobiących ściany jaskiń sylwetkami bizonów… Wszystko, do czego ona tak wytrwale tęskniła od lat dziecinnych, skupiło się teraz w mojej jednej porażającej myśli.
- No więc mam panu wszystko wyjaśnić, czy nie! – natrętny, piskliwy głos starej kobiety wwiercił się bezlitośnie w mój mózg.
- Tak, oczywiście, słucham – odparłem skwapliwie.
- Zaczęło się od tego, że któregoś pięknego dnia zjawiła się tutaj w jakiejś sprawie matka panny Daghelli i zastała zamknięte drzwi. Pukała, nawoływała, ale nie doczekała się odzewu, więc odeszła z kwitkiem. Wróciła nazajutrz, lecz znów córki nie było w domu. Zaczęła wypytywać sąsiadów – okazało się, że od jakiegoś czasu nie widziano dziewczyny w okolicy, lecz nikt nie umiał powiedzieć na ten temat nic konkretnego. Kiedy ostatni raz z nią rozmawiali? Jakieś pół roku temu. Nie, nie planowała żadnego wyjazdu. Nie miała żadnych kłopotów. Nie chorowała. Po prostu nagle przestali ją spotykać.
Pani Daghelli, wyczerpawszy wszystkie możliwości , jakie dawało jej prywatne śledztwo, zaalarmowała policję. Zjawili się tutaj dwaj strasznie nadęci detektywi. Wyważono drzwi od mieszkania panny Daghelli, spodziewając się najgorszego. Pokoje okazały się puste, nieskazitelnie czyste, bez najmniejszego śladu jakiejkolwiek, dajmy na to, zbrodni. Można było przypuszczać, że dziewczyna wyszła z domu tylko na chwilę i wnet wróci jak ptak do gniazdka. Cała dzielnica huczała od domysłów, ale każdy odżegnywał się od tego, że cokolwiek wie.
Jeden z sąsiadów wreszcie, gdy pierwsza wrzawa ucichła, powiedział coś ciekawego. Otóż skojarzył sobie, że spotkał kiedyś pannę Daghelli, wieczorem, w towarzystwie raczej brzydkiego i źle ubranego młodzieńca.
- Nowy amant? – zainteresowałem się.
- A licho go tam wie. Ten sąsiad to w ogóle dziwny typ. Nocami nie śpi, tylko zagląda uczciwym ludziom do okien. Mówił jeszcze, że ten młody prosił panienkę, aby poświęciła mu kwadransik, zapewniał ją o swojej miłości - ciągnęła staruszka.
- A ona?
- Kpiła sobie z niego, nazywała go idiotą. I jeszcze opowiadała jakieś brednie o sztuce czy obrazach. Dziwne, czyż nie? Podobno razem weszli do jej mieszkania. Rano dozorczyni zobaczyła owego mężczyznę wychodzącego z klatki schodowej, ale dziewczyna przepadła jak kamień w wodę. Do dziś tej zagadki nikt nie rozwiązał. Jakiś czas temu pani Daghelli sprzedała mi mieszkanie po córce i usłyszałam całą ową zwariowaną historię z ust okolicznych plotkarzy.
- Znaleziono tego człowieka? – dopytywałem się, czując, iż blednę, a zimne strużki potu ciekną mi wzdłuż kręgosłupa.
- Tak, ale nie można mu postawić ani jednego solidnego zarzutu. Policja nie ma żadnych, absolutnie żadnych dowodów na jego ewentualny udział w tym zniknięciu. Podejrzenia, poszlaki – to się nie liczy. Oczywiście było śledztwo, aresztowanie, czekamy na proces, i tak dalej, lecz nie wiadomo nawet, czy rzeczywiście doszło tutaj do przestępstwa . I do czego w istocie mogło tutaj realnie dojść? Do porwania? Ale wtedy ktoś by jednak coś zauważył. Czyżby więc morderstwo? Zwłok jednakże nigdy nie odnaleziono…
Wzdrygnąłem się. Ciało Małgorzaty, delikatny pergamin pokryty sinymi szkicami śmierci… Ta wizja przyprawiła mnie o mdłości.
- A, właśnie, zapomniałabym! Najbardziej niezrozumiałe jest coś, co powiedział mi kiedyś, kompletnie pijany, pewien żebrak. Po wyjściu z kamienicy spotka go pan zapewne na rogu, gdyż niemal stale tam przesiaduje ze swoim przedpotopowym jęczącym pudłem, które nazywa akordeonem. Często zawodzi do późnej nocy włoskie przyśpiewki. Tej pamiętnej nocy ponoć w i d z i a ł młodą panienkę w oknie. Spuszczała rolety i przez chwilę słuchała muzyki, którą grał… Och, to był znany tytuł… Już wiem! „Torna a Sorrento!”
Moje nogi zadrżały. Doznałem takiego uczucia, jakby deski dębowej podłogi, na której stałem, wibrujące i rozkołysane, za chwilę miały się rozjechać i otworzyć pode mną lodowatą przepaść.
- Żebrak podobno pomachał dziewczynie, oczarowany doskonałością jej promiennych rysów. Posłał jej chyba nawet dłonią żartobliwy pocałunek. Schowała się wówczas prędko za zasłonami. Później nędzarz dostrzegł męską sylwetkę, wynurzającą się z żółtawego wnętrza pokoju. Dwa ciała złączyły się ze sobą w niezgrabnym uścisku.
____________________
Glo.
Małgorzata
- Gloinnen
- Administrator
- Posty: 12091
- Rejestracja: 29 paź 2011, 0:58
- Lokalizacja: Lothlórien
Małgorzata
Niechaj inny wiatr dzisiaj twe włosy rozwiewa
Niechaj na niebo inne twoje oczy patrzą
Niechaj inne twym stopom cień rzucają drzewa
Niechaj noc mnie pogodzi z jawą i rozpaczą
/B. Zadura
_________________
E-mail:
glo@osme-pietro.pl
Niechaj na niebo inne twoje oczy patrzą
Niechaj inne twym stopom cień rzucają drzewa
Niechaj noc mnie pogodzi z jawą i rozpaczą
/B. Zadura
_________________
E-mail:
glo@osme-pietro.pl
- Miladora
- Posty: 5496
- Rejestracja: 01 lis 2011, 18:20
- Lokalizacja: Kraków
- Płeć:
Re: Małgorzata
Historia całkiem interesująca, z aurą tajemnicy i klimatem pewnej niesamowitości. Trochę tylko zbyt rozbudowana, zwłaszcza pierwsza część, i w niektórych momentach przedobrzona, jeżeli chodzi o dobór określeń. Myślę, że dobrze byłoby ją nieco prześwietlić, to znaczy pozbawić zbędnych słów. Zwłaszcza sporo jest niepotrzebnych zaimków, które bez szkody dla tekstu można opuścić.
Np. – „Kobieta ta była stworzona/A jednak ta kobieta/owa nieprzeciętna kobieta” – tu nie jest potrzebna „ta kobieta”, bo mowa cały czas o Małgorzacie i zbędne jest jej dookreślenie, a tego rodzaju powtórzenia są jedynie balastem dla tekstu.
Albo – „Pomyślałem sobie jednak tylko, że pewnie znów” – wystarczyłoby „Pomyślałem jednak, że pewnie”. Sprawdź pod tym kątem inne, zbyt rozbudowane zdania.
W innym miejscu – „fascynowała się wszelkimi formami sztuki” – zafascynowana była wszelkimi formami sztuki.
Sprawdziłabym też niektóre metafory typu – „rosa barw”. Aha – jedna literówka mi mignęła po drodze.
A tu – „Jej ojciec prowadził w Wenecji” – dałabym „Murano” nie Wenecję, bo na tej właśnie wysepce istniał i istnieje przemysł szklarski.
No i zmieniłabym imię na Margherita, skoro to Włoszka, z włoskim nazwiskiem.
“Dwa ciała złączyły się ze sobą w niezgrabnym uścisku.” – dlaczego w niezgrabnym? To nie stwarza korzystnego dla klimatu odbioru. Zresztą myślę, że może dobrze byłoby nie dopowiadać pointy tym zdaniem.
No i sprawdziłabym jeszcze tekst pod kątem pewnych niezgrabności językowych typu – „Tłuste łzy spływały po jego policzkach” lub „w tym żałosnym stanie obślizgłej rozpaczy” – „tłuste łzy” i „obślizgła rozpacz” naprawdę nie brzmią dobrze.
Czyli w sumie myślę, że autościnka wyszłaby na korzyść tekstowi.
A za to, że nie masz właściwie problemów z interpunkcją, serdecznie dziękuję.
Aha – i za brak ortografów także.
Dobrego
PS. Zapomniałam - dobrze byłoby podzielić tekst na akapity. Łatwiej się wtedy czyta.
Np. – „Kobieta ta była stworzona/A jednak ta kobieta/owa nieprzeciętna kobieta” – tu nie jest potrzebna „ta kobieta”, bo mowa cały czas o Małgorzacie i zbędne jest jej dookreślenie, a tego rodzaju powtórzenia są jedynie balastem dla tekstu.
Albo – „Pomyślałem sobie jednak tylko, że pewnie znów” – wystarczyłoby „Pomyślałem jednak, że pewnie”. Sprawdź pod tym kątem inne, zbyt rozbudowane zdania.
W innym miejscu – „fascynowała się wszelkimi formami sztuki” – zafascynowana była wszelkimi formami sztuki.
Sprawdziłabym też niektóre metafory typu – „rosa barw”. Aha – jedna literówka mi mignęła po drodze.
A tu – „Jej ojciec prowadził w Wenecji” – dałabym „Murano” nie Wenecję, bo na tej właśnie wysepce istniał i istnieje przemysł szklarski.
No i zmieniłabym imię na Margherita, skoro to Włoszka, z włoskim nazwiskiem.
“Dwa ciała złączyły się ze sobą w niezgrabnym uścisku.” – dlaczego w niezgrabnym? To nie stwarza korzystnego dla klimatu odbioru. Zresztą myślę, że może dobrze byłoby nie dopowiadać pointy tym zdaniem.
No i sprawdziłabym jeszcze tekst pod kątem pewnych niezgrabności językowych typu – „Tłuste łzy spływały po jego policzkach” lub „w tym żałosnym stanie obślizgłej rozpaczy” – „tłuste łzy” i „obślizgła rozpacz” naprawdę nie brzmią dobrze.

Czyli w sumie myślę, że autościnka wyszłaby na korzyść tekstowi.
A za to, że nie masz właściwie problemów z interpunkcją, serdecznie dziękuję.

Aha – i za brak ortografów także.

Dobrego

PS. Zapomniałam - dobrze byłoby podzielić tekst na akapity. Łatwiej się wtedy czyta.

Zawsze tkwi we mnie coś,
co nie przestaje się uśmiechać.
(Romain Gary - Obietnica poranka)
co nie przestaje się uśmiechać.
(Romain Gary - Obietnica poranka)
-
- Posty: 335
- Rejestracja: 30 paź 2011, 21:14
- Lokalizacja: Katowice/Jędrzejów/Kraków
Re: Małgorzata
Klimat i aura niesamowitości faktycznie jest.
Jak zacząłem czytać, to myślałem, że to będzie droga przez mękę, ale opowiadanie mnie wciągnęło i przeczytałem jednym tchem. Tym bardziej chwalę, bo to nie do końca moje klimaty, a czytało się naprawdę dobrze.

Jak zacząłem czytać, to myślałem, że to będzie droga przez mękę, ale opowiadanie mnie wciągnęło i przeczytałem jednym tchem. Tym bardziej chwalę, bo to nie do końca moje klimaty, a czytało się naprawdę dobrze.
- skaranie boskie
- Administrator
- Posty: 13037
- Rejestracja: 29 paź 2011, 0:50
- Lokalizacja: wieś
Re: Małgorzata
Niesamowita historia.
Dość zgrabnie napisana.
Jednak dokonałbym poprawek zalecanych przez Miladorę.
pozdrawiam

Dość zgrabnie napisana.
Jednak dokonałbym poprawek zalecanych przez Miladorę.
pozdrawiam




Kloszard to nie zawód...
To pasja, styl życia, realizacja marzeń z dzieciństwa.
_____________________________________________________________________________
E-mail
skaranieboskie@osme-pietro.pl
To pasja, styl życia, realizacja marzeń z dzieciństwa.
_____________________________________________________________________________
skaranieboskie@osme-pietro.pl
- Patka
- Posty: 4597
- Rejestracja: 25 maja 2012, 13:33
- Lokalizacja: Toruń
- Płeć:
- Kontakt:
Re: Małgorzata
Skojarzyło mi się z powieścią Somozy "Klara i półmrok", zapewne znasz, nie będę więc streszczać, o czym jest.
Miałam podobnie jak Enbers - myślałam, że nie dam rady przeczytać tekstu. Za dużo określeń, nie lubię takich klimatów. Chciałam zrezygnować po pierwszej części, ale czytałam dalej, ciekawa, jak to się wszystko skończy. No i ani nie jestem zbytnio zadowolona, ani też nie mam powodów by marudzić. Zgrabnie opowiedziana historia. Na błędy patrzyłam tylko przez połowę tekstu, potem dałam już sobie spokój. Jedyne, co łatwo zauważyć, to niepotrzebna spacja przed jedną kropką. Osobiście też nie cierpię krótkich form zaimków osobowych, toteż wszelkie "swe" czy "swymi" zamieniałam sobie na "swoje" i "swoimi".
Miałam podobnie jak Enbers - myślałam, że nie dam rady przeczytać tekstu. Za dużo określeń, nie lubię takich klimatów. Chciałam zrezygnować po pierwszej części, ale czytałam dalej, ciekawa, jak to się wszystko skończy. No i ani nie jestem zbytnio zadowolona, ani też nie mam powodów by marudzić. Zgrabnie opowiedziana historia. Na błędy patrzyłam tylko przez połowę tekstu, potem dałam już sobie spokój. Jedyne, co łatwo zauważyć, to niepotrzebna spacja przed jedną kropką. Osobiście też nie cierpię krótkich form zaimków osobowych, toteż wszelkie "swe" czy "swymi" zamieniałam sobie na "swoje" i "swoimi".