Wieczór z włączonym swiatłem
- coobus
- Posty: 3982
- Rejestracja: 14 kwie 2012, 21:21
Wieczór z włączonym swiatłem
Opowiadanie, które obiecałem Eli, w nawiązaniu do jej "Pamiętaj o kluczach".
Nie jest o tej ciemnej stronie starości, ale o tej nieco jaśniejszej. Choć jak widać, nie tak do końca...
Moja ślepota przepuszcza własne błędy, nie wszystkie wyłapuję, z góry proszę o wyrozumiałość.
_ _ _
Coby boi się pomieszczeń w których mieszkają starsi ludzie, niechętnie przekracza ich próg. Drzemie w nim przekonanie, podparte wieloma doświadczeniami, że czeka go tam zaduch, efekt obawy przed regularnym wietrzeniem, że wraz z otwarciem takich drzwi zaatakuje go swoista kompozycja zapachu kurzu, czosnku, potu, naftaliny czy pudru, że przydusi go woń śmierci i starości. Taki zapach znał, wyczuwał z daleka, a wątroba podchodziła mu w takich chwilach do gardła.
Gdy zbliżał się teraz do pokoju Marii, znajomy strach osadził go w miejscu, nogi same zwolniły. Musiał wyglądać trochę nieporadnie, patrząc to na nią, gdy zachęcała go zapraszającym gestem, to na uchylone drzwi, kryjące za sobą niegościnną ciemność. Śmiało, wchodź chłopcze, ponaglała.
Więc wszedł, a przeciąg potargał mu włosy. Tak, jak to się działo zawsze w jego pokoju. A więc nie zaduch, tylko otwarte okno. Nie czepiał się już innych obaw, ta jedyna rozwiała się na progu.
- Gdzie postawić - rozejrzał się za miejscem, gdzie mógł postawić zgrzewkę mineralnej wody, którą w dobrej woli właśnie przyniósł starszej kobiecie do pokoju. Wskazała kąt pod oknem. I zanim tam dotarł, już wiedział, że mieszka tu kobieta ceniąca na co dzień ład i porządek. Miał do czynienia z przesadną wręcz samodyscypliną, od której nie potrafiła uwolnić się nawet na urlopie, żadnych ciuchów na wierzchu, żadnych zbędnych rzeczy, wszystko starannie poukładane i wygładzone. Więc stąpał delikatnie i cicho, niczym w muzeum, skażony panującym tu nastrojem. Skłonił się przed Marią i naszykował skrzydełka do odlotu; polecam się, gdyby kiedyś trzeba było...
Przytrzymała go za przegub ręki, osadziła w miejscu. Chłód jej dotyku przeniknął go, przejechał w górę i w dół, spłynął po plecach.
- Te butelki to tylko pretekst, by cię tu zwabić, Coby. Biorę cię w niewolę, siadaj proszę - musiał durnowato wyglądać, bo zaśmiała się i lekko popchnęła go w stronę fotela. Sama też usiadła.
- Boisz się zszargać mi opinię? Już za późno o tym myśleć. Zresztą, nie zależy mi na tym. Zabawne prawda?
W innym czasie i miejscu rzeczywiście mogłoby to być zabawne, ale nie tu. Sarkazm spojrzenia tej kobiety, jej skwaszonego uśmiechu, prosił o litość nad umęczoną duszą, prosił o wybaczenie. Coby wiedział, że w życiu nic nie ma za darmo, on też powinien o tym pamiętać, ale przyjechał tu, do tego nadmorskiego pensjonatu po to, by o tym z całym wyrachowaniem zapomnieć. Więc jednak gryzło ją to wszystko, już teraz zaczynała płacić za wykradzione chwile szczęścia, których nie potrafiła sobie odmówić. Jak wysoka była to cena, tego nie można było dziś jeszcze przewidzieć, była to przecież dopiero pierwsza rata rachunku, jaki wystawiło jej życie. Coby życzył jej tylko, by okazała się wypłacalna. Bardzo ją polubił i wciąż bardzo szanował.
- Te butelki to tylko pretekst- powtórzył za nią, naśladował ją - żebym się mógł tu znaleźć. A teraz nie dam się już wyrzucić. Otwórzmy jedną, za przyjaźń.
Trącili się szklankami z wodą, niczym przednim szampanem, uśmiechając się przy tym jak na prawdziwej schadzce miłosnej. Trzeba przyznać, że Coby z całym swym zakręconym charakterem lubił czasem sztuczny miód. Nie potrafił tak do końca przeniknąć jej spojrzenia, głębi jej ciągle pięknych oczu, które niedawno znów odzyskały wygaszany przez lata blask. Czy to dziwne? Czuła się przecież znowu jak prawdziwa kobieta, przypomniała sobie prawdziwe znaczenie tego słowa. Po raz kolejny szukał w niej tych sześćdziesięciu lat, które miała na karku i po raz kolejny nie znalazł nic, co by ten wiek potwierdzało. Tak jak wtedy, za pierwszym razem...
Pojawiła się w pensjonacie kilka dni temu, z samego rana, wymęczona całonocną jazdą pociągiem. Recepcjonistka dała jej wolny pokój na górze, jedyny jaki pozostał. I Maria jęknęła, Boże , tak wysoko, przecież ja mam sześćdziesiąt lat... Recepcjonistka odłożyła papiery, przyjrzała się jej. Ile Pani powiedziała, sześćdziesiąt.. obejrzała podany dowód, przeprosiła, pani wybaczy, nigdy bym nie uwierzyła, nie wygląda pani... chyba nic nie mogę zrobić, to jedyny wolny pokój jaki mamy, może jutro coś wymyślę... I wtedy podniósł się ten mężczyzna, dotychczas siedział w kącie niezauważony. Podobno personel znał go od lat, przyjeżdżał tu co roku wraz z żoną, ale tym razem był po raz pierwszy sam. Podobno zmienił się po śmierci żony, zmizerniał, bardziej posiwiał. Czterdzieści lat z nią przeżył, szepnęła mi potem na ucho recepcjonistka. Coby też podszedł, zaoferował pomoc z wniesieniem bagażu po schodach, lecz starszy dżentelmen już trzymał walizkę w dłoni. Pani pozwoli, pomogę, też mieszkam na piętrze, nie ma w tym nic strasznego. Skoro taki starzec jak ja, to i tak młoda kobieta jak Pani... Uśmiechnęła się, podziękowała, poczłapała za nim po schodach. Rano Coby widział z okna, jak starszy pan prowadzi ją na spacer, dwoje starszych dystyngowanych ludzi. Jakich tu wiele. A po dwóch dniach w oczach Marii dostrzegł ten błysk, który dobrze znał, który jemu też nie był obcy. A starszy pan… no cóż, ujmując to tak w skrócie, był ... był bardzo, bardzo opiekuńczy.
Dostrzegł na szafce radiomagnetofon z zestawem kaset. I znów małe zdumienie, tak jakby jej wiek z tym kolidował. Skarcił się w duchu za tak idiotyczny odruch, przecież jesień życia to wymarzona pora na melancholię. Błądzisz Coby, przywołał się do porządku. - Hard rock? - zapytał i znów spanikował czy aby nie przesadził z tym żartem, ale potraktowała to pogodnie. - Włącz, sam zobaczysz.
Po raz pierwszy odezwała się do niego na ty, zaakceptowała tym samym znajomość, podtrzymała deklarację przyjaźni sprzed kilku chwil. Nie był pewien, czy będzie go stać na podobną formę, ale było mu miło. Mechaniczna kieszeń właśnie połykała kasetę, pierwszą z brzegu. Były bez opisów, miały tylko oznaczenia numerowe, nie wiedział jaki utwór zbudził, drzemiący na taśmie. Brakuje świec, stwierdził w przypływie dobrego humoru lecz położyła palec na ustach i nakazała mu milczenie. Pssstt... nic nie mów. Niech przemówi muzyka. I duszek uwolniony z zaklętej taśmy postawił pierwsze kroki na drodze ku wyzwoleniu. Pierwsze nutki spłynęły, pojedyncze kroki, pojedyncze tony. Schodziły powoli w dół po schodkach pięciolinii, stopień po stopniu, stopień po stopniu. Stuk-stuk, obcasikami po klawiaturze. Dotknęły wypielęgnowanymi pantofelkami gruntu i wtedy podniosły się, wyprostowały, objęły ramionami po kilka w bratnim uścisku, zakołysały w sennym rytmie. Coby znał ten utwór, kiedyś go słyszał, lecz nie potrafił sprecyzować dokładniej, co to takiego. A właśnie coś jakby wiatr wziął we władanie korony drzew, oczekując spóźniającego się deszczu. Grzywy drzew zakołysały się, zatańczyły jak w musicalu, w prawo, w lewo, w prawo, w lewo... odlatywały. Coby bezwiednie też podał nutom swoje ramię i kołysał się wraz z nimi w tańcu, usypiającym i martwym. Pochwyciły go małe mocne ramionka, szarpnęły, wprowadziły w zbiorowy rezonans. A w tle... w tle za tym wszystkim kobiece niemłode już oczy o pięknej cygańskiej oprawie rzęs, a w nich zatliło się znowu światło, które czas usiłował wygasić. Też wpatrywały się w tańczące nuty, lecz widziały w nich zapewne coś innego niż Coby, nawet domyślał się co. Wiedział dobrze o czym teraz myślała, o czym myślała podczas ostatniej nieprzespanej nocy, wiedział o czym będzie myślała jutro. I nie współczuł jej, może nawet zazdrościł. Wiedział jak trudny do uniesienia był to ciężar i domyślał się że dlatego był z nią tu teraz, że potrzebowała wsparcia kogoś życzliwego, kto pomógłby jej go podtrzymać. A nutki kołysały, pieściły, tuliły. Miał w pamięci palec na ustach Marii i nie miał odwagi się odezwać.
Kołysanie ustało, nutki znów zstępowały po schodach, tym razem na spotkanie ciszy. Kroczki oddalały się. A może to tylko piłeczka strącona ręką dziecka zbłądziła na te schody? A może to wiatr doczekał się wreszcie pierwszych kropel oczekiwanego od dawna deszczu? Chyba na tych kilku kroplach się skończy, kroki na schodach coraz wolniejsze, już ostatnie stopnie, już grunt... Nie, to nie grunt, stopnie bulwarów zanurzają się w wodzie, to w nią zstępują nutki, cicho i niemal bezszelestnie, to jej lustro skutecznie wycisza stukot obcasików, a rodząca się cisza rozchodzi się kręgami. Bo bywa cisza, której się nie słyszy, a bywa też taka, której słucha się bardzo uważnie. Taka jak ta, stanowiąca tak samo wspaniałe zakończenie, jak wcześniej prolog. I właśnie w tej chwili Coby uchwycił to, co krążyło nad nim w powietrzu od jakiegoś już czasu, rozpoznał... Kołysanka Komedy. A Maria odczekała aż w jego oczach również rozejdą się ostatnie kręgi, będące już tylko echem.
- Piękne, prawda?.
Potwierdził. Kiwnęła głową zadowolona, niemniej wyciszyła kolejny utwór, tak samo senny i smutny, nie dała się Coby'emu wsłuchać, nie rozpoznał co to było, nie miało to widać już znaczenia. Nie zapraszała go przecież na koncert przy świecach, uraczyła tylko własnymi upodobaniami muzycznymi.
- Wszystkie utwory są takie smutne? - spytał. Zastanowiła się, wyliczyła głośno z pamięci: Księżycowa Beethovena, Pavana Ravela... tak raczej tak, są podobne w nastroju, choć niekoniecznie smutne, przysparzają wiele radości. Cierpienie też ją czasem przysparza, podpowiedział Coby, ale nie protestowała. Uhhhmm... jak pewien rodzaj cierpienia - sprecyzowała.
Zaległa dłuższa cisza. Widać było, że kobieta przymierza się do powiedzenia tego, co zamierzała powiedzieć, ale jeszcze nie potrafiła, a Coby nie miał zamiaru ułatwiać jej tego. Spojrzenie Marii traciło powoli pewność siebie, stawało się spłoszone i rozmazane, jej dłonie przez chwilę drżały. A ty Coby, spytała grając na czas, jaką muzykę lubisz. Coby wyjaśnił, że bardzo różną, ciągle młodzieżową, ten spokojniejszy nurt rockowych i gitarowych ballad. O muzykę poważną zahaczał sporadycznie, ale nie uciekał od niej. Pozwolił Marii pomilczeć chwilę, bo trawiła coś w sobie, co bardzo chciała wypluć. I rzeczywiście...
- Mówię tu o muzyce, o swojej składnicy radości, melancholii i smutku, ale to twoje pytanie Coby, właśnie o smutek, coś mi uświadamia. Że chyba coraz mniej radości wynoszę z muzyki, a coraz więcej smutku. Czasami czuję nawet ból w sercu.
A gdy Coby pokiwał głową, że to niby prawidłowo, że po to również komponuje się muzykę, nie pozwoliła mu skończyć. Być może, powiedziała cicho, ale to nie to. To mój wiek podpowiada mi już coś innego przy jej słuchaniu, przynosi inne, złe skojarzenia. Zaczynam wierzyć, że to podświadomość kierowała mną przy wyborze tych nagrań, a podświadomość jest zawsze bardziej dalekowzroczna od świadomości. Zawsze byłam wrogiem oklepanych marszów żałobnych czy weselnych, zawsze miałam w głowie mały muzyczny gabinet cieni na tę okazję, takich utworów, które wybrałabym sama, mniej oklepanych, ale piękniejszych. Podświadomość musiała to podchwycić, zapamiętać. Czy to na pewno przypadek, że skompletowałam tu zestaw utworów, które chciałabym usłyszeć nad własną trumną zamiast przyjetych standardów, jak myślisz Coby?
- Pani Mario...- aż zajęczał i przeszył ja błagalnym wzrokiem - o czym tu mówimy? Kobieta żyjąca pełnią życia, ciągle piękna i wcale nie stara. Nie wolno tak dosłownie poddawać się nastrojowi muzyki, Beethoven to wielki hipnotyzer, potrafi wyprowadzić na manowce. Ale nie dawała się zwieść słodkim słowom pocieszenia, zbyt gęsto ją obsiadły ciężkie myśli.
- Mówiłam już, to taki wiek, ma swoje prawa. A co do pełni życia...
Podeszła do okna, chyba puszczało w niej to, co zbyt długo trzymała na uwięzi, co szarpało się jak rozdrażniony pies, który musi wyszczekać własny gniew, bo taka już jego natura. Nie chciała teraz, by Coby patrzył jej w twarz, bo zboczyli na niezbyt urokliwy temat starości, której do wczoraj się nie wstydziła, bo nie miała powodu, a dziś boleśnie i po raz pierwszy odczuła obok siebie jej obecność. Naraz gwałtownie odwróciła się w stronę Cobyego, stała się rycerzem podejmującym rękawicę.
- Okruchy, mój drogi. To już tylko okruchy życia. Na codzień karmimy się chlebem czerstwym i ciemnym, a tu nagle ktoś podsuwa nam chrupiąca bułeczkę. Jak tu nie sięgnąć po nią? Więc schylamy się łapczywie, choćby tylko po okruchy...
To było wczoraj. Całkiem niespodzianie. Tuż po śniadaniu pod pensjonat podjechała srebrna duża Toyota i dwójka dzieci wyskoczyła ze środka ochoczo, z radosnym piskiem. Za nimi wysoki młody mężczyzna, zapewne tata i na końcu starszy siwy pan, najwyraźniej zmęczony długą podróżą. Popatrzyli w okna i całą gromadką wkroczyli do środka. Wymienili nazwisko Marii. Recepcjonistka zapytała starszego pana, czy jest jej mężem, wymieniła grzecznościowe uwagi, powiedziała kilka komplementów i bezradnie spojrzała na Coby'ego, który siedział akurat w hallu, przeglądając poranną prasę.
- Obawiam się, że pani Marii może nie być – powiedziała zakłopotana.
Wspomniała o jakiejś wycieczce, nie potrafiła za bardzo kłamać, krew od razu napłynęła jej do twarzy, coś tam jeszcze bąknęła… Coby podniósł się cichutko i ruszył w kierunku schodów. Nie było czasu do namysłu. Zapukał w drzwi pokoju Marii, usłyszał po chwili jej głos. Uchyliła drzwi, zobaczył tylko jej oko, ale nie miał zamiaru zaglądać dalej, nie chciał potwierdzenia tego, czego się domyślał. Rodzina przyjechała, wyszeptał niemal bezgłośnie, pani mąż, za chwilę tu będą… Usłyszał jak jęknęła. Powiemy, że jest pani na wycieczce, głowa do góry… usłyszał głosy na schodach i odskoczył w głąb korytarza, drzwi leciutko się zamknęły, usłyszał odgłos bardzo powoli przesuwanej zasuwy.
Starszy pan nie chciał odejść od drzwi żony, pukał długo, wzywał ją by otworzyła, by się nie ukrywała. Nie wierzył w żadną wycieczkę. Dwukrotnie schodził po zapasowy klucz, tłumacząc, że ma prawo, być może to właśnie odmowa była przyczyną jego podejrzeń. A być może po prostu usłyszał ze środka jakieś odgłosy, tego Coby nigdy się nie dowiedział. Syn stał z boku milczący, bez słowa. W końcu padło podsumowujące: jeśli mi natychmiast nie otworzysz, to…
Po dwóch godzinach odjechali, nie czekali dalej na jej ewentualny powrót. W ciągu dnia Coby widział jak Maria wręczyła recepcjonistce ładny bukiet kwiatów, jak czule ją objęła, jak wytarła przy tym wilgotne powieki. Do Cobyego tylko uśmiechnęła się z daleka. Była mocno speszona.
Przepraszający, bolesny uśmiech zamigotał na dostojnej twarzy jak ognik. Takie żałosne pogodzenie się z porażką. Coby znał dobrze smak czerstwego chleba. Im ciemniejszy chleb, tym ciemniejsze myśli, bąknął pod nosem. Maria złagodziła pojednawczo grymas na swojej twarzy. Nie po to Cię zaprosiłam Coby, by się skarżyć. Ta muzyka rzeczywiście skierowała nas na smętny boczny tor. I nie po to, by się tłumaczyć. Moją dewizą zawsze było, że jeśli już coś robię, to nie powinnam się tego wstydzić. Oczywiście, jeśli ma się do siebie zaufanie. A ja je mam. Widać tak już miało być. Chciałam z tobą porozmawiać głównie dlatego, by ci podziękować. Bo czuje się wdzięczna i zobowiązana, z całego serca, serdecznie...
Coby był pewien, że Maria ma zamiar objąć go za szyje i ucałować. Ale tylko wyciągnęła dłoń i zacisnęła ją mocno na dłoni Coby'ego. I zatrzymała tak dłużej.
- Może mnie naprawdę rozumiesz, może nie - zwolniła wreszcie uścisk - sama mam z tym kłopoty. Ciągle otrząsam się z szoku. Ciągle śnię ten sam sen. U schyłku życia spotkałam mężczyznę swojego życia. To brzmi, jak nierzeczywista bajka, jak coś nie z tego świata. Bo ten świat jest już zaprogramowany, uporządkowany, wszystko dokładnie poukładane, nie ma miejsca na dowolność. I ja się w nim znalazłam. Nie wolno burzyć tego ładu, kto to czyni staje się przestępcą, bo tak akurat ten świat jest ustawiony. Nauczono mnie, że to, co teraz biorę na swoje barki, to grzech, bo tak to właśnie zaprogramowano. Zostałam wcześniej przydzielona jednemu mężczyźnie, dla drugiego nie przewidziano już miejsca. W to wszystko wkracza teraz życie ze swoim okrutnym, ale logicznym bilansem, który powinien wychodzić na zero. Szczęście jednego, to cierpienie drugiego. Tak widać być musi. A ja nie żałuję niczego, słyszysz, niczego.
I w jej oku błysnęła łza. Pojedyncza łza. Coby ją dostrzegł i wpatrzył się w nią uważnie. Łza determinacji? Czy raczej łza szczęścia, ślad po kilku pięknych godzinach, którymi obdarzył ją los.
- Zazdroszczę ci, Mario - zdobył się wreszcie by powiedzieć jej po imieniu, bo taki był akurat nastrój chwili. Żachnęła się, dziko, gwałtownie...
- Czego? Czego zazdrościsz? Chyba kpisz. Wdepnęłam w to bez żadnych perspektyw, bez choćby wstępnej odpowiedzi na pytanie, co dalej. Z balansem moralnych obciążeń, z poczuciem krzywdy kogoś, kogo nigdy nie krzywdziłam. I ze świadomością, że nie mogło być inaczej. Zatem pytam, czego zazdrościsz?
Miała się nie skarżyć, podobno nie po to tu zaprosiła Coby'ego, ale słowa jej były teraz jedną wielką skargą. Zapytał nagle, czy jest szczęśliwa. Głupie pytanie, samo się wymknęło.
Spojrzała zadziornie i drapieżnie, pomyślał, że znowu na niego nakrzyczy. Ale nie… nawet się uśmiechnęła bezradnie, jakby rozmawiała z dzieckiem, które mało jeszcze rozumie.
- Szczęście? A co to jest szczęście…
I tyle. Ale zbierała myśli, a Coby czekał.
- Nie - powiedziała po chwili - tu nie ma miejsca na szczęście. Mogę już być tylko nieszczęśliwa. Wiesz o czym będę myślała jutro, pojutrze? Jak on to zniesie, jak on sobie z tym poradzi... Ja wyjadę, do męża, do syna, do swoich. Jakoś będę łagodzić, kłamać, odkręcać, może coś się uda naprawić, może nie… a on zostanie sam. Zostaniemy oboje ze wspomnieniem tych kilku dni, które będzie nam już towarzyszyło zawsze. Bez poczucia jutra, bo co my możemy o nim dziś wiedzieć. Życie płata nam takie figle... Powiedz Coby, a ty jak to widzisz, czy życie mnie lubi, czy nienawidzi? Czy mnie dołuje, czy nagradza? Powiedz, bo nie wiem, nawet nie mam siły myśleć.
- Czasami się bawię w Pana Boga, ale nie dziś, nie w tym temacie. Nie odpowiem na to pytanie. To chyba już nie jest zabawa. Nie potrafię... Ale chyba wiem, czego ci zazdroszczę.
Obejrzała się w jego stronę, wsłuchała uważnie w te słowa, zamyśliła się. Ale nie zapytała, nie chciała wiedzieć. A Coby kiwał głową jak w chorobie sierocej, sam sobie przytakiwał rację, widać była to racja dla niego odkrywcza i mocno w nią uwierzył.
Idź już, Coby, powiedziała nagle, czas bym została sam na sam z własnymi myślami. Posiedzę w oknie do rana, postaram się jakoś to poukładać. W noce gwiaździste, kiedy księżyc jest jasny i przyjacielski, właśnie on jest moim powiernikiem.
Więc wstał, przytulił ją na chwilę, tak zamiast słów pożegnania, i ruszył w stronę drzwi. Ale zatrzymała go jeszcze na chwilę.
- Nie odpowiedziałam Ci na pytanie, nie tak do końca, na to pytanie czy jestem szczęśliwa. I czym jest szczęście… Miałam w życiu różne definicje szczęścia, dziś wypracowałam sobie nową. Szczęściem jest na ogół ta krótka chwila, jest jak płomyk, który się nagle zapala i wszystko rozjaśnia. I wszystko wygląda inaczej, wszystko jest piękniejsze w jego świetle, a my czujemy wtedy, że warto żyć, czujemy lekkość, radość… ten płomyk się wypala, gaśnie po jakimś czasie. Szkoda. Powiedziałam Ci Coby, że nie jestem szczęśliwa, ale to nie jest pełna prawda. Ten płomyk świecił dla mnie przez kilka dni, a więc byłam szczęśliwa. Może się jeszcze tli, może czeka na sprzyjający powiew wiatru by zabłysnąć na nowo… Byłam szczęśliwa, Coby, i tego mi nikt nie odbierze. I ten właśnie motyw będę sobie powtarzać do znudzenia, byłam szczęśliwa... A teraz już idź.
Wyszedł, zostawił ją stojącą na tle okna. I taką już zapamiętał potem na zawsze.
To nie ta bajka, pomyślał wracając ciemnym korytarzem. Nie o takich bajkach marzymy. Nie ma w niej miejsca na klasyczne zakończenie. Ta bajka kończy się nieznanym zdaniem "i żyli już niedługo, i nie tak szczęśliwie". Zresztą, pomyślał, tak naprawdę nikt jeszcze nie zna zakończenia tej bajki.
Nie jest o tej ciemnej stronie starości, ale o tej nieco jaśniejszej. Choć jak widać, nie tak do końca...
Moja ślepota przepuszcza własne błędy, nie wszystkie wyłapuję, z góry proszę o wyrozumiałość.
_ _ _
Coby boi się pomieszczeń w których mieszkają starsi ludzie, niechętnie przekracza ich próg. Drzemie w nim przekonanie, podparte wieloma doświadczeniami, że czeka go tam zaduch, efekt obawy przed regularnym wietrzeniem, że wraz z otwarciem takich drzwi zaatakuje go swoista kompozycja zapachu kurzu, czosnku, potu, naftaliny czy pudru, że przydusi go woń śmierci i starości. Taki zapach znał, wyczuwał z daleka, a wątroba podchodziła mu w takich chwilach do gardła.
Gdy zbliżał się teraz do pokoju Marii, znajomy strach osadził go w miejscu, nogi same zwolniły. Musiał wyglądać trochę nieporadnie, patrząc to na nią, gdy zachęcała go zapraszającym gestem, to na uchylone drzwi, kryjące za sobą niegościnną ciemność. Śmiało, wchodź chłopcze, ponaglała.
Więc wszedł, a przeciąg potargał mu włosy. Tak, jak to się działo zawsze w jego pokoju. A więc nie zaduch, tylko otwarte okno. Nie czepiał się już innych obaw, ta jedyna rozwiała się na progu.
- Gdzie postawić - rozejrzał się za miejscem, gdzie mógł postawić zgrzewkę mineralnej wody, którą w dobrej woli właśnie przyniósł starszej kobiecie do pokoju. Wskazała kąt pod oknem. I zanim tam dotarł, już wiedział, że mieszka tu kobieta ceniąca na co dzień ład i porządek. Miał do czynienia z przesadną wręcz samodyscypliną, od której nie potrafiła uwolnić się nawet na urlopie, żadnych ciuchów na wierzchu, żadnych zbędnych rzeczy, wszystko starannie poukładane i wygładzone. Więc stąpał delikatnie i cicho, niczym w muzeum, skażony panującym tu nastrojem. Skłonił się przed Marią i naszykował skrzydełka do odlotu; polecam się, gdyby kiedyś trzeba było...
Przytrzymała go za przegub ręki, osadziła w miejscu. Chłód jej dotyku przeniknął go, przejechał w górę i w dół, spłynął po plecach.
- Te butelki to tylko pretekst, by cię tu zwabić, Coby. Biorę cię w niewolę, siadaj proszę - musiał durnowato wyglądać, bo zaśmiała się i lekko popchnęła go w stronę fotela. Sama też usiadła.
- Boisz się zszargać mi opinię? Już za późno o tym myśleć. Zresztą, nie zależy mi na tym. Zabawne prawda?
W innym czasie i miejscu rzeczywiście mogłoby to być zabawne, ale nie tu. Sarkazm spojrzenia tej kobiety, jej skwaszonego uśmiechu, prosił o litość nad umęczoną duszą, prosił o wybaczenie. Coby wiedział, że w życiu nic nie ma za darmo, on też powinien o tym pamiętać, ale przyjechał tu, do tego nadmorskiego pensjonatu po to, by o tym z całym wyrachowaniem zapomnieć. Więc jednak gryzło ją to wszystko, już teraz zaczynała płacić za wykradzione chwile szczęścia, których nie potrafiła sobie odmówić. Jak wysoka była to cena, tego nie można było dziś jeszcze przewidzieć, była to przecież dopiero pierwsza rata rachunku, jaki wystawiło jej życie. Coby życzył jej tylko, by okazała się wypłacalna. Bardzo ją polubił i wciąż bardzo szanował.
- Te butelki to tylko pretekst- powtórzył za nią, naśladował ją - żebym się mógł tu znaleźć. A teraz nie dam się już wyrzucić. Otwórzmy jedną, za przyjaźń.
Trącili się szklankami z wodą, niczym przednim szampanem, uśmiechając się przy tym jak na prawdziwej schadzce miłosnej. Trzeba przyznać, że Coby z całym swym zakręconym charakterem lubił czasem sztuczny miód. Nie potrafił tak do końca przeniknąć jej spojrzenia, głębi jej ciągle pięknych oczu, które niedawno znów odzyskały wygaszany przez lata blask. Czy to dziwne? Czuła się przecież znowu jak prawdziwa kobieta, przypomniała sobie prawdziwe znaczenie tego słowa. Po raz kolejny szukał w niej tych sześćdziesięciu lat, które miała na karku i po raz kolejny nie znalazł nic, co by ten wiek potwierdzało. Tak jak wtedy, za pierwszym razem...
Pojawiła się w pensjonacie kilka dni temu, z samego rana, wymęczona całonocną jazdą pociągiem. Recepcjonistka dała jej wolny pokój na górze, jedyny jaki pozostał. I Maria jęknęła, Boże , tak wysoko, przecież ja mam sześćdziesiąt lat... Recepcjonistka odłożyła papiery, przyjrzała się jej. Ile Pani powiedziała, sześćdziesiąt.. obejrzała podany dowód, przeprosiła, pani wybaczy, nigdy bym nie uwierzyła, nie wygląda pani... chyba nic nie mogę zrobić, to jedyny wolny pokój jaki mamy, może jutro coś wymyślę... I wtedy podniósł się ten mężczyzna, dotychczas siedział w kącie niezauważony. Podobno personel znał go od lat, przyjeżdżał tu co roku wraz z żoną, ale tym razem był po raz pierwszy sam. Podobno zmienił się po śmierci żony, zmizerniał, bardziej posiwiał. Czterdzieści lat z nią przeżył, szepnęła mi potem na ucho recepcjonistka. Coby też podszedł, zaoferował pomoc z wniesieniem bagażu po schodach, lecz starszy dżentelmen już trzymał walizkę w dłoni. Pani pozwoli, pomogę, też mieszkam na piętrze, nie ma w tym nic strasznego. Skoro taki starzec jak ja, to i tak młoda kobieta jak Pani... Uśmiechnęła się, podziękowała, poczłapała za nim po schodach. Rano Coby widział z okna, jak starszy pan prowadzi ją na spacer, dwoje starszych dystyngowanych ludzi. Jakich tu wiele. A po dwóch dniach w oczach Marii dostrzegł ten błysk, który dobrze znał, który jemu też nie był obcy. A starszy pan… no cóż, ujmując to tak w skrócie, był ... był bardzo, bardzo opiekuńczy.
Dostrzegł na szafce radiomagnetofon z zestawem kaset. I znów małe zdumienie, tak jakby jej wiek z tym kolidował. Skarcił się w duchu za tak idiotyczny odruch, przecież jesień życia to wymarzona pora na melancholię. Błądzisz Coby, przywołał się do porządku. - Hard rock? - zapytał i znów spanikował czy aby nie przesadził z tym żartem, ale potraktowała to pogodnie. - Włącz, sam zobaczysz.
Po raz pierwszy odezwała się do niego na ty, zaakceptowała tym samym znajomość, podtrzymała deklarację przyjaźni sprzed kilku chwil. Nie był pewien, czy będzie go stać na podobną formę, ale było mu miło. Mechaniczna kieszeń właśnie połykała kasetę, pierwszą z brzegu. Były bez opisów, miały tylko oznaczenia numerowe, nie wiedział jaki utwór zbudził, drzemiący na taśmie. Brakuje świec, stwierdził w przypływie dobrego humoru lecz położyła palec na ustach i nakazała mu milczenie. Pssstt... nic nie mów. Niech przemówi muzyka. I duszek uwolniony z zaklętej taśmy postawił pierwsze kroki na drodze ku wyzwoleniu. Pierwsze nutki spłynęły, pojedyncze kroki, pojedyncze tony. Schodziły powoli w dół po schodkach pięciolinii, stopień po stopniu, stopień po stopniu. Stuk-stuk, obcasikami po klawiaturze. Dotknęły wypielęgnowanymi pantofelkami gruntu i wtedy podniosły się, wyprostowały, objęły ramionami po kilka w bratnim uścisku, zakołysały w sennym rytmie. Coby znał ten utwór, kiedyś go słyszał, lecz nie potrafił sprecyzować dokładniej, co to takiego. A właśnie coś jakby wiatr wziął we władanie korony drzew, oczekując spóźniającego się deszczu. Grzywy drzew zakołysały się, zatańczyły jak w musicalu, w prawo, w lewo, w prawo, w lewo... odlatywały. Coby bezwiednie też podał nutom swoje ramię i kołysał się wraz z nimi w tańcu, usypiającym i martwym. Pochwyciły go małe mocne ramionka, szarpnęły, wprowadziły w zbiorowy rezonans. A w tle... w tle za tym wszystkim kobiece niemłode już oczy o pięknej cygańskiej oprawie rzęs, a w nich zatliło się znowu światło, które czas usiłował wygasić. Też wpatrywały się w tańczące nuty, lecz widziały w nich zapewne coś innego niż Coby, nawet domyślał się co. Wiedział dobrze o czym teraz myślała, o czym myślała podczas ostatniej nieprzespanej nocy, wiedział o czym będzie myślała jutro. I nie współczuł jej, może nawet zazdrościł. Wiedział jak trudny do uniesienia był to ciężar i domyślał się że dlatego był z nią tu teraz, że potrzebowała wsparcia kogoś życzliwego, kto pomógłby jej go podtrzymać. A nutki kołysały, pieściły, tuliły. Miał w pamięci palec na ustach Marii i nie miał odwagi się odezwać.
Kołysanie ustało, nutki znów zstępowały po schodach, tym razem na spotkanie ciszy. Kroczki oddalały się. A może to tylko piłeczka strącona ręką dziecka zbłądziła na te schody? A może to wiatr doczekał się wreszcie pierwszych kropel oczekiwanego od dawna deszczu? Chyba na tych kilku kroplach się skończy, kroki na schodach coraz wolniejsze, już ostatnie stopnie, już grunt... Nie, to nie grunt, stopnie bulwarów zanurzają się w wodzie, to w nią zstępują nutki, cicho i niemal bezszelestnie, to jej lustro skutecznie wycisza stukot obcasików, a rodząca się cisza rozchodzi się kręgami. Bo bywa cisza, której się nie słyszy, a bywa też taka, której słucha się bardzo uważnie. Taka jak ta, stanowiąca tak samo wspaniałe zakończenie, jak wcześniej prolog. I właśnie w tej chwili Coby uchwycił to, co krążyło nad nim w powietrzu od jakiegoś już czasu, rozpoznał... Kołysanka Komedy. A Maria odczekała aż w jego oczach również rozejdą się ostatnie kręgi, będące już tylko echem.
- Piękne, prawda?.
Potwierdził. Kiwnęła głową zadowolona, niemniej wyciszyła kolejny utwór, tak samo senny i smutny, nie dała się Coby'emu wsłuchać, nie rozpoznał co to było, nie miało to widać już znaczenia. Nie zapraszała go przecież na koncert przy świecach, uraczyła tylko własnymi upodobaniami muzycznymi.
- Wszystkie utwory są takie smutne? - spytał. Zastanowiła się, wyliczyła głośno z pamięci: Księżycowa Beethovena, Pavana Ravela... tak raczej tak, są podobne w nastroju, choć niekoniecznie smutne, przysparzają wiele radości. Cierpienie też ją czasem przysparza, podpowiedział Coby, ale nie protestowała. Uhhhmm... jak pewien rodzaj cierpienia - sprecyzowała.
Zaległa dłuższa cisza. Widać było, że kobieta przymierza się do powiedzenia tego, co zamierzała powiedzieć, ale jeszcze nie potrafiła, a Coby nie miał zamiaru ułatwiać jej tego. Spojrzenie Marii traciło powoli pewność siebie, stawało się spłoszone i rozmazane, jej dłonie przez chwilę drżały. A ty Coby, spytała grając na czas, jaką muzykę lubisz. Coby wyjaśnił, że bardzo różną, ciągle młodzieżową, ten spokojniejszy nurt rockowych i gitarowych ballad. O muzykę poważną zahaczał sporadycznie, ale nie uciekał od niej. Pozwolił Marii pomilczeć chwilę, bo trawiła coś w sobie, co bardzo chciała wypluć. I rzeczywiście...
- Mówię tu o muzyce, o swojej składnicy radości, melancholii i smutku, ale to twoje pytanie Coby, właśnie o smutek, coś mi uświadamia. Że chyba coraz mniej radości wynoszę z muzyki, a coraz więcej smutku. Czasami czuję nawet ból w sercu.
A gdy Coby pokiwał głową, że to niby prawidłowo, że po to również komponuje się muzykę, nie pozwoliła mu skończyć. Być może, powiedziała cicho, ale to nie to. To mój wiek podpowiada mi już coś innego przy jej słuchaniu, przynosi inne, złe skojarzenia. Zaczynam wierzyć, że to podświadomość kierowała mną przy wyborze tych nagrań, a podświadomość jest zawsze bardziej dalekowzroczna od świadomości. Zawsze byłam wrogiem oklepanych marszów żałobnych czy weselnych, zawsze miałam w głowie mały muzyczny gabinet cieni na tę okazję, takich utworów, które wybrałabym sama, mniej oklepanych, ale piękniejszych. Podświadomość musiała to podchwycić, zapamiętać. Czy to na pewno przypadek, że skompletowałam tu zestaw utworów, które chciałabym usłyszeć nad własną trumną zamiast przyjetych standardów, jak myślisz Coby?
- Pani Mario...- aż zajęczał i przeszył ja błagalnym wzrokiem - o czym tu mówimy? Kobieta żyjąca pełnią życia, ciągle piękna i wcale nie stara. Nie wolno tak dosłownie poddawać się nastrojowi muzyki, Beethoven to wielki hipnotyzer, potrafi wyprowadzić na manowce. Ale nie dawała się zwieść słodkim słowom pocieszenia, zbyt gęsto ją obsiadły ciężkie myśli.
- Mówiłam już, to taki wiek, ma swoje prawa. A co do pełni życia...
Podeszła do okna, chyba puszczało w niej to, co zbyt długo trzymała na uwięzi, co szarpało się jak rozdrażniony pies, który musi wyszczekać własny gniew, bo taka już jego natura. Nie chciała teraz, by Coby patrzył jej w twarz, bo zboczyli na niezbyt urokliwy temat starości, której do wczoraj się nie wstydziła, bo nie miała powodu, a dziś boleśnie i po raz pierwszy odczuła obok siebie jej obecność. Naraz gwałtownie odwróciła się w stronę Cobyego, stała się rycerzem podejmującym rękawicę.
- Okruchy, mój drogi. To już tylko okruchy życia. Na codzień karmimy się chlebem czerstwym i ciemnym, a tu nagle ktoś podsuwa nam chrupiąca bułeczkę. Jak tu nie sięgnąć po nią? Więc schylamy się łapczywie, choćby tylko po okruchy...
To było wczoraj. Całkiem niespodzianie. Tuż po śniadaniu pod pensjonat podjechała srebrna duża Toyota i dwójka dzieci wyskoczyła ze środka ochoczo, z radosnym piskiem. Za nimi wysoki młody mężczyzna, zapewne tata i na końcu starszy siwy pan, najwyraźniej zmęczony długą podróżą. Popatrzyli w okna i całą gromadką wkroczyli do środka. Wymienili nazwisko Marii. Recepcjonistka zapytała starszego pana, czy jest jej mężem, wymieniła grzecznościowe uwagi, powiedziała kilka komplementów i bezradnie spojrzała na Coby'ego, który siedział akurat w hallu, przeglądając poranną prasę.
- Obawiam się, że pani Marii może nie być – powiedziała zakłopotana.
Wspomniała o jakiejś wycieczce, nie potrafiła za bardzo kłamać, krew od razu napłynęła jej do twarzy, coś tam jeszcze bąknęła… Coby podniósł się cichutko i ruszył w kierunku schodów. Nie było czasu do namysłu. Zapukał w drzwi pokoju Marii, usłyszał po chwili jej głos. Uchyliła drzwi, zobaczył tylko jej oko, ale nie miał zamiaru zaglądać dalej, nie chciał potwierdzenia tego, czego się domyślał. Rodzina przyjechała, wyszeptał niemal bezgłośnie, pani mąż, za chwilę tu będą… Usłyszał jak jęknęła. Powiemy, że jest pani na wycieczce, głowa do góry… usłyszał głosy na schodach i odskoczył w głąb korytarza, drzwi leciutko się zamknęły, usłyszał odgłos bardzo powoli przesuwanej zasuwy.
Starszy pan nie chciał odejść od drzwi żony, pukał długo, wzywał ją by otworzyła, by się nie ukrywała. Nie wierzył w żadną wycieczkę. Dwukrotnie schodził po zapasowy klucz, tłumacząc, że ma prawo, być może to właśnie odmowa była przyczyną jego podejrzeń. A być może po prostu usłyszał ze środka jakieś odgłosy, tego Coby nigdy się nie dowiedział. Syn stał z boku milczący, bez słowa. W końcu padło podsumowujące: jeśli mi natychmiast nie otworzysz, to…
Po dwóch godzinach odjechali, nie czekali dalej na jej ewentualny powrót. W ciągu dnia Coby widział jak Maria wręczyła recepcjonistce ładny bukiet kwiatów, jak czule ją objęła, jak wytarła przy tym wilgotne powieki. Do Cobyego tylko uśmiechnęła się z daleka. Była mocno speszona.
Przepraszający, bolesny uśmiech zamigotał na dostojnej twarzy jak ognik. Takie żałosne pogodzenie się z porażką. Coby znał dobrze smak czerstwego chleba. Im ciemniejszy chleb, tym ciemniejsze myśli, bąknął pod nosem. Maria złagodziła pojednawczo grymas na swojej twarzy. Nie po to Cię zaprosiłam Coby, by się skarżyć. Ta muzyka rzeczywiście skierowała nas na smętny boczny tor. I nie po to, by się tłumaczyć. Moją dewizą zawsze było, że jeśli już coś robię, to nie powinnam się tego wstydzić. Oczywiście, jeśli ma się do siebie zaufanie. A ja je mam. Widać tak już miało być. Chciałam z tobą porozmawiać głównie dlatego, by ci podziękować. Bo czuje się wdzięczna i zobowiązana, z całego serca, serdecznie...
Coby był pewien, że Maria ma zamiar objąć go za szyje i ucałować. Ale tylko wyciągnęła dłoń i zacisnęła ją mocno na dłoni Coby'ego. I zatrzymała tak dłużej.
- Może mnie naprawdę rozumiesz, może nie - zwolniła wreszcie uścisk - sama mam z tym kłopoty. Ciągle otrząsam się z szoku. Ciągle śnię ten sam sen. U schyłku życia spotkałam mężczyznę swojego życia. To brzmi, jak nierzeczywista bajka, jak coś nie z tego świata. Bo ten świat jest już zaprogramowany, uporządkowany, wszystko dokładnie poukładane, nie ma miejsca na dowolność. I ja się w nim znalazłam. Nie wolno burzyć tego ładu, kto to czyni staje się przestępcą, bo tak akurat ten świat jest ustawiony. Nauczono mnie, że to, co teraz biorę na swoje barki, to grzech, bo tak to właśnie zaprogramowano. Zostałam wcześniej przydzielona jednemu mężczyźnie, dla drugiego nie przewidziano już miejsca. W to wszystko wkracza teraz życie ze swoim okrutnym, ale logicznym bilansem, który powinien wychodzić na zero. Szczęście jednego, to cierpienie drugiego. Tak widać być musi. A ja nie żałuję niczego, słyszysz, niczego.
I w jej oku błysnęła łza. Pojedyncza łza. Coby ją dostrzegł i wpatrzył się w nią uważnie. Łza determinacji? Czy raczej łza szczęścia, ślad po kilku pięknych godzinach, którymi obdarzył ją los.
- Zazdroszczę ci, Mario - zdobył się wreszcie by powiedzieć jej po imieniu, bo taki był akurat nastrój chwili. Żachnęła się, dziko, gwałtownie...
- Czego? Czego zazdrościsz? Chyba kpisz. Wdepnęłam w to bez żadnych perspektyw, bez choćby wstępnej odpowiedzi na pytanie, co dalej. Z balansem moralnych obciążeń, z poczuciem krzywdy kogoś, kogo nigdy nie krzywdziłam. I ze świadomością, że nie mogło być inaczej. Zatem pytam, czego zazdrościsz?
Miała się nie skarżyć, podobno nie po to tu zaprosiła Coby'ego, ale słowa jej były teraz jedną wielką skargą. Zapytał nagle, czy jest szczęśliwa. Głupie pytanie, samo się wymknęło.
Spojrzała zadziornie i drapieżnie, pomyślał, że znowu na niego nakrzyczy. Ale nie… nawet się uśmiechnęła bezradnie, jakby rozmawiała z dzieckiem, które mało jeszcze rozumie.
- Szczęście? A co to jest szczęście…
I tyle. Ale zbierała myśli, a Coby czekał.
- Nie - powiedziała po chwili - tu nie ma miejsca na szczęście. Mogę już być tylko nieszczęśliwa. Wiesz o czym będę myślała jutro, pojutrze? Jak on to zniesie, jak on sobie z tym poradzi... Ja wyjadę, do męża, do syna, do swoich. Jakoś będę łagodzić, kłamać, odkręcać, może coś się uda naprawić, może nie… a on zostanie sam. Zostaniemy oboje ze wspomnieniem tych kilku dni, które będzie nam już towarzyszyło zawsze. Bez poczucia jutra, bo co my możemy o nim dziś wiedzieć. Życie płata nam takie figle... Powiedz Coby, a ty jak to widzisz, czy życie mnie lubi, czy nienawidzi? Czy mnie dołuje, czy nagradza? Powiedz, bo nie wiem, nawet nie mam siły myśleć.
- Czasami się bawię w Pana Boga, ale nie dziś, nie w tym temacie. Nie odpowiem na to pytanie. To chyba już nie jest zabawa. Nie potrafię... Ale chyba wiem, czego ci zazdroszczę.
Obejrzała się w jego stronę, wsłuchała uważnie w te słowa, zamyśliła się. Ale nie zapytała, nie chciała wiedzieć. A Coby kiwał głową jak w chorobie sierocej, sam sobie przytakiwał rację, widać była to racja dla niego odkrywcza i mocno w nią uwierzył.
Idź już, Coby, powiedziała nagle, czas bym została sam na sam z własnymi myślami. Posiedzę w oknie do rana, postaram się jakoś to poukładać. W noce gwiaździste, kiedy księżyc jest jasny i przyjacielski, właśnie on jest moim powiernikiem.
Więc wstał, przytulił ją na chwilę, tak zamiast słów pożegnania, i ruszył w stronę drzwi. Ale zatrzymała go jeszcze na chwilę.
- Nie odpowiedziałam Ci na pytanie, nie tak do końca, na to pytanie czy jestem szczęśliwa. I czym jest szczęście… Miałam w życiu różne definicje szczęścia, dziś wypracowałam sobie nową. Szczęściem jest na ogół ta krótka chwila, jest jak płomyk, który się nagle zapala i wszystko rozjaśnia. I wszystko wygląda inaczej, wszystko jest piękniejsze w jego świetle, a my czujemy wtedy, że warto żyć, czujemy lekkość, radość… ten płomyk się wypala, gaśnie po jakimś czasie. Szkoda. Powiedziałam Ci Coby, że nie jestem szczęśliwa, ale to nie jest pełna prawda. Ten płomyk świecił dla mnie przez kilka dni, a więc byłam szczęśliwa. Może się jeszcze tli, może czeka na sprzyjający powiew wiatru by zabłysnąć na nowo… Byłam szczęśliwa, Coby, i tego mi nikt nie odbierze. I ten właśnie motyw będę sobie powtarzać do znudzenia, byłam szczęśliwa... A teraz już idź.
Wyszedł, zostawił ją stojącą na tle okna. I taką już zapamiętał potem na zawsze.
To nie ta bajka, pomyślał wracając ciemnym korytarzem. Nie o takich bajkach marzymy. Nie ma w niej miejsca na klasyczne zakończenie. Ta bajka kończy się nieznanym zdaniem "i żyli już niedługo, i nie tak szczęśliwie". Zresztą, pomyślał, tak naprawdę nikt jeszcze nie zna zakończenia tej bajki.
” Intuicyjny umysł jest świętym darem, a racjonalny umysł - jego wiernym sługą." - Albert Einstein
- iTuiTam
- Posty: 2280
- Rejestracja: 18 lut 2012, 5:35
Re: Wieczór z włączonym swiatłem
Coobu-siu, przeczytałam.
Mam kilka 'marudek', uwag i w ogóle, ale to jutro, albo jak mi się uda jeszcze dzisiaj.
Miłe, że pamiętałeś o obietnicy.
serdecznie
iTuiTam
Mam kilka 'marudek', uwag i w ogóle, ale to jutro, albo jak mi się uda jeszcze dzisiaj.
Miłe, że pamiętałeś o obietnicy.
serdecznie
iTuiTam
- Ewa Włodek
- Posty: 5107
- Rejestracja: 03 lis 2011, 15:59
Re: Wieczór z włączonym swiatłem
noo, Coob, bardzo ładnie opowiedziałeś tę historię. To jest samo życie. A 60 lat dla kobiety w dzisiejszych czasach - żaden matuzalemowy wiek, tylko doskonałe wino...
pozdróweczki serdeczne
Ewa

pozdróweczki serdeczne
Ewa
- iTuiTam
- Posty: 2280
- Rejestracja: 18 lut 2012, 5:35
Re: Wieczór z włączonym swiatłem
Hmmm, troszku zagmatwane... i co byś powiedział na: jej tego ułatwiać?Zaległa dłuższa cisza. Widać było, że kobieta przymierza się do powiedzenia tego, co zamierzała powiedzieć, ale jeszcze nie potrafiła, a Coby nie miał zamiaru ułatwiać jej tego.
Czy to zdanie nie powinno należeć do narratora?Ale nie dawała się zwieść słodkim słowom pocieszenia, zbyt gęsto ją obsiadły ciężkie myśli.
czuję?Chciałam z tobą porozmawiać głównie dlatego, by ci podziękować. Bo czuje się wdzięczna i zobowiązana, z całego serca, serdecznie...
szyję?Coby był pewien, że Maria ma zamiar objąć go za szyje i ucałować.
To dołuje zazgrzytało mi trochę, nie bardzo pasuje do języka Marii.Życie płata nam takie figle... Powiedz Coby, a ty jak to widzisz, czy życie mnie lubi, czy nienawidzi? Czy mnie dołuje, czy nagradza? Powiedz, bo nie wiem, nawet nie mam siły myśleć.
brakuje dialogowego myślnikaIdź już, Coby, powiedziała nagle,
Ciekawe zakończenie, otwierające pole dla wyobraźni czytelnika.To nie ta bajka, pomyślał wracając ciemnym korytarzem. Nie o takich bajkach marzymy. Nie ma w niej miejsca na klasyczne zakończenie. Ta bajka kończy się nieznanym zdaniem "i żyli już niedługo, i nie tak szczęśliwie". Zresztą, pomyślał, tak naprawdę nikt jeszcze nie zna zakończenia tej bajki.
Opowiadanie dobrze się czyta. Realistycznie pokazani bohaterowie, dobrze prowadzona narracja.
Mam jednak podobne, jak Ewa, uwagi do wieku Marii. 60-tka, jak mówią moi tutejsi, to nowa 40-tka. Wiele oczywiście zależy od tego, jak się taka 60-tka czuje, itp, itd, całe morze uwarunkowań na to wpływa, lecz wiek nie musi chodzić w parze z "człapaniem".
Przypomniało mi się, że gdzieś w jakimś utworze wspomniano o czterdziestoletnim starcu... To były czasy!
Romans Marii, który schowałeś pod woalką wydarzeń, nie jest typowy, albo tak się może wydawać, że w takim wieku romans, seks, randki, czy ja wiem co jeszcze, to coś niezwykłego. Jednak to bajki, ludzie pod fizyczną powłoczką długo, długo mają młodzieńcze dusze. Zresztą o tym piszesz a przynajmniej ja to wyczytałam.
Zastanawiam się nad tytułem, jego znaczeniem i symboliką, ale na razie nie potrafię nic błyskotliwego na ten temat napisać

serdecznie
iTuiTam
- coobus
- Posty: 3982
- Rejestracja: 14 kwie 2012, 21:21
Re: Wieczór z włączonym swiatłem
Kobieta sześcdziesięcioletnia... Ewo, Elu, macie rację, broniąc jej przed zakwalifikowaniem do starców. Moje racje są inne, wyjaśnię... dodam tylko, że wiem co znaczy sześdziesięcioletni mężczyzna, przekroczyłem tę barierę, wiem na ile mi jeszcze mogą pozwolic moje skrzydła, a co znaczy dla mnie kobieta sześdziesięcioletnia, możecie wyczytac (ten osobisty wiersz nie trafi na ósme):
http://coby99.bloog.pl/id,330825287,tit ... index.html
Moje racje? Ta historia jest prawdziwa, tak ją zapisałem na gorąco 30 lat temu, i tak potem opracowałem. Cała ta historia z komentowaniem jej sprawności wobec wysokich schodów jest autentyczna i tak była zapisana. Bo jest pewien czynnik obiektywny, który decyduje o ocenach. Miałem chyba ze czterdzieści lat, gdy po kilku głębszych, w towarzystwie, flirtowałem z młodziutką dziewczyną. Powiedziała: my młode dziewczyny lubimy starszych panów. Ucieszyłem się, ale szybko mnie zgasiła. Czego baranie się cieszysz, dla nas starszy pan to dwudziestopięciolatek. To jest ta względnośc, która ma tu główne znaczenie. Każdy to zna, że w pewnym wieku trzydziestolatek jest już staruchem, a pięcdziesięciolatek stoi nad grobem. Coby w tej historii ma ze trzydzieści lat i jego postrzeganie takiej kobiety nie może by inne. A nasze jest inne. Krzywe lustro względności. I nic więcej. Ale wierzcie, że zapisałem to tak, jak było.
Elu, nad korektą pochylę się w wolnej chwili, ale pewnie tam jest więcej prostych błędów, uprzedzałem...
A tytuł? Nie jest dobry, to prawda, wymyślany w ostatniej chwili, znaczył coś takiego jak jesienne słońce, ostatnie promienie lata, tylko nie w głowie był mi patos, spatynowałem go na ile się dało. Takie tam światełko o zmierzchu. Ale kiepski tytuł, choc traktuję go bardzo swobodnie, tak jak całą prozatorską próbę.
Dziękuję za uwagi
http://coby99.bloog.pl/id,330825287,tit ... index.html
Moje racje? Ta historia jest prawdziwa, tak ją zapisałem na gorąco 30 lat temu, i tak potem opracowałem. Cała ta historia z komentowaniem jej sprawności wobec wysokich schodów jest autentyczna i tak była zapisana. Bo jest pewien czynnik obiektywny, który decyduje o ocenach. Miałem chyba ze czterdzieści lat, gdy po kilku głębszych, w towarzystwie, flirtowałem z młodziutką dziewczyną. Powiedziała: my młode dziewczyny lubimy starszych panów. Ucieszyłem się, ale szybko mnie zgasiła. Czego baranie się cieszysz, dla nas starszy pan to dwudziestopięciolatek. To jest ta względnośc, która ma tu główne znaczenie. Każdy to zna, że w pewnym wieku trzydziestolatek jest już staruchem, a pięcdziesięciolatek stoi nad grobem. Coby w tej historii ma ze trzydzieści lat i jego postrzeganie takiej kobiety nie może by inne. A nasze jest inne. Krzywe lustro względności. I nic więcej. Ale wierzcie, że zapisałem to tak, jak było.
Elu, nad korektą pochylę się w wolnej chwili, ale pewnie tam jest więcej prostych błędów, uprzedzałem...
A tytuł? Nie jest dobry, to prawda, wymyślany w ostatniej chwili, znaczył coś takiego jak jesienne słońce, ostatnie promienie lata, tylko nie w głowie był mi patos, spatynowałem go na ile się dało. Takie tam światełko o zmierzchu. Ale kiepski tytuł, choc traktuję go bardzo swobodnie, tak jak całą prozatorską próbę.
Dziękuję za uwagi

” Intuicyjny umysł jest świętym darem, a racjonalny umysł - jego wiernym sługą." - Albert Einstein
- Malwina
- Posty: 1082
- Rejestracja: 31 paź 2011, 23:04
- Lokalizacja: gród solny
- Kontakt:
Re: Wieczór z włączonym swiatłem
Przeczytałam z zaciekawieniem.Można było zbanalizować,ot, przelotny romans, ale Ty pięknie opisałeś rozterki kobiety w średnim wieku, powiedzmy.I do końca nie wiadomo kogo tutaj żałować, oszukanego męża,kochanka z rozdartym sercem,czy kobiety, która czuje, że jej czas się kończy.Świetnie, z polotem i z pozycji obserwatora, bez osądzania i wyciągania jakichkolwiek wniosków.Pozdrawiam,czekam na dalsze opowieści. 

Nie można życia brać zbyt serio,
to grozi nudą i histerią.
Przymrużam zwykle jedno oko
i jest od razu względny spokój. /moje/
to grozi nudą i histerią.
Przymrużam zwykle jedno oko
i jest od razu względny spokój. /moje/
- anastazja
- Posty: 6176
- Rejestracja: 02 lis 2011, 16:37
- Lokalizacja: Bieszczady
- Płeć:
Re: Wieczór z włączonym swiatłem
Prawdziwe życie coobus
tak na marginesie, jestem sześćdziesięciolatką, ale nie człapię
biegam po schodach na trzecie piętro, nie wierzę, że mam tyle, dopóki nie muszę w jakiejś ankiecie wpisywać cyfr. O! - wtedy widzę nazwisko na klepsydrze. Cholerka coob, nie pisz, że peelka poczłapała
Serdeczności



Serdeczności

A ludzie tłoczą się wokół poety i mówią mu: zaśpiewaj znowu, a to znaczy: niech nowe cierpienia umęczą twą duszę."
(S. Kierkegaard, "Albo,albo"
(S. Kierkegaard, "Albo,albo"
- coobus
- Posty: 3982
- Rejestracja: 14 kwie 2012, 21:21
Re: Wieczór z włączonym swiatłem
To już 5 miesięcy, jak zamieściłem to opowiadanie. Miałem w wolnej chwili to i owo poprawić, ale zostało bez poprawek. Po prostu odstawiłem na bok prozę. Ale już niedługo wrócę do niej, tak na poważnie. Mam pomysły, tylko brak na wszystko czasu. Wtedy zapewne odstawię na bok wiersze. Może to i dobrze... Dystans do samego siebie, do własnej twórczości jest chyba potrzebny
Anastazjo, Malwino - wierzę w Wasz wiosenny urok, i za to Was kocham.
I dziękuję za czytanie.
Niestety, stąd się bierze w tekście niezbyt sympatyczne spojrzenie na sześćdziesięciolatków, przed którym się wszyscy bronimy, my, którzy znamy ten wiek z autopsji, ale opisuje to trzydziestolatek. A ja tylko dodam: wszystko jest względne. Też jeszcze biegam. Ale tamte fakty były, jakie były. I tak zostały utrwalone. Może tamta kobieta nie lubiła chodzić po schodach, ale za to nie bała się miłości. Nie wypadła tak źle.coobus pisze:Cała ta historia z komentowaniem jej sprawności wobec wysokich schodów jest autentyczna i tak była zapisana.
Anastazjo, Malwino - wierzę w Wasz wiosenny urok, i za to Was kocham.

I dziękuję za czytanie.
” Intuicyjny umysł jest świętym darem, a racjonalny umysł - jego wiernym sługą." - Albert Einstein
- 411
- Posty: 1778
- Rejestracja: 31 paź 2011, 8:56
- Lokalizacja: .de
Re: Wieczór z włączonym swiatłem
Witaj. 
Przeczytalam z zaciekawieniem, tak opowiadanie, jak komentarze. Bledy? Jakos nie zauwazylam i zreszta wcale nie chcialo mi sie ich "uwazac".
Natomiast komentarze mnie zastanowily - wszystkie panie jakos ku Marii sie pochlily, ku jej wiekowi, ostatniej milosci, odwadze...
Mnie natomiast zatrzymalo cos innego.
Nie byloby starosci, mowy o niej, gdyby wszyscy byli starzy. Tak samo jest z mlodoscia. Jaka, jaki szasnastolatek w gronie rówiesników porusza temat wieku? Z drugiej strony, co wlascwie kaze mówic nam o naszym wieku? Doswiadczenie? Trzeci maz? Czwarta zona? A moze szósty zawal i druga laska, by pewnosci nam nie zabraklo?
"Spotkales" w tym tekscie dwa swiaty, "spotkaly" sie tak niechcacy, niesmialo i delikatnie. Nie byloby Marii, gdyby nie Coby; bez Coby´ego Maria nie bylaby tak interesujaca. Zawsze musi istniec równowaga. I Tobie sie to udalo pokazac - nienachalnie, ot tak - zwyczajnie.
Bo starosc i mlodosc jest zwyczajna. I dobra. Z wszystkimi ich bledami , doswiadczeniami i...
Dla mnie wiek to stan umyslu, nie krzepkosc ciala. To stan, w którym wciaz czegos oczekujemy.
Gdy przestajemy czekac - nadchodzi smierc.
I to tez jest dobre.
Tak musi byc.
Polubilam Marie. Ale blizej mi do Coby´ego.
Klaniam sie nisko, J.

Przeczytalam z zaciekawieniem, tak opowiadanie, jak komentarze. Bledy? Jakos nie zauwazylam i zreszta wcale nie chcialo mi sie ich "uwazac".
Natomiast komentarze mnie zastanowily - wszystkie panie jakos ku Marii sie pochlily, ku jej wiekowi, ostatniej milosci, odwadze...
Mnie natomiast zatrzymalo cos innego.
Nie byloby starosci, mowy o niej, gdyby wszyscy byli starzy. Tak samo jest z mlodoscia. Jaka, jaki szasnastolatek w gronie rówiesników porusza temat wieku? Z drugiej strony, co wlascwie kaze mówic nam o naszym wieku? Doswiadczenie? Trzeci maz? Czwarta zona? A moze szósty zawal i druga laska, by pewnosci nam nie zabraklo?
"Spotkales" w tym tekscie dwa swiaty, "spotkaly" sie tak niechcacy, niesmialo i delikatnie. Nie byloby Marii, gdyby nie Coby; bez Coby´ego Maria nie bylaby tak interesujaca. Zawsze musi istniec równowaga. I Tobie sie to udalo pokazac - nienachalnie, ot tak - zwyczajnie.
Bo starosc i mlodosc jest zwyczajna. I dobra. Z wszystkimi ich bledami , doswiadczeniami i...
Dla mnie wiek to stan umyslu, nie krzepkosc ciala. To stan, w którym wciaz czegos oczekujemy.
Gdy przestajemy czekac - nadchodzi smierc.
I to tez jest dobre.
Tak musi byc.
Polubilam Marie. Ale blizej mi do Coby´ego.
Klaniam sie nisko, J.
Nie będę cytować innych. Poczekam aż inni będą cytować mnie.
- skaranie boskie
- Administrator
- Posty: 13037
- Rejestracja: 29 paź 2011, 0:50
- Lokalizacja: wieś
Re: Wieczór z włączonym swiatłem
Ponieważ już rozłożono opowiadanie na czynniki pierwsze, pozwolę sobie jedynie pochwalić dobrą robotę Autora. To interesujące opowiadanie, sprawnie napisane. Pozwala wczuwać się w rolę bohaterów. Przekaz treści jest nienachalny, zmusza do myślenia, każe pracować wyobraźni. I to są walory tego opowiadania.
Negatywów nie spostrzegłem, poza kilkoma wpadkami składniowymi, bądź literowymi o niewielkiej szkodliwości.

Negatywów nie spostrzegłem, poza kilkoma wpadkami składniowymi, bądź literowymi o niewielkiej szkodliwości.



Kloszard to nie zawód...
To pasja, styl życia, realizacja marzeń z dzieciństwa.
_____________________________________________________________________________
E-mail
skaranieboskie@osme-pietro.pl
To pasja, styl życia, realizacja marzeń z dzieciństwa.
_____________________________________________________________________________
skaranieboskie@osme-pietro.pl