P-destynacja
- 411
- Posty: 1778
- Rejestracja: 31 paź 2011, 8:56
- Lokalizacja: .de
P-destynacja
- Popatrz na Stasia, no, tylko popatrz... - moja żona, Małgosia, wodziła rozanielonym wzrokiem za starszym potomkiem. - Popatrz jaki on juz duży, jak sobie świetnie radzi... Czy to nowe wiaderko?
- Tak, kochanie, nowe. Wczoraj kupiony zestaw.
- No i nie ma wiaderka! - Małgosia aż się podniosła z ławki, klasnąwszy z radości w ręce.
- Nie ma - przyznałem. Z zadowoleniem.
Znajdowaliśmy się w Parku Miejskim, słonko przygrzewało, a nasze pociechy bawiły się najpiękniej i najspokojniej w świecie na placu zabaw. Piaskownica była duża i czysta. Żadne śmierdzące, dzikie koty, ani tym bardziej żadne zawszone wiewiórki nie robiły sobie z niej toalety publicznej - straż miejska wiedziała kto jej płaci i z czego. O psach nie ma w ogóle co wspominać, nawet na smyczy i w kagańcach nie miały wstępu na ten wypieszczony teren.
Ławka była średnio wygodna, ale wyjątkowo długa i świeżo odmalowana. Wyrzuciłem kipa przed siebie, wgniotłem obcasem w piasek; zegarek wskazywał trzynastą siedem, o osiemnastej musiałem być w robocie.
- Kochanie, chyba czas wracać. Jeszcze zakupy musimy zrobić i do babci zajrzeć, czeka na nas z obiadem.
- Jeszcze chwilka, serduszko. Aż żal im przerywać...
Faktycznie, żal było im przerywać: Staś sypał właśnie Julce piasek na głowę starając się trafić do obu uszu naraz, a ta, w niesamowitym jak na nią i w ogóle każdą czterolatkę skupieniu, rozorywała mu skórę lewej łydki nową łopatką. Na moje oko - jakieś zero sześć, zero siedem centymetra głęboko, szesnaście do osiemnastu długo. Proszę, zuch dziewczyna, a już się bałem, że podmieniona.
- Masz plaster?
- A po co? Urwij liść babki, poślin i przyklep. Zresztą, babcia ma na pewno jodynę, tę godzinkę wytrzyma spokojnie.
- Oczywiście, kochanie.
Podniosłem się, podszedłem do trawnika, ale nie znalazłem ani jednego listka życzonego ziela. Kosili jak wściekli, chyba dwa razy na tydzień. Urwałem liść lipy - liść to liść, nie bądźmy drobiazgowi.
Po niespełna półgodzinie zapakowaliśmy jednak nasz ruchomy i nieruchomy dobytek do wózka i ruszyliśmy w stronę centrum. Babcia bardzo nie lubila niepunktualności, a przy tym świetnie gotowała. Mnie zaś burczalo już w brzuchu na tyle głośno, że słyszała to nawet idąca obok Małgosia.
Babcia czekała przystrojona w czerwony fartuch i nieodłączny wałek do zakręcania włosów umieszczony nad czołem. Zdejmowała go tylko wtedy, gdy wychodziła z domu. Czasem dziwiłem się, że nie zrobi sobie standardowej trwałej ondulacji, a tak się męczy z tym jednym wałeczkiem.
- Nareszcie! Ziemniaki stygną! Kupiliście pietruszkę? A moje jogurty brzoskwiniowe? Janku, twoje kapcie leżą tam, gdzie zawsze. I coś się dzieje z telewizorem, koniecznie musisz zajrzeć, bo obraz lata i głos ucieka. Małgosia nie myj rąk, nie trzeba, ja ponakładam. Staś, Julka, do stołu! Potem! Potem obejrzycie zabawki! Komu mizerii? Mam jeszcze sałatkę z zielonych pomidorów, jeśli ktoś sobie życzy. Staś! Nie rozlewaj jeszcze kompotu! Zostaw te kredki Julcia, powiedziałam: potem...
- Ma może mama jodynę? - udało mi się wykorzystać moment potrzebny babci na zaczęrpnięcie oddechu. Co ciekawe, nie reagowała ona na podniesiony głos, ale szept, choćby najcichszy wyłapywała bezbłędnie.
- Jodynę? A po co ci jodyna, Janku? Jodyna brudzi i wcale nie jest tak skuteczna, jak się to wszystkim wydaje. Wręcz przeciwnie, jej działanie jest wysoce przereklamowane jak donoszą ostatnie wyniki badań. Akurat przedwczoraj trafiłam na doskonały artykuł w "Lancecie", potem wam opowiem, albo przeczytam, najlepiej cały. To po co ci ta jodyna?
- Dla Stasia, nogę ma skaleczoną. Dziś w parku...
- Krwawi? Jeśli krwawi, jodyna i tak nie zda się na nic. Pokaż tę nogę Stasiu. Albo nie, najpierw zjemy, potem będziemy się bawić w lekarza, smacznego wszystkim. Julka! Widelec służy do jedzenia! Przede wszystkim do jedzenia! Tak, potem...
Obiad był genialny. Ach, czemuż Małgosia nie odziedziczyła talentu po matce? Na deser raczyliśmy się galaretką żurawinową i bezami - niebo w gębie.
Babcia obejrzała Stasiową łydkę, potraktowała ją plastrem w spray´u i na tym się skończyło. Chłopak nawet się nie skrzywił, gdy odrywano mój lipny opatrunek. Wręcz przeciwnie – zafascynowany patrzył jak babcia rozchyla ranę i przemywa ją podgrzanym w mikrofalówce aetanolem. Musiało boleć nielicho, ale on tylko westchnął. Odniosłem wrażenie, że z zachwytu.
- Dziękujemy za obiad, mamo, ale będziemy się już zbierać. Za godzinę muszę być w pracy.
- No właśnie tak sobie myślę, że nie musicie się nigdzie śpieszyć. Janku, musimy porozmawiać.
- Stało się coś? Ma mama jakieś kłopoty?
- Janku, powiem wprost. Wiecie czym się zajmuję, nad czym tak ciężko od dwóch i pół roku pracuję. Firma się rozrasta, a ja nie daję rady. Po co mam zatrudniać obcych, jak mogłabym was?
- Że jak? Mówi mama poważnie?
- Najpoważniej w świecie! Nie rób takiej głupiej miny, wiesz, że piąte przedszkole czeka na wmurowanie kamienia węgielnego; wiesz, że nie daję rady z tymi castingami na opiekunki; wiesz, że organizacja happeningów to żadne śmichy-chichy, a już najpilniej potrzebuję nowej linii telefonicznej, dodatkowej pamięci do komputera i całej masy innych dupereli, jak drukarki, czy skanera.
- Ale ja mam stanowisko, autorytet, porządną pensję...
- A ja mam ideały, w które wierzę i w imię których walczę! I ta walka przynosi rezultaty!
Zapadła cisza.
Aktywistka. Społecznica. Wojowniczka. Babcia Walcząca. Babcia Fundamentalistka. Babcia Z Wałkiem Do Kręcenia Włosów Nad Czołem była najbardziej znienawidzoną osobą w państwie. A może i w Europie? Że na świecie nie odważę się powiedzieć, ale na pewno ta wysoka i wręcz chuda, siedemdziesięciodwuletnia Maria-Teodora, ukochana matka mojej ukochanej żony, miała pół szuflady gróźb w formie pisanej, dwie koperty nasączone wąglikiem i kilka rozbrojonych ładunków, które policja wyjątkowo pozwoliła jej zatrzymać - na pamiątkę, czy też do planowanej od dawna oryginalnej kolekcji. Miała też pozwolenie na broń i wciąż niezłe oko, które regularnie ćwiczyła na wojskowej strzelnicy. Babcia była groźna i groźne było posiadanie takiej babci.
Westchnąłem.
- Ty mi tu nie wzdychaj, tylko powiedz: tak.
- To nie jest takie proste, mamo.
- Co nie jest proste? Chodzi o pieniądze?
- Mamo...
- A więc załatwione. Dzwoń do tej swojej firmy i składaj wypowiedzenie. W trybie natychmiastowym. Ja ci zapłacę półtorej dotychczasowej pensji i dorzucę służbowe auto. Pasuje?
- Mamo, to nie o to chodzi...
- Dwie pensje? Małgorzata, powiedz coś.
Małgosia milczała i dałbym sobie uciąć rękę, że nie słyszała ani słowa z tego swoistego przetargu. Obserwowała Stasia i Julkę walczących przy pomocy ściereczek kuchennych babci: Julka przegrywała, ale wnioskując po czerwonej prędze na szyi Stasia, poważnie i ambitnie potraktowała wyzwanie. Wzruszyłem się.
- Widzisz? Małgorzata się zgadza. - Matka mojej żony miała denerwujący zwyczaj zwracania się do wszystkich w zdrobniałej formie. Do wszystkich, poza własnym dzieckiem.
Westchnąłem, nieco głośniej.
- Nie wzdychaj, tylko łap za telefon. Tu masz kluczyki, trzeba podjechać na Świerczewskiego, ustalić szczegóły uroczystości. Małgorzata - potrzebna mi jesteś, o dziewiętnastej zaczynamy rozmowy kwalifikacyjne...
Poszło nawet gładko. W pracy nie robili fochów, sprawy, które prowadziłem dotychczas domykałem równolegle z nowymi wyzwaniami. Babcia płaciła naprawdę dobrze, obowiązków nie było aż tak wiele jak się to początkowo wydawało, a i Małgosia wydawała się zadowolona z nowej życiowej roli. Tylko seks nam trochę kulał, ale składaliśmy to na karb przemęczenia.
Babcia szła jak burza. W kolejnym kwartale ruszały cztery nowe budowy, środkami personalnymi dysponowaliśmy już nawet w nadmiarze, Małgosia zaś, eksternistycznie, studiowała zarządzanie i gospodarkę przedsiębiorstw. "Prima!", że powtórzę za Marią-Teodorą Wablewską.
Oczywiście, podwoiliśmy ochronę, z policją współpracowaliśmy regularnie i z obustronną sympatią. A przynajmniej bez wrogości. Doskonale wiedzieliśmy, że między jej szeregami mamy jeśli nie zwolenników, to na pewno cichych, przychylnych nam obserwatorów.
Poza tym nic się nie zmieniło, dzieci rosły, rozwijały się wręcz książkowo i nawet przestały zadawać głupie pytania. Tylko Staś nie dawał się oderwać od telewizyjnych relacji na żywo - każdy happening, każda demonstracja i każdy protest wywoływały błysk w jego oku i szeroki uśmiech na buzi.
Dwa lata później, zupełnie niechcący, trafiłem przypadkiem na moment, gdy zabawiał się półautomatycznym karabinkiem babci. Z wyjątkową skrupulatnością pomagał Matce Faunie w naturalnej selekcji - pod przydomowym jesionem uzbierała się już spora kupka gołębich trucheł. Poleciłem mu posprzątać, bo zaczynało nieładnie pachnieć i dokupiłem naboi. Staś był nieodrodnym wnukiem swojej babci - mając lat dziewięć został najmłodszym mistrzem strzeleckim okręgu, a ja najdumniejszym ojcem. Julka, jak to dziewczynka, była zdecydowanie spokojniejsza. Broń ostra, ani żadna inna jej nie insteresowała, natomiast znajomy gliniarz załatwił nam swobodny doskok do policyjnego labolatorium. Postaraliśmy się też o indywidualny tok nauczania z rozszerzoną chemią molekularną. Olimpiada za olimpiadą - nazwisko Julki było już chyba automatycznie przedrukowywane...
Siedemnastego lipca następnego roku spotkało nas ogromne nieszczęście i nieodżałowana strata - dwudziesty drugi zamach na babcię tym razem zakończył się powodzeniem; wszyscy byliśmy w ciężkim szoku. Pluton psychologów roztaczał nad nami swoje opiekuńcze skrzydła, z niewielką jednak skutecznością. Po miesiącu Małgosia zdecydowała się na terapię w ośrodku zamkniętym, Julka, dotąd i tak wyjątkowo małomówna, zaczęła się kontaktować z otaczającym światem wyłącznie za pomocą karteczek albo komputera; Staś z dnia na dzień zmienił hobby - z balistyki przerzucił się na masowy ubój zwierząt hodowlanych, sam załatwił sobie staż w podmiejskiej masarni, a po tygodniu rozszerzył pasję o garbarstwo.
Firma zaczęła podupadać. Nie byłem w stanie sam wszystkiego dopilnować.
Wizje, marzenia i ideały babci traciły nieodwracalnie swoje intensywne barwy. Coraz mniej dzieci uczęszczało do p-przedszkoli, coraz mniej p-pogadanek odbywało się w szkołach, a coraz więcej rodziców na własną ręke próbowało modyfikować nienaruszalny dotychczas p-WCD - Program Wredne Cudowne Dzieci. Maria-Teodora przewracała się w grobie, a ja na łóżku podczas niezliczonych bezsennych nocy, obmyślając jak uratować to, co koniecznie powinno zostać ocalone. Wierzyłem w program babci i byłem świecie przekonany, że nowy, lepszy świat zginie, gdy zostanie zachwiana ta delikatna równowaga.
Rok później zostałem wdowcem. I bankrutem. Julka dołączyła do brata, oboje mieszkali teraz w zabudowaniach ubojni. Staś natomiast upodobnił się do siostry - rozumieli się bez słów, a i zainteresowania pokrywały im się w jakiś sześćdziesięciu procentach. Zarzucili bójki, inteligentne zasadzki z okaleczaniem ciała włącznie i inne, typowo dziecięce rozrywki. Byłem zrozpaczony.
Odwiedzali mnie raz w miesiącu. Podrzucali puszki z paprykarzem szczecińskim, trochę ubrań z second-handu i bibułki do papierosów. Czasem, w ostatniej chwili, już w drzwiach, rzucali flaszkę taniego wina i robili zakłady, czy zdążę ją złapać jeszcze w locie, czy też będę wrzeszczał, gdy mi się ta sztuka nie uda. To było ostatnie światełko w tunelu, ostatnia pociecha. Nie wiedzieli, że celowo udaję niezdarniejszego, a potem odsysam "śmierdziela" z dywanu.
Minął kolejny rok. Wygrzebałem najprzyzwoitsze ciuchy i poszedłem na cmentarz. Napisy na pomnikach od samego początku były nie do odczytania – grafficiarze regularnie ćwiczyli na nich ręce i nowe zestawienia kolorystyczne. Bardzo mnie to cieszyło, ale oni nie musieli, ani tym bardziej powinni o tym wiedzieć. Zamyśliłem się, zapaliłem skręta i wspominałem. Ktoś mnie szturchał i popychał, ktoś inny okazał się przygłuchym miłośnikiem oryginalnych audycji radiowych, jeszcze inny doskonalił się w dalekosiężnym pluciu do celu. "Jeszcze babcia nie zginęła...", przeleciało mi przez głowę.
Podniosłem kołnierz płaszcza, czas było wracać. Poszedłem na przystanek, wsiadłem w pierwszy autobus jaki podjechał; na siedzeniu znalazłem stary numer "Super Ekspresu"; poczytałem, potem się zdrzemnąłem. Ocknąłem się na schodkach wejściowo-wyjściowych pojazdu, przy Miejskim Zoo. A, niech tam – wyturlałem się na zewnątrz, następnie przyjąłem pozycję stojącą i otrzepałem ubranie. Dawno nie oglądałem fok ani motyli. Na wstęp oczywiście nie miałem pieniędzy, ale za to wypróbowane metody i sekretne przejścia - jak najbardziej.
Foki mnie zlekceważyły, morsy zryczały, czy też wygwizdały w swoim morsim języku, dział entomologiczny był zamknięty z powodu inwentaryzacji, zrezygnowany wlokłem się do wyjścia. W pewnym momencie zobaczyłem Julke; stała do mnie bokiem, przy babierce zagrody Małego Safari, jej buzia była mokra od łez. Rozejrzałem się szukając syna - owszem, był, niedaleko nawet. W ręku miał sportowy łuk, właśnie przymierzał się do strzału, na murawie leżały, najwyraźniej tylko chwilowo odłożone, czekan alpinistyczny i bagnet M9, bez pochwy.
- Stasiu... Nie zabijaj słonia... - usłyszeliśmy obaj jej cichy głos. - Stasiu...
Mój syn wyszczerzył zęby w uśmiechu:
- Głupiaś? Ja, słonia? W drzewo celuję.
- W drzewo też nie, Stasiu...
- Nie?
- Nie, Stasiu...
- W drzewo też nie? No, dobra, to w płot.
- Dobrze. W płot tak. Dziękuje, Stasiu...
...i w tym momencie moja prywatna pompa ssąco-tłocząca zwana sercem odmówiła dalszej współpracy, reszta więc mnie litościwie ominęła. W Nowej Rzeczywistości Maria-Teodora wraz z Małgosią przywitały mnie butelką "Święconej" i czerstwym opłatkiem. Bez soli.
- Nareszcie! Czekamy i czekamy, od przeszło półtora roku. Do roboty!
Wściekły, mając przed oczyma niedawną scenę, skoczyłem do babci i zacisnąłem ektoplazmiczne palce na jej ektoplazmicznej szyi:
- Nie! Nie! Nie! - krzyczałem i dusiłem. Darłem się rozpaczliwie i dusiłem, wciąż mocniej i mocniej. - Słonie i tak są pod ochroną!
- Serduszko - usłyszałem spokojny głos żony - przestań, to mamusię boli.
- Nie! Mnie też boli! Bardziej! Wszystko na nic!... - rozpłakałem się jak dziecko.
- Nie mów tak, Janku – wychrypiała babcia, rozcierając szyję. - Wciąż mamy płoty.
21.09.2010
- Tak, kochanie, nowe. Wczoraj kupiony zestaw.
- No i nie ma wiaderka! - Małgosia aż się podniosła z ławki, klasnąwszy z radości w ręce.
- Nie ma - przyznałem. Z zadowoleniem.
Znajdowaliśmy się w Parku Miejskim, słonko przygrzewało, a nasze pociechy bawiły się najpiękniej i najspokojniej w świecie na placu zabaw. Piaskownica była duża i czysta. Żadne śmierdzące, dzikie koty, ani tym bardziej żadne zawszone wiewiórki nie robiły sobie z niej toalety publicznej - straż miejska wiedziała kto jej płaci i z czego. O psach nie ma w ogóle co wspominać, nawet na smyczy i w kagańcach nie miały wstępu na ten wypieszczony teren.
Ławka była średnio wygodna, ale wyjątkowo długa i świeżo odmalowana. Wyrzuciłem kipa przed siebie, wgniotłem obcasem w piasek; zegarek wskazywał trzynastą siedem, o osiemnastej musiałem być w robocie.
- Kochanie, chyba czas wracać. Jeszcze zakupy musimy zrobić i do babci zajrzeć, czeka na nas z obiadem.
- Jeszcze chwilka, serduszko. Aż żal im przerywać...
Faktycznie, żal było im przerywać: Staś sypał właśnie Julce piasek na głowę starając się trafić do obu uszu naraz, a ta, w niesamowitym jak na nią i w ogóle każdą czterolatkę skupieniu, rozorywała mu skórę lewej łydki nową łopatką. Na moje oko - jakieś zero sześć, zero siedem centymetra głęboko, szesnaście do osiemnastu długo. Proszę, zuch dziewczyna, a już się bałem, że podmieniona.
- Masz plaster?
- A po co? Urwij liść babki, poślin i przyklep. Zresztą, babcia ma na pewno jodynę, tę godzinkę wytrzyma spokojnie.
- Oczywiście, kochanie.
Podniosłem się, podszedłem do trawnika, ale nie znalazłem ani jednego listka życzonego ziela. Kosili jak wściekli, chyba dwa razy na tydzień. Urwałem liść lipy - liść to liść, nie bądźmy drobiazgowi.
Po niespełna półgodzinie zapakowaliśmy jednak nasz ruchomy i nieruchomy dobytek do wózka i ruszyliśmy w stronę centrum. Babcia bardzo nie lubila niepunktualności, a przy tym świetnie gotowała. Mnie zaś burczalo już w brzuchu na tyle głośno, że słyszała to nawet idąca obok Małgosia.
Babcia czekała przystrojona w czerwony fartuch i nieodłączny wałek do zakręcania włosów umieszczony nad czołem. Zdejmowała go tylko wtedy, gdy wychodziła z domu. Czasem dziwiłem się, że nie zrobi sobie standardowej trwałej ondulacji, a tak się męczy z tym jednym wałeczkiem.
- Nareszcie! Ziemniaki stygną! Kupiliście pietruszkę? A moje jogurty brzoskwiniowe? Janku, twoje kapcie leżą tam, gdzie zawsze. I coś się dzieje z telewizorem, koniecznie musisz zajrzeć, bo obraz lata i głos ucieka. Małgosia nie myj rąk, nie trzeba, ja ponakładam. Staś, Julka, do stołu! Potem! Potem obejrzycie zabawki! Komu mizerii? Mam jeszcze sałatkę z zielonych pomidorów, jeśli ktoś sobie życzy. Staś! Nie rozlewaj jeszcze kompotu! Zostaw te kredki Julcia, powiedziałam: potem...
- Ma może mama jodynę? - udało mi się wykorzystać moment potrzebny babci na zaczęrpnięcie oddechu. Co ciekawe, nie reagowała ona na podniesiony głos, ale szept, choćby najcichszy wyłapywała bezbłędnie.
- Jodynę? A po co ci jodyna, Janku? Jodyna brudzi i wcale nie jest tak skuteczna, jak się to wszystkim wydaje. Wręcz przeciwnie, jej działanie jest wysoce przereklamowane jak donoszą ostatnie wyniki badań. Akurat przedwczoraj trafiłam na doskonały artykuł w "Lancecie", potem wam opowiem, albo przeczytam, najlepiej cały. To po co ci ta jodyna?
- Dla Stasia, nogę ma skaleczoną. Dziś w parku...
- Krwawi? Jeśli krwawi, jodyna i tak nie zda się na nic. Pokaż tę nogę Stasiu. Albo nie, najpierw zjemy, potem będziemy się bawić w lekarza, smacznego wszystkim. Julka! Widelec służy do jedzenia! Przede wszystkim do jedzenia! Tak, potem...
Obiad był genialny. Ach, czemuż Małgosia nie odziedziczyła talentu po matce? Na deser raczyliśmy się galaretką żurawinową i bezami - niebo w gębie.
Babcia obejrzała Stasiową łydkę, potraktowała ją plastrem w spray´u i na tym się skończyło. Chłopak nawet się nie skrzywił, gdy odrywano mój lipny opatrunek. Wręcz przeciwnie – zafascynowany patrzył jak babcia rozchyla ranę i przemywa ją podgrzanym w mikrofalówce aetanolem. Musiało boleć nielicho, ale on tylko westchnął. Odniosłem wrażenie, że z zachwytu.
- Dziękujemy za obiad, mamo, ale będziemy się już zbierać. Za godzinę muszę być w pracy.
- No właśnie tak sobie myślę, że nie musicie się nigdzie śpieszyć. Janku, musimy porozmawiać.
- Stało się coś? Ma mama jakieś kłopoty?
- Janku, powiem wprost. Wiecie czym się zajmuję, nad czym tak ciężko od dwóch i pół roku pracuję. Firma się rozrasta, a ja nie daję rady. Po co mam zatrudniać obcych, jak mogłabym was?
- Że jak? Mówi mama poważnie?
- Najpoważniej w świecie! Nie rób takiej głupiej miny, wiesz, że piąte przedszkole czeka na wmurowanie kamienia węgielnego; wiesz, że nie daję rady z tymi castingami na opiekunki; wiesz, że organizacja happeningów to żadne śmichy-chichy, a już najpilniej potrzebuję nowej linii telefonicznej, dodatkowej pamięci do komputera i całej masy innych dupereli, jak drukarki, czy skanera.
- Ale ja mam stanowisko, autorytet, porządną pensję...
- A ja mam ideały, w które wierzę i w imię których walczę! I ta walka przynosi rezultaty!
Zapadła cisza.
Aktywistka. Społecznica. Wojowniczka. Babcia Walcząca. Babcia Fundamentalistka. Babcia Z Wałkiem Do Kręcenia Włosów Nad Czołem była najbardziej znienawidzoną osobą w państwie. A może i w Europie? Że na świecie nie odważę się powiedzieć, ale na pewno ta wysoka i wręcz chuda, siedemdziesięciodwuletnia Maria-Teodora, ukochana matka mojej ukochanej żony, miała pół szuflady gróźb w formie pisanej, dwie koperty nasączone wąglikiem i kilka rozbrojonych ładunków, które policja wyjątkowo pozwoliła jej zatrzymać - na pamiątkę, czy też do planowanej od dawna oryginalnej kolekcji. Miała też pozwolenie na broń i wciąż niezłe oko, które regularnie ćwiczyła na wojskowej strzelnicy. Babcia była groźna i groźne było posiadanie takiej babci.
Westchnąłem.
- Ty mi tu nie wzdychaj, tylko powiedz: tak.
- To nie jest takie proste, mamo.
- Co nie jest proste? Chodzi o pieniądze?
- Mamo...
- A więc załatwione. Dzwoń do tej swojej firmy i składaj wypowiedzenie. W trybie natychmiastowym. Ja ci zapłacę półtorej dotychczasowej pensji i dorzucę służbowe auto. Pasuje?
- Mamo, to nie o to chodzi...
- Dwie pensje? Małgorzata, powiedz coś.
Małgosia milczała i dałbym sobie uciąć rękę, że nie słyszała ani słowa z tego swoistego przetargu. Obserwowała Stasia i Julkę walczących przy pomocy ściereczek kuchennych babci: Julka przegrywała, ale wnioskując po czerwonej prędze na szyi Stasia, poważnie i ambitnie potraktowała wyzwanie. Wzruszyłem się.
- Widzisz? Małgorzata się zgadza. - Matka mojej żony miała denerwujący zwyczaj zwracania się do wszystkich w zdrobniałej formie. Do wszystkich, poza własnym dzieckiem.
Westchnąłem, nieco głośniej.
- Nie wzdychaj, tylko łap za telefon. Tu masz kluczyki, trzeba podjechać na Świerczewskiego, ustalić szczegóły uroczystości. Małgorzata - potrzebna mi jesteś, o dziewiętnastej zaczynamy rozmowy kwalifikacyjne...
Poszło nawet gładko. W pracy nie robili fochów, sprawy, które prowadziłem dotychczas domykałem równolegle z nowymi wyzwaniami. Babcia płaciła naprawdę dobrze, obowiązków nie było aż tak wiele jak się to początkowo wydawało, a i Małgosia wydawała się zadowolona z nowej życiowej roli. Tylko seks nam trochę kulał, ale składaliśmy to na karb przemęczenia.
Babcia szła jak burza. W kolejnym kwartale ruszały cztery nowe budowy, środkami personalnymi dysponowaliśmy już nawet w nadmiarze, Małgosia zaś, eksternistycznie, studiowała zarządzanie i gospodarkę przedsiębiorstw. "Prima!", że powtórzę za Marią-Teodorą Wablewską.
Oczywiście, podwoiliśmy ochronę, z policją współpracowaliśmy regularnie i z obustronną sympatią. A przynajmniej bez wrogości. Doskonale wiedzieliśmy, że między jej szeregami mamy jeśli nie zwolenników, to na pewno cichych, przychylnych nam obserwatorów.
Poza tym nic się nie zmieniło, dzieci rosły, rozwijały się wręcz książkowo i nawet przestały zadawać głupie pytania. Tylko Staś nie dawał się oderwać od telewizyjnych relacji na żywo - każdy happening, każda demonstracja i każdy protest wywoływały błysk w jego oku i szeroki uśmiech na buzi.
Dwa lata później, zupełnie niechcący, trafiłem przypadkiem na moment, gdy zabawiał się półautomatycznym karabinkiem babci. Z wyjątkową skrupulatnością pomagał Matce Faunie w naturalnej selekcji - pod przydomowym jesionem uzbierała się już spora kupka gołębich trucheł. Poleciłem mu posprzątać, bo zaczynało nieładnie pachnieć i dokupiłem naboi. Staś był nieodrodnym wnukiem swojej babci - mając lat dziewięć został najmłodszym mistrzem strzeleckim okręgu, a ja najdumniejszym ojcem. Julka, jak to dziewczynka, była zdecydowanie spokojniejsza. Broń ostra, ani żadna inna jej nie insteresowała, natomiast znajomy gliniarz załatwił nam swobodny doskok do policyjnego labolatorium. Postaraliśmy się też o indywidualny tok nauczania z rozszerzoną chemią molekularną. Olimpiada za olimpiadą - nazwisko Julki było już chyba automatycznie przedrukowywane...
Siedemnastego lipca następnego roku spotkało nas ogromne nieszczęście i nieodżałowana strata - dwudziesty drugi zamach na babcię tym razem zakończył się powodzeniem; wszyscy byliśmy w ciężkim szoku. Pluton psychologów roztaczał nad nami swoje opiekuńcze skrzydła, z niewielką jednak skutecznością. Po miesiącu Małgosia zdecydowała się na terapię w ośrodku zamkniętym, Julka, dotąd i tak wyjątkowo małomówna, zaczęła się kontaktować z otaczającym światem wyłącznie za pomocą karteczek albo komputera; Staś z dnia na dzień zmienił hobby - z balistyki przerzucił się na masowy ubój zwierząt hodowlanych, sam załatwił sobie staż w podmiejskiej masarni, a po tygodniu rozszerzył pasję o garbarstwo.
Firma zaczęła podupadać. Nie byłem w stanie sam wszystkiego dopilnować.
Wizje, marzenia i ideały babci traciły nieodwracalnie swoje intensywne barwy. Coraz mniej dzieci uczęszczało do p-przedszkoli, coraz mniej p-pogadanek odbywało się w szkołach, a coraz więcej rodziców na własną ręke próbowało modyfikować nienaruszalny dotychczas p-WCD - Program Wredne Cudowne Dzieci. Maria-Teodora przewracała się w grobie, a ja na łóżku podczas niezliczonych bezsennych nocy, obmyślając jak uratować to, co koniecznie powinno zostać ocalone. Wierzyłem w program babci i byłem świecie przekonany, że nowy, lepszy świat zginie, gdy zostanie zachwiana ta delikatna równowaga.
Rok później zostałem wdowcem. I bankrutem. Julka dołączyła do brata, oboje mieszkali teraz w zabudowaniach ubojni. Staś natomiast upodobnił się do siostry - rozumieli się bez słów, a i zainteresowania pokrywały im się w jakiś sześćdziesięciu procentach. Zarzucili bójki, inteligentne zasadzki z okaleczaniem ciała włącznie i inne, typowo dziecięce rozrywki. Byłem zrozpaczony.
Odwiedzali mnie raz w miesiącu. Podrzucali puszki z paprykarzem szczecińskim, trochę ubrań z second-handu i bibułki do papierosów. Czasem, w ostatniej chwili, już w drzwiach, rzucali flaszkę taniego wina i robili zakłady, czy zdążę ją złapać jeszcze w locie, czy też będę wrzeszczał, gdy mi się ta sztuka nie uda. To było ostatnie światełko w tunelu, ostatnia pociecha. Nie wiedzieli, że celowo udaję niezdarniejszego, a potem odsysam "śmierdziela" z dywanu.
Minął kolejny rok. Wygrzebałem najprzyzwoitsze ciuchy i poszedłem na cmentarz. Napisy na pomnikach od samego początku były nie do odczytania – grafficiarze regularnie ćwiczyli na nich ręce i nowe zestawienia kolorystyczne. Bardzo mnie to cieszyło, ale oni nie musieli, ani tym bardziej powinni o tym wiedzieć. Zamyśliłem się, zapaliłem skręta i wspominałem. Ktoś mnie szturchał i popychał, ktoś inny okazał się przygłuchym miłośnikiem oryginalnych audycji radiowych, jeszcze inny doskonalił się w dalekosiężnym pluciu do celu. "Jeszcze babcia nie zginęła...", przeleciało mi przez głowę.
Podniosłem kołnierz płaszcza, czas było wracać. Poszedłem na przystanek, wsiadłem w pierwszy autobus jaki podjechał; na siedzeniu znalazłem stary numer "Super Ekspresu"; poczytałem, potem się zdrzemnąłem. Ocknąłem się na schodkach wejściowo-wyjściowych pojazdu, przy Miejskim Zoo. A, niech tam – wyturlałem się na zewnątrz, następnie przyjąłem pozycję stojącą i otrzepałem ubranie. Dawno nie oglądałem fok ani motyli. Na wstęp oczywiście nie miałem pieniędzy, ale za to wypróbowane metody i sekretne przejścia - jak najbardziej.
Foki mnie zlekceważyły, morsy zryczały, czy też wygwizdały w swoim morsim języku, dział entomologiczny był zamknięty z powodu inwentaryzacji, zrezygnowany wlokłem się do wyjścia. W pewnym momencie zobaczyłem Julke; stała do mnie bokiem, przy babierce zagrody Małego Safari, jej buzia była mokra od łez. Rozejrzałem się szukając syna - owszem, był, niedaleko nawet. W ręku miał sportowy łuk, właśnie przymierzał się do strzału, na murawie leżały, najwyraźniej tylko chwilowo odłożone, czekan alpinistyczny i bagnet M9, bez pochwy.
- Stasiu... Nie zabijaj słonia... - usłyszeliśmy obaj jej cichy głos. - Stasiu...
Mój syn wyszczerzył zęby w uśmiechu:
- Głupiaś? Ja, słonia? W drzewo celuję.
- W drzewo też nie, Stasiu...
- Nie?
- Nie, Stasiu...
- W drzewo też nie? No, dobra, to w płot.
- Dobrze. W płot tak. Dziękuje, Stasiu...
...i w tym momencie moja prywatna pompa ssąco-tłocząca zwana sercem odmówiła dalszej współpracy, reszta więc mnie litościwie ominęła. W Nowej Rzeczywistości Maria-Teodora wraz z Małgosią przywitały mnie butelką "Święconej" i czerstwym opłatkiem. Bez soli.
- Nareszcie! Czekamy i czekamy, od przeszło półtora roku. Do roboty!
Wściekły, mając przed oczyma niedawną scenę, skoczyłem do babci i zacisnąłem ektoplazmiczne palce na jej ektoplazmicznej szyi:
- Nie! Nie! Nie! - krzyczałem i dusiłem. Darłem się rozpaczliwie i dusiłem, wciąż mocniej i mocniej. - Słonie i tak są pod ochroną!
- Serduszko - usłyszałem spokojny głos żony - przestań, to mamusię boli.
- Nie! Mnie też boli! Bardziej! Wszystko na nic!... - rozpłakałem się jak dziecko.
- Nie mów tak, Janku – wychrypiała babcia, rozcierając szyję. - Wciąż mamy płoty.
21.09.2010
Nie będę cytować innych. Poczekam aż inni będą cytować mnie.
- skaranie boskie
- Administrator
- Posty: 13037
- Rejestracja: 29 paź 2011, 0:50
- Lokalizacja: wieś
Re: P-destynacja
Przyznam, że wymyślić taki scenariusz może tylko geniusz, albo...
Moderator na ósmym.
Podoba mi się to opowiadanko, tylko wymaga dokładnego przeczytania i dopisania ewentualnie brakujących słów, lub liter. Ale to tylko kosmetyka.
Poza tym to dobry tekst, ma niezłą fabułę, sprawnie napisany.
Nie mogę jednak ręczyć, że Miladora - w poczuciu (słusznym zresztą) misji, nie doszuka się w nim jakichś braków. Ale to chyba akurat może okazać się tylko z korzyścią dla utworu.

Moderator na ósmym.

Podoba mi się to opowiadanko, tylko wymaga dokładnego przeczytania i dopisania ewentualnie brakujących słów, lub liter. Ale to tylko kosmetyka.
Poza tym to dobry tekst, ma niezłą fabułę, sprawnie napisany.
Nie mogę jednak ręczyć, że Miladora - w poczuciu (słusznym zresztą) misji, nie doszuka się w nim jakichś braków. Ale to chyba akurat może okazać się tylko z korzyścią dla utworu.




Kloszard to nie zawód...
To pasja, styl życia, realizacja marzeń z dzieciństwa.
_____________________________________________________________________________
E-mail
skaranieboskie@osme-pietro.pl
To pasja, styl życia, realizacja marzeń z dzieciństwa.
_____________________________________________________________________________
skaranieboskie@osme-pietro.pl
- 411
- Posty: 1778
- Rejestracja: 31 paź 2011, 8:56
- Lokalizacja: .de
Re: P-destynacja
O! Skaraniek! Jak milo...
Wielkie dzieki za wizyte i dobre slowo.
Milego,
J.

Wielkie dzieki za wizyte i dobre slowo.
Mowy nie ma! Sprawdzany byl x-razy (nie tylko przeze mnie), wszystko jest na swoim miejscu, nie brakuje absolutnie niczego. Ok, zgodze sie, ze moze jakies literki zamienily sie gabarytami, aleskaranie boskie pisze:tylko wymaga dokładnego przeczytania i dopisania ewentualnie brakujących słów, lub liter.
(Jesli juz, to slyszalam rózne ciekawe slowa nt stanu mojego umyslu, ale to akurat mnie cieszy. Wciaz jeszcze.)skaranie boskie pisze:to tylko kosmetyka.

Milego,
J.
Nie będę cytować innych. Poczekam aż inni będą cytować mnie.
- Gloinnen
- Administrator
- Posty: 12091
- Rejestracja: 29 paź 2011, 0:58
- Lokalizacja: Lothlórien
Re: P-destynacja
411 pisze: pożądną

Niechaj inny wiatr dzisiaj twe włosy rozwiewa
Niechaj na niebo inne twoje oczy patrzą
Niechaj inne twym stopom cień rzucają drzewa
Niechaj noc mnie pogodzi z jawą i rozpaczą
/B. Zadura
_________________
E-mail:
glo@osme-pietro.pl
Niechaj na niebo inne twoje oczy patrzą
Niechaj inne twym stopom cień rzucają drzewa
Niechaj noc mnie pogodzi z jawą i rozpaczą
/B. Zadura
_________________
E-mail:
glo@osme-pietro.pl
- skaranie boskie
- Administrator
- Posty: 13037
- Rejestracja: 29 paź 2011, 0:50
- Lokalizacja: wieś
Re: P-destynacja
Z tym spróbuję polemizować.411 pisze: Sprawdzany byl x-razy (...) nie brakuje absolutnie niczego.
Albo napisz co znajdowaliśmy w parku, albo zmień na "znajdowaliśmy się".411 pisze:Znajdowaliśmy w Parku Miejskim, słonko przygrzewało, a nasze pociechy bawiły się najpiękniej i najspokojniej w świecie na placu zabaw.
Dwukropek chyba nie na miejscu, wystarczyłaby jedna, maleńka kropka.411 pisze:Faktycznie, żal było im przerywać: Staś sypał właśnie...
Bywa też, że nie brakuje, ale jest jakby za du zo...
Wybacz, nasza mowa nie przewiduje takich liczebników. Jeśli już, to "zero przecinek sześć", a najlepiej "sześć milimetrów".411 pisze: zero sześć, zero siedem centymetra
A cóż to znów za stwór?411 pisze:aetanolem.
I tak można po trochu punktować to "sprawdzanie x razy".
Pomijam już ortografa, o którym była łaskawa napisać Glo(chyba, że masz na myśli pożądną od słowa pożądanie).
Nie chciałem wyszczególniać, stąd moja propozycja, żeby przejrzeć i poprawić. Wybacz, punktowanie na twoje wyraźne życzenie.
A to za korektę!



Kloszard to nie zawód...
To pasja, styl życia, realizacja marzeń z dzieciństwa.
_____________________________________________________________________________
E-mail
skaranieboskie@osme-pietro.pl
To pasja, styl życia, realizacja marzeń z dzieciństwa.
_____________________________________________________________________________
skaranieboskie@osme-pietro.pl
- 411
- Posty: 1778
- Rejestracja: 31 paź 2011, 8:56
- Lokalizacja: .de
Re: P-destynacja
Ok, mea culpa.
Ale w koncu co trzy pary oczu, to nie dwie...
Cale zycie uczymy sie pokory.
Jeszcze cos? Chetnie poprawie, naprawde!
J.
Ale w koncu co trzy pary oczu, to nie dwie...
Cale zycie uczymy sie pokory.

Jeszcze cos? Chetnie poprawie, naprawde!

J.
Nie będę cytować innych. Poczekam aż inni będą cytować mnie.
- Ewa Włodek
- Posty: 5107
- Rejestracja: 03 lis 2011, 15:59
Re: P-destynacja
ooo, bodaj się takie Julki na kamieniu rodziły!!! Bo tak czytałam, i czytałam, i już się nosiłam z zamiarem dopisania epilogu, w którym zabijam Stasia ze szczególnym okrucieństwem, a tacie każę na to patrzeć, a potem przybijam język taty do stołu trzycalowym bratnalem i każę mu powtarzać sto razy bez przerwy i bez zająknięcia: "nigdy więcej nie pozwolę, żeby moje dziecko zabijało"...
Fajne opowiadanie, poczytałam z dużą przyjemnością...
pozdróki posyłam liczne...
Ewa


Fajne opowiadanie, poczytałam z dużą przyjemnością...

pozdróki posyłam liczne...
Ewa
- 411
- Posty: 1778
- Rejestracja: 31 paź 2011, 8:56
- Lokalizacja: .de
Re: P-destynacja
Dzieki Ewcia za odwiedziny. Milo, ze sie podobalo i wdziecznie odsylam równie liczne pozdrowienia.

PS A moze to jest pomysl? Piszmy razem? Wszyscy? Kazdy po dwa, trzy zdania, ew. calym akapicie, max.100 slów?

PS A moze to jest pomysl? Piszmy razem? Wszyscy? Kazdy po dwa, trzy zdania, ew. calym akapicie, max.100 slów?
Nie będę cytować innych. Poczekam aż inni będą cytować mnie.