Harfa i Miecz - Pomoc
-
- Posty: 492
- Rejestracja: 06 sty 2013, 10:12
- Lokalizacja: Rudnik nad Sanem
- Kontakt:
Harfa i Miecz - Pomoc
Teresa przeżywała rozdarcie. Dumna ze swego syna, równocześnie już za nim tęskniła, mimo że właśnie miała go w objęciach. Jej pulchny, roześmiany bobas był teraz wysokim, długowłosym brunetem o długich, rozpuszczonych włosach i ładnie przystrzyżonym zaroście. Dojrzał, zaprzeczyć nie mogła. W końcu dwudziestolatek to człowiek pełnoletni! Tak mówią. Pogodzona z mijającym czasem, w końcu pozwoliła synowi wyruszyć na tę wyprawę. No... cóż by to była za matka, która zabrania dziecku realizować marzenia? Jednak tęsknota urosła do poziomu tej po stracie męża. Świeci słońce, niebo jest czyste, woda spokojna... zawsze jakieś pocieszenie...
Nicolas czuł to samo. Correze'owie byli do siebie przywiązani. Niezaprzeczalnie, na zawsze. Ale każda rodzina tak ma. Ludzie – inni też – potrafią za sobą skoczyć w ogień. Mimo iż na co dzień mają lenia, uciekają przed wykonywaniem najprostszych prac. Ojca nie znał, ale i tak tęsknił. Wiedział co spowodowało jego odejście. Jak na złość, napad piratów na Woodport miał miejsce akurat wtedy, gdy urodził mu się syn. Rodzinne miasteczko zostało obronione Wkrótce pochowano paru mieszkańców. Każdemu przeszkadzało to, że cmentarz musi urosnąć.
Bez dzielnych obrońców nie byłoby mowy o wypłynięciu fregaty Belmontaine w rejs dokoła świata. Póki co, jeszcze dryfował, przycumowany do pomostu blisko drewnianego budynku portu. Rozbudowywano go latami, aż postał duży, duma miasta. Dom statków, jak mówiono. Woodport leżało na północo-zachodnim brzegu kontynentu, Tristglen, więc często przybywały istoty z innych części świata. Małe miasto dobrze prosperowało dzięki handlowi. Ruch latem i na wiosnę był spory.
To lato już wzbudziło sensację. Kapitan Ranald miał fantazję. Wiele chciał, zdobył wykształcenie, możliwości nie brakowało. Mówiono, że jego pewność siebie ma słuszność. Wielu również twierdziło, że ma jej zbyt dużo. Nosił modne ubrania, pracował nad swoim krasomówstwem, znał mapy jak mało kto. Teraz żegnał wylewnie mieszkańców, ubrany w niebieski garnitur, takież spodnie, czarne, wypolerowane buty, bufiastą, białą koszulę i perukę, białą o poskręcanych w pukle włosach. Jasna cera i owalna twarz pasowały do tego ubioru. Nicolas był zupełnym przeciwieństwem Ranalda, jeżeli chodziło o modę. Biała koszula z czarnymi guzikami na kołnierzu luźno rozpięta leżała na jego ciele. Spodnie miał czarne, również luźne. Czarne but nie stanowiły szczytu zadbania, jak u kapitana. Miał on jednak prawie dziesięć lat więcej niż Nicolas, więc może to coś znaczyło? Może starsi ludzie bardziej przestrzegali, czego przestrzegała większość...?
Obecnie wszyscy zgadzali się co do tego, iż uścisk dłoni jest niewystarczającym pożegnaniem. Ściskali się „na misia”, całowali, głośne śmiechy, ostatnie rodzinne chwile przejęły miasto! Skrajna radość, taka, której na co dzień nikt nie okazuje. Ta skrajność przejdzie w inną, wywołaną tęsknotą i żalem Pierwsza była przyjemna, natomiast tej drugiej każdy chciał uniknąć. No, ale czy całe miasto mogło się zapakować do niewielkiego statku i odpłynąć w daleki rejs?
Doszło do tego złego. Do rozstania. Załoga wchodziła na statek. Ładnie wyglądał oświecony słońcem. Żagle na wysokich, mocnych słupach brązowego okrętu były jeszcze opuszczone. Statek podobno potrafił osiągnąć dużą prędkość. Miał sporo okienek, kajut starczy dla wszystkich. Działa również wyglądały na solidne. Galion, drewniany, przedstawiający kształtną syrenę bardzo zdobił statek. Już rozwijano żagle, wszyscy byli na pokładzie. Krzyczeli ostatnie ciepłe słowa do bliskich, pożegnania, machali im. Wiatr wiał rześki i chłodny. Wioślarze mogli oszczędzać siły. Kapłan starannie ochrzcił pojazd, nie powinno być problemów w podróży. Ranald trwał bez obaw. Jak wszyscy płynący. Ci ludzie znali się na swoich obowiązkach. Wszyscy pływali już na różne wyprawy. Nicolas miał za sobą krótkie rejsy handlowe na małych statkach i połowy ryb...jakoś zdołał trafić na statek. Doceniano jego zdolności i zapał. Poza tym dobrze pływał. Nadano mu funkcję młodszego marynarza. Przyjął ją bez wahań. Uznał tę podróż za swoją życiową szansę. Pierwszy duży wypad na ocean... marzenia spełniają się powoli. Zabalował z kolegami w tawernie po tym, jak doszło to do niego doszło. Obiecał sobie, obiecał w modlitwie, iż dobrze spisze się w otrzymanej misji. A matce, że powróci zdrowy. Tymczasem statek wypłynął. Wybrzuszone żagle niosły go sprawnie, ciął fale jakby był mocną kosą tnącą łany delikatnego zboża. Nicolas, trzymając się barierki, oglądał wodę, fale tworzone przez okręt. Reszty załogi nie fascynował już ten widok. Młodzieniec wciąż nie mógł wychwalał myślami wodę. Wodzie, która krystalizowała się w słońcu. Wodę, której czystość była nieskazitelna. Wodę, która dawała życie. Wodę, która mogła je odebrać. W kilka sekund.
Podróż będzie pewnie trwała kilka lat... w słońcu, w deszczu, burzy, suszy. A co, gdy spadnie śnieg, powstanie lód? Pewnie załoga ma na to sposób, jednak Nicolasa ogarnęły zmartwienia. Co, jeśli zaatakuje ich wróg, piraci? Co jeśli... nie! Nie może myśleć o morskich potworach. O krakenie, wężach wodnych, długich jak mury miast... NIE! Choćby o groźnych rekinach... ale nie jest dobrym to, że ludzie, inni mieszkańcy powierzchni, wdzierają się na teren wodnych stworzeń. Do ich domów niemal. Ale przecież ludzie, orkowie, krasnoludowie, wszyscy, najeżdżają na siebie, atakują, grabieżą... a sylwanowie walczą z nieporządkiem. Kolorowi ludzie, ludzie żywiołów, tak o nich mówią. Ludzie jednak nie umieją w jednej chwili przybrać postaci ogników. Żywiołów. Ale sylwanowie też rodzą się z matek. Tak samo jak ludzie. Podobno raz na wiele lat jakiś sylwan powstaje bezpośrednio z żywiołu. Wykluwa z ziemi, schodzi jako promyk ze słońca, wychodzi z wody... tylko w czasie wielkich wojen padały deszcze gwiazd, promieni słonecznych... lecz po zaprowadzeniu harmonii większość z tych odchodziła. Istoty o niesamowitych zdolnościach chyba nie mogą być Tu przez cały czas. Ponoć istnieją także inne światy, których trzeba pilnować.
Ruszyli po południu, nadchodzi wieczór. Praca najpewniej ruszy od jutra. Zachodzące słońce... mijający czas. Umykał, zatrzymać wielu próbowało. Lata miną zanim odwróci wzrok. Szybko1 To uspokajało. Zaraz znów ujrzy mamę. A trochę później ogarnie go starość i... no, niestety. A statek, piękny, mocny, kiedyś pójdzie na opał do kominków. Wszystko ucieka. Trzeba korzystać, póki jest. Noc... tę wykorzysta na sen. Na kolacją poszedł równie szybko jak wrócił. Oby tylko jeszcze chwilę popatrzeć na księżyc., który zapanował na niebie. Teraz to on odbijał się w wodzie. W wodzie tańczyły srebrne ogniki. Nicolas wyobraził sobie sylwanów, patrzących na statek z dna oceanu. Załoga... kamraci, jak postanowił mówić młodzieniec, schodziła pod pokład. Szykowali się do snu. Wszedł do małej kajuty – zaprowadził go kapitan – niedużej, o równych ścianach, jednym oknie, i czterech hamakach. Przy jednej ścianie wisiały dwa, jeden pod drugim, przy drugiej tak samo. Nicolasowi udało się miejsce z którego mógł patrzeć bezpośrednio na okno. Mógł siedzieć naprzeciwko niego. Zajął niższy hamak, pewnie to i lepiej. Leżąc, oglądał przez chwilę krajobraz za oknem. Zasnął uśmiechnięty. Spał spokojnie.
Budził się parę razy. Trochę to wskazywało na niecierpliwość. Ale co tam. Marzenie to rzeczywistość. W końcu nastał poranek i Nicolas wyskoczył z kajuty na pokład. Wdychał łapczywie tlen obmyty oceanem. Na śniadanie chleb z serem, szynką czy innymi takimi. Nic specjalnego. Jednak na statku smakowały inaczej. Podobno jedzenie podane na ładnym naczyniu jest smaczniejsze. Zapewne tak samo było, gdy je się w ładnym miejscu. Młody żeglarz uważał obecne za przepiękne. Gwar rozmów niosło echo. Byli na pustej przestrzeni. Tylko woda, kilka obłoczków na niebie, słońce, wiaterek i oni. Wolność. Dobrze jest, gdy nikt nie czyha na nikogo z batem. Nikt nikogo nie trzyma na łańcuchu. Wszyscy mają wolny wybór. Mogą w życiu robić wszystko. Wolność nie ma wad. Poza jedną! Nadużywaniem jej. Wielu sądzi, że są ponad prawem. Jeżeli jest jako takie, jest omijane, bo niejedni żyją w przekonaniu, że zakazy i nakazy zaprzeczają wolności. Zapomina się też, iż nikt nie jest bardziej wolny od drugiej istoty. Lepszy.
Nicolas dostał zadanie. Miał wejść na jedną z dziupli statku i z wysoka obserwować okolicę. Po siatce, rozwieszonej między słupami na żagle, wspiął się na miejsce docelowe. Misji. Proste zadanie potraktował jak coś niezwykle ważnego. To motywowało do pracy. Nie potrzebował lunety. Począł patrolować wzrokiem horyzont. Patrzył również na pokład. Ludzi, którzy robili swoje. Czyścili pokład, wiązali węzły... ćwiczyli fechtunek. Woda falowała spokojnie. Słońce się w niej odbijało, zostawiając jej w prezencie złote kryształki. Coś ładnie błyszczącego, ale nie do wzięcia w ręce. Wszystko szło dobrze.
Nicolas nie mógł jednak ze swego stanowiska oglądać kuchni. Gruby kucharz kroił właśnie warzywa. Starszy o zmarszczonym czole, skórze ciemnej. Miał na sobie biały fartuch. Był łysy. Niebieska koszula pod fartuchem i białe spodnie próbowały dodać mu uroku. Na ścianach porozwieszał wcześniej patelnie i inne narzędzia kucharskie. W niedużej spiżarce leżały przeróżne produkty z których tworzył dania. Jego pracę kontrolowało kilku marynarzy. Mieli przynajmniej taki wrażenie. W sumie nikt nie kazał im tego robić. Śnieżnobiałe koszule i czarne, bufiaste spodnie wprost oblegały kucharza. Wszyscy trzej mieli ciemną karnację.
- Lepiej byście zrobili, gdybyście mi pomogli – mówił pracujący.
- Daj spokój, Lui – żartował jeden. - Przecież wciąż oceniamy twoje słabo doprawione dzieła.
Usiłował puszczać mimo uszu ich uwagi. Kroił dalej, by wrzucić warzywa do garnka z wodą.
- Ale sól lubisz na pewno – śmiał się drugi. - Widać po tej oponce pod fartuchem. Skoro tak solisz, to przynajmniej to jedzenie będzie trwałe. Jedna zaleta... - westchnął.
- Wcale nie – warknął cicho Luigi.
- To dziwne, bo jakoś wszystko czuję… - głośno myślał trzeci. Podrapał się po bujnej, czarnej czuprynie. –
- Bo masz zły smak – skrytykował kucharz.
- Bo źle gotujesz – przedrzeźnił krótko ścięty młodzik. Podebrał właścicielowi całą marchewkę. Ugryzł i zaraz wypluł. – Coś ty z tym zrobił!?
Tego było za wiele. Kucharz odepchnął go od swojego stanowiska. Na chwilę do kuchni wszedł jeden z wioślarzy. Łysy, barczysty ubrany tylko w spodnie ze skóry.
- Co się dzieje!?
- Ooon czegoś dosysypał do potrawki i – jąkał się beznadziejnie karzeł o krótkich włosach i zaroście.
- Wcale nie! Oni mi przeszkadzają w pracy! Nie mogę się skupić przez ich gadaninę! Proszę ich wyprowadzić! – Krzyczał kucharz. Wrzał już jak woda w garnku. Bójka rozgorzała. W końcu kucharz i osiłek wygonili natrętnych krytyków kulinarnych. Podobnie mieli wioślarze. Spierali się o to, kto był najsilniejszy. Zwykłe prężenie mięśni zastąpiło sprawdzania, kto szybciej wiosłuje. Wkrótce wszyscy zeszli pod pokład. Statek kołysał się na wszystkie strony.
- Na chwilę spuścić was z oka i wszystko diabli biorą! – wrzeszczał Ranald na wioślarzy.
- Wszystko byłoby dobrze, gdyby ktoś nie zaczął nagle uważać się na lepszego! – krzyknął długowłosy brunet o jasnej cerze. – Jeszcze tak parę razy i wszystko weźmie w łeb! – nieświadomie prorokował.
Na pokładzie miał miejsce konkurs na najlepszy węzeł.
- Nie tak, to ci się zaraz rozleci! – wrzeszczał wysoki blondyn odziany na biało.
- A właśnie, że tak! Nie znasz się nawet! – odwarknął starszy brunet, przygarbiony brodaty. – Może i jestem stary, ale sklerozy nie mam!
Młodszy odebrał mu gwałtownie sznur. Zasupłał inaczej.
- Tak się robi! – jak gdyby nie można było tego zrobić wcześniej. Oberwał za to od starego zasłużonego kuksańca w bok. Znudzeni, pragnący wrażeń majtkowie przyłączyli się do bitki. Kapitan, zobaczywszy co się święci, wezwał straż. Ludzie w skórzanych zbrojach i z długimi szablami w dłoniach nawet nie czekali na rozkazy. Szarpanina rozgorzała jeszcze bardziej. Jednak szable w dłoniach straży dały do myślenia
Niebo zajęła czerwień. Słońce wolno zachodziło. Nicolas przez cały czas przypatrywał się
wszystkiemu z wysoka. Nic nie było tak, jak pragnął. Załoga profesjonalistów pozostała marzeniem. Żeglarze wspierający siebie nawzajem w trudnych jak i łatwych sytuacjach... może kiedy indziej ich znajdzie. Po wszystkim. Ludzie wrócili do pracy. Zostało im niewiele czasu. Za moment kolacja. Najpewniej odbędzie się w grobowej ciszy, a nie w weselnej atmosferze. Tak było. Wszystkie usta trwały w szczelnym zamknięciu. Tylko czasem ich właściciele wpuszczali przez nie trochę powietrza. Wpuszczali przez gęby jedzenie. Była pieczeń, sałatka jarzynowa, dla każdego herbata, odrobineczka wina... Soli tyle, ile powinno być. Żadnej przesady, żadnych braków. A jedzenia cała masa. Tyle różności... żeglarze, którzy wszczęli kłótnię z kucharzem, kłamali? A może faktycznie coś im nie pasowało? Nicolas, ani nikt z obecnych, nie miał siły czy ochoty o tym rozmyślać. Najlepszym rozwiązaniem było pójść do łóżek tuż po kolacji. Nicolas nie mógł zasnąć. Miał głośną nadzieję, iż każdemu sprawiało to problem tego wieczoru. Tego, gdy księżyc świecił blado. Tego wieczoru, gdy gwiazdy nie chciały patrzeć na ziemię. Wieczoru, kiedy wiara w ludzi mogła zostać przytłumiona. Nadziei na to, że jutro będzie lepiej.
Każdy sprawiał wrażenie, jakby zupełnie zapomniał o wydarzeniach ostatniego dnia. Nicolas nie miał ochoty nikomu niczego przypominać. Lepiej obejść się bez kolejnej awantury. Następnej, następnej... pretekst zawsze przyjdzie. Trwało śniadanie. Siedzieli na drewnianych krzesłach o szerokich oparciach przy prostokątnym, mocnym stole. Kucharz postarał się o duży, biały obrus. Stanowisko do rozmów i spożywania straw znajdowało się między krętymi, jasnymi schodami na górę, gdzie był ster kapitański i stolik na jego mapę. Stamtąd Ranald miał dobry widok na wszystko, co przed statkiem. Zresztą ciągle nosił ze sobą lunetę, więc miał dobry widok na wszystko. Jedli zupę. Pomidorową. Pewnikiem pierwsze danie. Wiaterek lekko gładził skórę, słońce budziło swym dotykiem świat. Obłoki sunęły leniwie po błękicie.
Rozmowy i śmiechy opanowały uszy wszystkich zebranych. Wszyscy zachowywali się jak odwieczni kamraci. Wina trochę było, więc co słabszym języki odmówiły posłuszeństwa.
- Dobra, cicho! - zakrzyknął Ranald, wstawszy gwałtownie. - Mam historię! - Wiedzieli co to oznacza. Zapanowała cisza jak makiem zasiał. Łaknęli opowieści. Każdy by łaknął, gdyby ogarnęła go wielogodzinna nuda.
- Także ten... było ciemno! Deszczu lało tyle, co jest teraz pod nami. Pioruny grzmiały jak szlag. Tak, jakby wszyscy Bogowie wszechświata i wszech czasów strzelili na nas ogromnego focha. Jesteśmy na statku. Wielki galeon... - szukał nazwy - „Pogromca”! I nagle ni stąd ni zowąd zaatakowały! - Przez cały czas gestykulował szalenie, teraz jednak rąbnął obiema pięściami w stół. Luigi aż podskoczył z obawy o swój obrus. Co, jeśli to na nim ten heros będzie wizualizował swój pojedynek z jakimś okropnie strasznym czymś!?
- Także ten... było ciemno! Deszczu lało tyle, co jest teraz pod nami. Pioruny grzmiały jak szlag. Tak, jakby wszyscy Bogowie wszechświata i wszech czasów strzelili na nas ogromnego focha. Jesteśmy na statku. Wielki galeon... - szukał nazwy - „Pogromca”! I nagle ni stąd ni zowąd zaatakowały! - Przez cały czas gestykulował szalenie, teraz jednak rąbnął obiema pięściami w stół.
Luigi aż podskoczył z obawy o swój obrus. Co, jeśli to na nim ten heros będzie wizualizował swój pojedynek z jakimś okropnie strasznym czymś!?
Drużyna wydała okrzyki radości. Każdy chlapnął solidny haust wina.
- No dalej! Walki! – Krzyczeli rozentuzjazmowani. Niektórzy chwytali za noże.
- Walka była, i to jaka! – Zakrzyczał Ranald. Jego opowieść chwyciła. – Nagle jak rekin z wody wyskoczył wielki, straszny Kranek. Ośmiornica była jak nasz statek! Chwytamy za broń. Nagle jak zatrzęsło statkiem, tośmy wszyscy padli z hukiem na dechy! Gigantyczny mąż morski patrzył na nas swoimi ślepiami, czarnymi jak smoła – to ostatnie zawarczał przerażająco. Ciągle machał rękami, walił rękami w stół. Przyładowałem ośmiornicy z łuku prosto w jedno z dziesięć ślepi! – tu napiął niewidzialną cięciwę i wystrzelił strzałę gdzieś hen daleko. – To samo zrobiłem wężowi. Pokraka próbowała się do nas zbliżyć, wtedy ja hyc mu na ogon, wyciągam swój błyszczący w słońcu miecz i wbijam gadowi w ogon. – Na szczęście dla niego nikt nie przyłożył uwagi do tego, że przecież w opowieści była burza i noc. – Zawył wściekle, wtedy ja biegnę po tym ogonie aż docieram do łba i rozpłatałem mu czachę! Potem przeskoczyłem na krakena. Kilkumetrowy skok trochę mnie zmęczył, ale jednak siłę mam nie byle jaką! – wypiął dumnie pierś. Machał ręką tak, jakby miał w niej miecz. – Ciąłem jego odnóża tak łatwo, jak swój tort weselny – nikt nie wiedział, że kapitan jest kawalerem. O tym zdarzeniu napisano poemat! To nie byle co!
Ziomkowie przysunęli się do niego. Tęgi, długowłosy blondyn, siedzący naprzeciw Ranalda, uniósł brew w oczekiwaniu na to cudowne dzieło o wielkim herosie. Ranald stracił pewność siebie. Skulił się w sobie. Zsunął się trochę z krzesła, tak, jakby chciał zapaść się pod pokład.
- Otóż… to było… tak … - Nagle zaswędziała go czupryna. Czuł, że przesadził. Serce zabiło mocniej. Z nerwów.
- Opowiem wam o Ranaldzie,
Pogromcy… demonów z…
Próbował warzyć słowa. Jedne były zbyt ciężkie, inne lekkie jak piórka. Koledzy wybuchli szalonym śmiechem. Tylko Nicolas nie zaakceptował wyśmiewania kapitana. Zachował trzeźwe myślenie. Niepokoiły go chmury nad statkiem. Były coraz ciemniejsze. Szybko… taki nagły sztorm… nie, wolał nie dopuszczać myśli o sztormie.
Nagle o burtę statku rąbnęła potężna fala. „Belmontaine” ledwo odzyskał równowagę, gdy z drugiej strony zaatakowała równie silna. Deszcz walił z nieba tak mocno, że dudnienie mogło przyprawić o ból głowy. Przybrał diabelnie nieznośny hałas. Nagle strzelił w wodę zakrzywiony piorun. Rozdarł powietrze przeraźliwy hałas. Fale hulały chaotycznie. Członkowie załogi krzyczeli ze strachu. Rozbiegli się byle gdzie. Wielu biegło pod pokład. Przy drzwiach rozgorzała bójka. Każdy rozpaczliwie próbował wejść. Odciągnięci od wejścia z impetem atakowali je. Odtrącali innych od niego. Statkiem bujało, wszyscy padali na dechy. Przewrócone beczki turlały się w tę i w tę Ludzie płakali, próbowali wznosić modlitwy. Ściągali żagle, próbowali opanować statek wiosłując. Nicolas biegał do swoich kamratów
- Do pracy! Nie dawajcie za wygraną! Do roboty! – Wykrzykiwał na całe gardło. Był przerażony. Pobladł jak ściana. Chciał jednak zmotywować do działania wszystkich na pokładzie. Złapał wiadro i wylewał wodę z pokładu. Grupka kolegów mu pomagała. Kiedy wylewał nadmiar wody z pokładu, Nicolas zauważył w wodzie kilka pływających żwawo jasnoniebieskich ogników. Nagle ujrzał falę, która atakowała go z naprzeciwka. Patrzył na nią przerażonymi oczami. Nagle przed nim urosła wielka fala, która zjadła tę atakującą. Żeglarz osłupiał. Upuścił wiaderko. Nie dowierzał temu co zobaczył. Ta, która go uratowała, rozdzieliła się na kilka mniejszych, które i tak bez najmniejszego problemu pokonywały te fale, które zagrażały fregacie. Wszyscy teraz stali jak sparaliżowani. Obserwowali zajadłą bitwę fal. Trwało to jeszcze kilka minut.
Słońce wyszło zza chmur. Wiatr spowolnił, woda ucichła. Z niej wynurzyły się trzy niebieskie ogniki. Kamraci próbowali powstrzymać oddech. Obawa o życie przeminęła. Wiedzieli, co to za stworzenia. Kiedy ogniki znalazły się jakieś pół metra nad pokładem, rozbłysnąwszy błękitnym światłem nagle stały się ludźmi. O ciemnoniebieskich skórach. Mieli na sobie ubrania. Ciemnoniebieskie koszule na białe guziki, takież spodnie i czarne buty. Nie przemokli w ogóle. Jedna kobieta i dwóch mężczyzn. Obaj byli szerocy, barczyści, bardzo umięśnieni. Bliźniacy, ocenił Nicolas. Glowy mieli dość kwadratowe, jednak pociągające. Włosy czarne, proste i długie. Delikatnie padały na plecy. W środku stała dziewczyna. Niebieskie .włosy wyróżniały ją od jej ziomków. Była smukła, dobrze zbudowana. Oczy mieli takie, jak ludzie. Wszyscy troje akurat zielone.
- Coście narobili! –grzmiała dziewczyna. – sprowadziliście na siebie gniew oceanu! Po co, dlaczego!? Pytam!
- My!? – odważył się Ranald. – To był zwykły sztorm, co nam do tego?
- Bardzo wiele! Kłótniami, kłamstwami i wrogością nie osiągniecie sukcesu! – odetchnęła głęboko, by uspokoić nerwy. Wszyscy z załogi zamilkli. Speszyło ich ich własne zachowanie podczas przygody.
- Nie mamy na was teraz czasu – przemawiała powoli i spokojnie. – Co miało być powiedziane, zostało przed chwilą. Byliśmy na zwiadzie. Patrolowaliśmy wody te blisko i te z dala od Ysanaaru. Natknęliśmy się nocą na wasz okręt. Postanowiliśmy was śledzić. Jakoś usłyszeliśmy, że to rejs dookoła świata – kamraci popatrzyli po sobie. – Ktoś z kimś może o tym gadał, nieważne. Słuchaliśmy waszych kłótni wczoraj i dzisiaj. Zło prowadzi do śmierci. Tylko do śmierci. Byliście tak zajęci swoimi kłótniami, że nie zauważyliście nawet nadchodzącego sztormu. Jeśli ciężko było to zrobić… doświadczeni żeglarze są przygotowani na takie rzeczy – Mówiła jak najęta. – Mniej więcej, przynajmniej. No dobra. Na nas już pora. Przemyślcie sobie wasze zachowanie. Wróćcie na ląd. Wyruszycie, gdy będziecie naprawdę gotowi.
Przekształcili się w ogniki i zanurkowali w oceanie. Zniknęli. Załoga szemrała między sobą o słowach sylwanki. Jednak nowa kłótnia nie powstała. A w umyśle Nicolasa zagościło kilka kolejnych słów dziewczyny.
- Przyjdź. Nad brzeg Woodport. Z samego rana za tydzień.
Jakoś się wytłumaczyli przed wszystkimi w miasteczku. Każdy czuł głębokie zawiedzenie. Rozczarowanie, Zabrakło uroczystego powitania, heroicznych opowieści, który załoga mogłaby opowiadać godzinami, westchnień zachwytu, które wydawaliby obywatele słuchając ich. Była za to zszargana duma i honor Ranalda, który obiecał dokonać wielu odkryć. Mimo wszystko przybyłych powitano uprzejmie. Rodziny rozpłynęły się w szczęściu mimo wszystko. W karczmie nie zorganizowano wielkich harców, ale zgromadzeni przeżyli przyjemne chwile we wspólnym gronie. Coś, czego brakowało załodze „Belmontaine’a” jak nigdy dotąd.
Nicolas nie mógł spać. Przeleżał niespokojnie noc, a tuż przed świtem wymknął się na plażę. Stanął na brzegu i ujrzał błękitnego ognika wynurzającego się z wody, a po chwili piękną błękitno skórą.
- Byłeś bardzo dzielny. Rozważny, opanowany. Tego brakło reszcie – mówiła miłym tonem, a on stał urzeczony. – Chcę ci to dać – wyjęła z kieszeni spodni naszyjnik. Małe perełki na sznurku. – Chcę, abyś go nosił przez cały czas. Nie zdejmował. Przyjmij piękną ozdobę dla ciała. I wdzięczność sylwinów dla duszy – założyła mu go na szyi.
- Dz… dziękuję. Będę go nosił z dumą. Czy… czy mogłabyś mi zdradzić… swoje imię – ale ona już płynęła jako ognik w sobie znaną stronę.
Odpłynęła, ślad po niej zaginął. Odwrócił się zrezygnowany. Już pewnie jej nie ujrzy. Spuścił wzrok i szedł wolnym krokiem, powłócząc nogami. Nie poznał jeszcze tak pięknej i mądrej istoty. Wyglądało na to, że nie pozna. Zawsze miał problem ze znajomościami. Z nawiązywaniem przyjaźni. Miłości… o tym nawet przestał marzyć. Pragnienie wracało, potem następował ból niepowodzenia, pragnienie odchodziło, ból zostawał. I tak już wiele razy. Piękne osoby go nie chciały, po prostu. Odchodziły, wszyscy odejdą. Pozostaje wieczne, nudna, mroczna, samot…
- Sinda – w myślach usłyszał głos kobiety.
Nowa wersja:
Harfa i Miecz
Pomoc.
Teresa przeżywała rozdarcie. Dumna ze swego syna, tęskniła za nim, choć miała go w objęciach. Choć jeszcze nie wypłynął. Jej pulchny, roześmiany chłopczyk wyrósł na wysokiego bruneta o długich włosach i ładnie przystrzyżonym zaroście. Pogodzona z mijającym czasem, pozwoliła synowi wyruszyć na tę wyprawę, bo która matka zabroni dziecku realizować marzenia? Jednak tęskniła, tak jak po stracie męża.
Nicolas czuł to samo. Ojca nie znał, bo napad piratów na Woodport miał miejsce akurat w dniu jego narodzin.
Tata. Jego prywatny heros. Osobisty wybawca świata. Kilka dni po bitwie pochowano kilku obrońców. Ale każdy był ważną osobą.
Miasteczko leżało na północo-zachodnim brzegu kontynentu, Tristglen, więc często zaglądali tu przybysze z innych części świata. Mieścina dobrze prosperowała dzięki handlowi. Ruch latem i wiosną wzrastał. Wylewne pożegnania trwały i trwały. Nikt nie chciał ich kresu, który niestety w końcu nastał.
Belmontaine wypływała w rejs pod dowództwem kapitana Ranalda, człowieka pewnego siebie, wykształconego znawcy map. Załoga wchodziła na statek. Nicolas miał za sobą krótkie rejsy na okrętach handlowych i rybackich. Na rejsach pracował sumiennie. Wydawał się kapitanowi przydatnym. Tę podróż potraktował jak szansę. Obiecał sobie w modlitwie, iż da z siebie wszystko pełniąc swoje zadania. A matce - że powróci zdrowy. Teraz, stojąc na pokładzie, patrzył w wodę, która w słońcu lśniła jak kryształ, była nieskazitelnie czysta, dawała życie i mogła je w kilka sekund odebrać. Podróż potrwa kilka lat... w słońcu, w deszczu, burzy. A co, gdy spadnie śnieg, powstanie lód? Pewnie załoga ma na to sposób, jednak Nicolasa ogarnęły zmartwienia. Co, jeśli zaatakuje wróg, piraci? Co jeśli... nie! Nie może myśleć o morskich potworach. O krakenie, wężach wodnych... NIE! Choćby o groźnych rekinach... ale nie jest dobrym to, że ludzie, inni mieszkańcy powierzchni, wdzierają się na teren wodnych stworzeń. Do ich domów niemal. Ale przecież ludzie, orkowie, krasnoludowie, wszyscy atakują, zabijają... a lifowie walczą z nieporządkiem. Kolorowi ludzie, ludzie żywiołów, tak o nich mówią. Ludzie jednak nie umieją w jednej chwili przybrać postaci ogników. Żywiołów. Ale te magiczne istoty też rodzą się z matek. Podobno tylko raz na wiele lat jakiś powstaje bezpośrednio z żywiołu. Wykluwa z ziemi, schodzi jako promyk ze słońca, wychodzi z wody... w czasie wielkich wojen padały deszcze gwiazd, promieni słonecznych, będących jak meteory... lecz po zaprowadzeniu harmonii większość z tych odchodziła. Istoty o niesamowitych zdolnościach chyba nie mogą być Tu przez cały czas. Ponoć istnieją także inne światy, których trzeba pilnować.
Ruszyli po południu, nadchodził wieczór. Zachodzące słońce... mijający czas. Lata miną zanim odwróci wzrok. Szybko. To uspokajało. Zaraz znów ujrzy mamę. A trochę później starość i... no, niestety. A statek, piękny, mocny, pójdzie na opał do kominków. Z kolacji wrócił równie szybko, jak poszedł . Oby tylko jeszcze popatrzeć na księżyc.. Teraz to on odbijał się w wodzie. W niej tańczyły srebrne ogniki. Nicolas wyobraził sobie lifów, patrzących na statek z dna oceanu. Załoga... kamraci, jak postanowił mówić młodzieniec, schodziła pod pokład. Szykowali się do snu. Wszedł do małej kajuty – zaprowadził go kapitan – niedużej, o równych ścianach, jednym bulaju, i czterech kojach. Przy jednej ścianie wisiały dwa, jeden pod drugim, przy drugiej tak samo. Nicolasowi przydzielono miejsce, z którego mógł patrzeć bezpośrednio na okno. Zajął niższą koję, pewnie to i lepiej.
Zasnął uśmiechnięty. Spał spokojnie.
Jednak podróż zawiodła Nicolasa. Załoga była skłócona. Żeglarze znający świetnie zasady i techniki wiązania węzłów, urządzili sobie konkurs na to, kto wiąże najlepsze. Wszystkim szło wyśmienicie, jednak każdy chciał koniecznie być lepszy od innego. Kłótnia wisiała w powietrzu. Wybuchła bójka.
W kuchni również. Kucharzowi niczego nie brakowało. Wyśmiewano go jednak. Za niezgrabne ruchy, duży brzuch. Gdy zaczęło brakować powodów do obrażania go, poczęli szydzić z jego gotowania. Kłamali. Obłudnie krytykowali coś, co im smakowało. Ludzie integrowali się tylko przy posiłkach. Na niby.
Drugiego dnia przygody, gdy żeglarze rozmawiali, kapitan pokusił się na małe przechwałki, aby. jakoś pokazać swoją wyższość. Opowiedział historię jednego ze swych rejsów.
- Także ten... było ciemno! Deszczu lało tyle, co jest teraz pod nami wody. Pioruny grzmiały jak szlag. Tak, jakby wszyscy Bogowie wszechświata i wszech czasów strzelili na nas ogromnego focha. Jesteśmy na statku. Wielki galeon... - szukał nazwy - „Pogromca”! I nagle ni stąd, ni zowąd, zaatakowały! - Przez cały czas gestykulował szalenie, teraz jednak rąbnął obiema pięściami w stół.
Drużyna wydała okrzyki radości. Każdy chlapnął solidny haust wina.
- No dalej! Walki! – Krzyczeli radośnie. Niektórzy chwytali za noże.
- Walka była i to jaka! – Opowieść chyba chwyciła. – Nagle, jak rekin z wody wyskoczył wielki, straszny Kraken. Ośmiornica była jak nasz statek! Chwytamy za broń. Nagle jak zatrzęsło statkiem, tośmy wszyscy padli z hukiem na dechy! Gigantyczny wąż morski patrzył na nas swoimi ślepiami, czarnymi, jak smoła – to ostatnie zawarczał przerażająco. Ciągle machał rękami, walił w stół. - Przyładowałem ośmiornicy z łuku prosto w jedno z dziesięć ślepi! – tu napiął niewidzialną cięciwę i wystrzelił strzałę gdzieś hen daleko. – To samo zrobiłem wężowi. Pokraka próbowała się do nas zbliżyć, wtedy ja hyc mu na ogon, wyciągam swój błyszczący w słońcu miecz i wbijam gadowi w ogon. – Na szczęście dla niego nikt nie przyłożył uwagi do tego, że przecież w opowieści była burza i noc. – Zawył wściekle, wtedy ja biegnę po tym ogonie aż docieram do łba i rozpłatałem mu czachę! Potem przeskoczyłem na krakena. Kilkumetrowy skok trochę mnie zmęczył, ale jednak siłę mam nie byle jaką! – wypiął dumnie pierś. Machał ręką tak, jakby miał w niej miecz. – Ciąłem jego odnóża tak łatwo, jak swój tort weselny – nikt nie wiedział, że kapitan jest kawalerem. O tym zdarzeniu napisano poemat! To nie byle co!
Ziomkowie przysunęli się do niego. Tęgi, długowłosy blondyn, siedzący naprzeciw Ranalda, uniósł brew w oczekiwaniu na to cudowne dzieło o wielkim herosie. Ranald stracił pewność siebie. Zmyślona historia przestawała się układać.
- Otóż… to było… tak … - Nagle zaswędziała go czupryna. Czuł, że przesadził. Serce zabiło mocniej. Z nerwów.
- Opowiem wam o Ranaldzie,
Pogromcy… demonów z…
Nicolas obserwował życie na statku, próbował się włączać w jego rytm i czekał. Doczekał sztormu, który nagle się rozszalał. Na burtę "Belmontaine" spadła druzgocąca fala, z góry zaś padały strugi deszczu. Na pokładzie panował chaos, który załoga próbowała opanować, z trudem utrzymując się na wściekle roztańczonych deskach. Przerażony Nicolas włączył się do akcji wraz z innymi, stojących w rzędzie marynarzy, czerpiących wiadrami wodę z zalanego pokładu, zauważył kila dziwnych, niebieskich ogników, jakby rozlanych po wodzie. Wzrosły trzy wielkie fale. Ku zdumieniu załogi, padały one na fale atakujące fregatę, niszcząc je. Wprost je zjadały. Pioruny grzmiały coraz rzadziej, w końcu całkiem przestały. Magiczni obrońcy statku zainterweniowali jeszcze kilka razy. Wszystko ucichło.
Zza chmur wyjrzało słońce, a z wody wynurzyły się trzy błękitne ogniki, które z wolna uniosły się w górę, i tuż nad pokładem przemieniły w kobietę i dwu mężczyzn o skórach w kolorze indygo.
- Czemu wywołaliście gniew oceanu? Pytam! - Warknęła kobieta.
- My!? – odważył się Ranald. – To był zwykły sztorm...
- Nie! Rozpętały go wasze kłótnie kłamstwa i wrogość – odetchnęła głęboko. – Co miało być powiedziane, zostało powiedziane przed chwilą – kontynuowała. - Byliśmy na patrolu wód w pobliżu Ysanaaru, gdy natknęliśmy się nocą na wasz statek, więc postanowiliśmy was śledzić. Słuchaliśmy waszych kłótni wczoraj i dzisiaj. Zło prowadzi do śmierci. Tylko do śmierci. Byliście tak zajęci zwadami, że nie zauważyliście nawet nadchodzącego sztormu - na chwilę zawiesiła głos. - Przemyślcie sobie wasze zachowanie. Wróćcie na ląd. Wyruszycie, gdy będziecie naprawdę gotowi.
W mgnieniu oka trójka znów przybrała kształt niebieskich ogników, które zniknęły w oceanie. Tylko w głowie Nicolasa mentalnym przekazem wybrzmiały słowa dziewczyny: "przyjdź nad brzeg Woodport, z samego rana, za tydzień"...
Bardzo wcześnie rano, o czasie, który podpowiedziała piękna nieznajoma, Nicolas wymknął się na plażę. Prawie od razu zobaczył wynurzający się z wody błękitny ognik, który po chwili stanął przed nim – stawszy się kobietą.
- Obserwowaliśmy was, a ty byłeś najbardziej prawy wśród załogi – mówiła, a on stał urzeczony. – Więc chcę ci to dać – wyciągnęła do niego dłoń, w której trzymała skromny naszyjnik z pereł. – Noś go i nigdy nie zdejmuj – a gdy pochylił głowę, założyła mu klejnot na szyję.
- Dziękuję. Będę go nosił z dumą - powiedział - Czy… czy mogłabyś mi zdradzić… swoje imię? – zapytał. ale ona była już błękitnym ognikiem. Odwrócił się zrezygnowany. Będąc przekonanym, że widział ją po raz ostatni...
- Sinda – usłyszał w myślach jej głos.
Nicolas czuł to samo. Correze'owie byli do siebie przywiązani. Niezaprzeczalnie, na zawsze. Ale każda rodzina tak ma. Ludzie – inni też – potrafią za sobą skoczyć w ogień. Mimo iż na co dzień mają lenia, uciekają przed wykonywaniem najprostszych prac. Ojca nie znał, ale i tak tęsknił. Wiedział co spowodowało jego odejście. Jak na złość, napad piratów na Woodport miał miejsce akurat wtedy, gdy urodził mu się syn. Rodzinne miasteczko zostało obronione Wkrótce pochowano paru mieszkańców. Każdemu przeszkadzało to, że cmentarz musi urosnąć.
Bez dzielnych obrońców nie byłoby mowy o wypłynięciu fregaty Belmontaine w rejs dokoła świata. Póki co, jeszcze dryfował, przycumowany do pomostu blisko drewnianego budynku portu. Rozbudowywano go latami, aż postał duży, duma miasta. Dom statków, jak mówiono. Woodport leżało na północo-zachodnim brzegu kontynentu, Tristglen, więc często przybywały istoty z innych części świata. Małe miasto dobrze prosperowało dzięki handlowi. Ruch latem i na wiosnę był spory.
To lato już wzbudziło sensację. Kapitan Ranald miał fantazję. Wiele chciał, zdobył wykształcenie, możliwości nie brakowało. Mówiono, że jego pewność siebie ma słuszność. Wielu również twierdziło, że ma jej zbyt dużo. Nosił modne ubrania, pracował nad swoim krasomówstwem, znał mapy jak mało kto. Teraz żegnał wylewnie mieszkańców, ubrany w niebieski garnitur, takież spodnie, czarne, wypolerowane buty, bufiastą, białą koszulę i perukę, białą o poskręcanych w pukle włosach. Jasna cera i owalna twarz pasowały do tego ubioru. Nicolas był zupełnym przeciwieństwem Ranalda, jeżeli chodziło o modę. Biała koszula z czarnymi guzikami na kołnierzu luźno rozpięta leżała na jego ciele. Spodnie miał czarne, również luźne. Czarne but nie stanowiły szczytu zadbania, jak u kapitana. Miał on jednak prawie dziesięć lat więcej niż Nicolas, więc może to coś znaczyło? Może starsi ludzie bardziej przestrzegali, czego przestrzegała większość...?
Obecnie wszyscy zgadzali się co do tego, iż uścisk dłoni jest niewystarczającym pożegnaniem. Ściskali się „na misia”, całowali, głośne śmiechy, ostatnie rodzinne chwile przejęły miasto! Skrajna radość, taka, której na co dzień nikt nie okazuje. Ta skrajność przejdzie w inną, wywołaną tęsknotą i żalem Pierwsza była przyjemna, natomiast tej drugiej każdy chciał uniknąć. No, ale czy całe miasto mogło się zapakować do niewielkiego statku i odpłynąć w daleki rejs?
Doszło do tego złego. Do rozstania. Załoga wchodziła na statek. Ładnie wyglądał oświecony słońcem. Żagle na wysokich, mocnych słupach brązowego okrętu były jeszcze opuszczone. Statek podobno potrafił osiągnąć dużą prędkość. Miał sporo okienek, kajut starczy dla wszystkich. Działa również wyglądały na solidne. Galion, drewniany, przedstawiający kształtną syrenę bardzo zdobił statek. Już rozwijano żagle, wszyscy byli na pokładzie. Krzyczeli ostatnie ciepłe słowa do bliskich, pożegnania, machali im. Wiatr wiał rześki i chłodny. Wioślarze mogli oszczędzać siły. Kapłan starannie ochrzcił pojazd, nie powinno być problemów w podróży. Ranald trwał bez obaw. Jak wszyscy płynący. Ci ludzie znali się na swoich obowiązkach. Wszyscy pływali już na różne wyprawy. Nicolas miał za sobą krótkie rejsy handlowe na małych statkach i połowy ryb...jakoś zdołał trafić na statek. Doceniano jego zdolności i zapał. Poza tym dobrze pływał. Nadano mu funkcję młodszego marynarza. Przyjął ją bez wahań. Uznał tę podróż za swoją życiową szansę. Pierwszy duży wypad na ocean... marzenia spełniają się powoli. Zabalował z kolegami w tawernie po tym, jak doszło to do niego doszło. Obiecał sobie, obiecał w modlitwie, iż dobrze spisze się w otrzymanej misji. A matce, że powróci zdrowy. Tymczasem statek wypłynął. Wybrzuszone żagle niosły go sprawnie, ciął fale jakby był mocną kosą tnącą łany delikatnego zboża. Nicolas, trzymając się barierki, oglądał wodę, fale tworzone przez okręt. Reszty załogi nie fascynował już ten widok. Młodzieniec wciąż nie mógł wychwalał myślami wodę. Wodzie, która krystalizowała się w słońcu. Wodę, której czystość była nieskazitelna. Wodę, która dawała życie. Wodę, która mogła je odebrać. W kilka sekund.
Podróż będzie pewnie trwała kilka lat... w słońcu, w deszczu, burzy, suszy. A co, gdy spadnie śnieg, powstanie lód? Pewnie załoga ma na to sposób, jednak Nicolasa ogarnęły zmartwienia. Co, jeśli zaatakuje ich wróg, piraci? Co jeśli... nie! Nie może myśleć o morskich potworach. O krakenie, wężach wodnych, długich jak mury miast... NIE! Choćby o groźnych rekinach... ale nie jest dobrym to, że ludzie, inni mieszkańcy powierzchni, wdzierają się na teren wodnych stworzeń. Do ich domów niemal. Ale przecież ludzie, orkowie, krasnoludowie, wszyscy, najeżdżają na siebie, atakują, grabieżą... a sylwanowie walczą z nieporządkiem. Kolorowi ludzie, ludzie żywiołów, tak o nich mówią. Ludzie jednak nie umieją w jednej chwili przybrać postaci ogników. Żywiołów. Ale sylwanowie też rodzą się z matek. Tak samo jak ludzie. Podobno raz na wiele lat jakiś sylwan powstaje bezpośrednio z żywiołu. Wykluwa z ziemi, schodzi jako promyk ze słońca, wychodzi z wody... tylko w czasie wielkich wojen padały deszcze gwiazd, promieni słonecznych... lecz po zaprowadzeniu harmonii większość z tych odchodziła. Istoty o niesamowitych zdolnościach chyba nie mogą być Tu przez cały czas. Ponoć istnieją także inne światy, których trzeba pilnować.
Ruszyli po południu, nadchodzi wieczór. Praca najpewniej ruszy od jutra. Zachodzące słońce... mijający czas. Umykał, zatrzymać wielu próbowało. Lata miną zanim odwróci wzrok. Szybko1 To uspokajało. Zaraz znów ujrzy mamę. A trochę później ogarnie go starość i... no, niestety. A statek, piękny, mocny, kiedyś pójdzie na opał do kominków. Wszystko ucieka. Trzeba korzystać, póki jest. Noc... tę wykorzysta na sen. Na kolacją poszedł równie szybko jak wrócił. Oby tylko jeszcze chwilę popatrzeć na księżyc., który zapanował na niebie. Teraz to on odbijał się w wodzie. W wodzie tańczyły srebrne ogniki. Nicolas wyobraził sobie sylwanów, patrzących na statek z dna oceanu. Załoga... kamraci, jak postanowił mówić młodzieniec, schodziła pod pokład. Szykowali się do snu. Wszedł do małej kajuty – zaprowadził go kapitan – niedużej, o równych ścianach, jednym oknie, i czterech hamakach. Przy jednej ścianie wisiały dwa, jeden pod drugim, przy drugiej tak samo. Nicolasowi udało się miejsce z którego mógł patrzeć bezpośrednio na okno. Mógł siedzieć naprzeciwko niego. Zajął niższy hamak, pewnie to i lepiej. Leżąc, oglądał przez chwilę krajobraz za oknem. Zasnął uśmiechnięty. Spał spokojnie.
Budził się parę razy. Trochę to wskazywało na niecierpliwość. Ale co tam. Marzenie to rzeczywistość. W końcu nastał poranek i Nicolas wyskoczył z kajuty na pokład. Wdychał łapczywie tlen obmyty oceanem. Na śniadanie chleb z serem, szynką czy innymi takimi. Nic specjalnego. Jednak na statku smakowały inaczej. Podobno jedzenie podane na ładnym naczyniu jest smaczniejsze. Zapewne tak samo było, gdy je się w ładnym miejscu. Młody żeglarz uważał obecne za przepiękne. Gwar rozmów niosło echo. Byli na pustej przestrzeni. Tylko woda, kilka obłoczków na niebie, słońce, wiaterek i oni. Wolność. Dobrze jest, gdy nikt nie czyha na nikogo z batem. Nikt nikogo nie trzyma na łańcuchu. Wszyscy mają wolny wybór. Mogą w życiu robić wszystko. Wolność nie ma wad. Poza jedną! Nadużywaniem jej. Wielu sądzi, że są ponad prawem. Jeżeli jest jako takie, jest omijane, bo niejedni żyją w przekonaniu, że zakazy i nakazy zaprzeczają wolności. Zapomina się też, iż nikt nie jest bardziej wolny od drugiej istoty. Lepszy.
Nicolas dostał zadanie. Miał wejść na jedną z dziupli statku i z wysoka obserwować okolicę. Po siatce, rozwieszonej między słupami na żagle, wspiął się na miejsce docelowe. Misji. Proste zadanie potraktował jak coś niezwykle ważnego. To motywowało do pracy. Nie potrzebował lunety. Począł patrolować wzrokiem horyzont. Patrzył również na pokład. Ludzi, którzy robili swoje. Czyścili pokład, wiązali węzły... ćwiczyli fechtunek. Woda falowała spokojnie. Słońce się w niej odbijało, zostawiając jej w prezencie złote kryształki. Coś ładnie błyszczącego, ale nie do wzięcia w ręce. Wszystko szło dobrze.
Nicolas nie mógł jednak ze swego stanowiska oglądać kuchni. Gruby kucharz kroił właśnie warzywa. Starszy o zmarszczonym czole, skórze ciemnej. Miał na sobie biały fartuch. Był łysy. Niebieska koszula pod fartuchem i białe spodnie próbowały dodać mu uroku. Na ścianach porozwieszał wcześniej patelnie i inne narzędzia kucharskie. W niedużej spiżarce leżały przeróżne produkty z których tworzył dania. Jego pracę kontrolowało kilku marynarzy. Mieli przynajmniej taki wrażenie. W sumie nikt nie kazał im tego robić. Śnieżnobiałe koszule i czarne, bufiaste spodnie wprost oblegały kucharza. Wszyscy trzej mieli ciemną karnację.
- Lepiej byście zrobili, gdybyście mi pomogli – mówił pracujący.
- Daj spokój, Lui – żartował jeden. - Przecież wciąż oceniamy twoje słabo doprawione dzieła.
Usiłował puszczać mimo uszu ich uwagi. Kroił dalej, by wrzucić warzywa do garnka z wodą.
- Ale sól lubisz na pewno – śmiał się drugi. - Widać po tej oponce pod fartuchem. Skoro tak solisz, to przynajmniej to jedzenie będzie trwałe. Jedna zaleta... - westchnął.
- Wcale nie – warknął cicho Luigi.
- To dziwne, bo jakoś wszystko czuję… - głośno myślał trzeci. Podrapał się po bujnej, czarnej czuprynie. –
- Bo masz zły smak – skrytykował kucharz.
- Bo źle gotujesz – przedrzeźnił krótko ścięty młodzik. Podebrał właścicielowi całą marchewkę. Ugryzł i zaraz wypluł. – Coś ty z tym zrobił!?
Tego było za wiele. Kucharz odepchnął go od swojego stanowiska. Na chwilę do kuchni wszedł jeden z wioślarzy. Łysy, barczysty ubrany tylko w spodnie ze skóry.
- Co się dzieje!?
- Ooon czegoś dosysypał do potrawki i – jąkał się beznadziejnie karzeł o krótkich włosach i zaroście.
- Wcale nie! Oni mi przeszkadzają w pracy! Nie mogę się skupić przez ich gadaninę! Proszę ich wyprowadzić! – Krzyczał kucharz. Wrzał już jak woda w garnku. Bójka rozgorzała. W końcu kucharz i osiłek wygonili natrętnych krytyków kulinarnych. Podobnie mieli wioślarze. Spierali się o to, kto był najsilniejszy. Zwykłe prężenie mięśni zastąpiło sprawdzania, kto szybciej wiosłuje. Wkrótce wszyscy zeszli pod pokład. Statek kołysał się na wszystkie strony.
- Na chwilę spuścić was z oka i wszystko diabli biorą! – wrzeszczał Ranald na wioślarzy.
- Wszystko byłoby dobrze, gdyby ktoś nie zaczął nagle uważać się na lepszego! – krzyknął długowłosy brunet o jasnej cerze. – Jeszcze tak parę razy i wszystko weźmie w łeb! – nieświadomie prorokował.
Na pokładzie miał miejsce konkurs na najlepszy węzeł.
- Nie tak, to ci się zaraz rozleci! – wrzeszczał wysoki blondyn odziany na biało.
- A właśnie, że tak! Nie znasz się nawet! – odwarknął starszy brunet, przygarbiony brodaty. – Może i jestem stary, ale sklerozy nie mam!
Młodszy odebrał mu gwałtownie sznur. Zasupłał inaczej.
- Tak się robi! – jak gdyby nie można było tego zrobić wcześniej. Oberwał za to od starego zasłużonego kuksańca w bok. Znudzeni, pragnący wrażeń majtkowie przyłączyli się do bitki. Kapitan, zobaczywszy co się święci, wezwał straż. Ludzie w skórzanych zbrojach i z długimi szablami w dłoniach nawet nie czekali na rozkazy. Szarpanina rozgorzała jeszcze bardziej. Jednak szable w dłoniach straży dały do myślenia
Niebo zajęła czerwień. Słońce wolno zachodziło. Nicolas przez cały czas przypatrywał się
wszystkiemu z wysoka. Nic nie było tak, jak pragnął. Załoga profesjonalistów pozostała marzeniem. Żeglarze wspierający siebie nawzajem w trudnych jak i łatwych sytuacjach... może kiedy indziej ich znajdzie. Po wszystkim. Ludzie wrócili do pracy. Zostało im niewiele czasu. Za moment kolacja. Najpewniej odbędzie się w grobowej ciszy, a nie w weselnej atmosferze. Tak było. Wszystkie usta trwały w szczelnym zamknięciu. Tylko czasem ich właściciele wpuszczali przez nie trochę powietrza. Wpuszczali przez gęby jedzenie. Była pieczeń, sałatka jarzynowa, dla każdego herbata, odrobineczka wina... Soli tyle, ile powinno być. Żadnej przesady, żadnych braków. A jedzenia cała masa. Tyle różności... żeglarze, którzy wszczęli kłótnię z kucharzem, kłamali? A może faktycznie coś im nie pasowało? Nicolas, ani nikt z obecnych, nie miał siły czy ochoty o tym rozmyślać. Najlepszym rozwiązaniem było pójść do łóżek tuż po kolacji. Nicolas nie mógł zasnąć. Miał głośną nadzieję, iż każdemu sprawiało to problem tego wieczoru. Tego, gdy księżyc świecił blado. Tego wieczoru, gdy gwiazdy nie chciały patrzeć na ziemię. Wieczoru, kiedy wiara w ludzi mogła zostać przytłumiona. Nadziei na to, że jutro będzie lepiej.
Każdy sprawiał wrażenie, jakby zupełnie zapomniał o wydarzeniach ostatniego dnia. Nicolas nie miał ochoty nikomu niczego przypominać. Lepiej obejść się bez kolejnej awantury. Następnej, następnej... pretekst zawsze przyjdzie. Trwało śniadanie. Siedzieli na drewnianych krzesłach o szerokich oparciach przy prostokątnym, mocnym stole. Kucharz postarał się o duży, biały obrus. Stanowisko do rozmów i spożywania straw znajdowało się między krętymi, jasnymi schodami na górę, gdzie był ster kapitański i stolik na jego mapę. Stamtąd Ranald miał dobry widok na wszystko, co przed statkiem. Zresztą ciągle nosił ze sobą lunetę, więc miał dobry widok na wszystko. Jedli zupę. Pomidorową. Pewnikiem pierwsze danie. Wiaterek lekko gładził skórę, słońce budziło swym dotykiem świat. Obłoki sunęły leniwie po błękicie.
Rozmowy i śmiechy opanowały uszy wszystkich zebranych. Wszyscy zachowywali się jak odwieczni kamraci. Wina trochę było, więc co słabszym języki odmówiły posłuszeństwa.
- Dobra, cicho! - zakrzyknął Ranald, wstawszy gwałtownie. - Mam historię! - Wiedzieli co to oznacza. Zapanowała cisza jak makiem zasiał. Łaknęli opowieści. Każdy by łaknął, gdyby ogarnęła go wielogodzinna nuda.
- Także ten... było ciemno! Deszczu lało tyle, co jest teraz pod nami. Pioruny grzmiały jak szlag. Tak, jakby wszyscy Bogowie wszechświata i wszech czasów strzelili na nas ogromnego focha. Jesteśmy na statku. Wielki galeon... - szukał nazwy - „Pogromca”! I nagle ni stąd ni zowąd zaatakowały! - Przez cały czas gestykulował szalenie, teraz jednak rąbnął obiema pięściami w stół. Luigi aż podskoczył z obawy o swój obrus. Co, jeśli to na nim ten heros będzie wizualizował swój pojedynek z jakimś okropnie strasznym czymś!?
- Także ten... było ciemno! Deszczu lało tyle, co jest teraz pod nami. Pioruny grzmiały jak szlag. Tak, jakby wszyscy Bogowie wszechświata i wszech czasów strzelili na nas ogromnego focha. Jesteśmy na statku. Wielki galeon... - szukał nazwy - „Pogromca”! I nagle ni stąd ni zowąd zaatakowały! - Przez cały czas gestykulował szalenie, teraz jednak rąbnął obiema pięściami w stół.
Luigi aż podskoczył z obawy o swój obrus. Co, jeśli to na nim ten heros będzie wizualizował swój pojedynek z jakimś okropnie strasznym czymś!?
Drużyna wydała okrzyki radości. Każdy chlapnął solidny haust wina.
- No dalej! Walki! – Krzyczeli rozentuzjazmowani. Niektórzy chwytali za noże.
- Walka była, i to jaka! – Zakrzyczał Ranald. Jego opowieść chwyciła. – Nagle jak rekin z wody wyskoczył wielki, straszny Kranek. Ośmiornica była jak nasz statek! Chwytamy za broń. Nagle jak zatrzęsło statkiem, tośmy wszyscy padli z hukiem na dechy! Gigantyczny mąż morski patrzył na nas swoimi ślepiami, czarnymi jak smoła – to ostatnie zawarczał przerażająco. Ciągle machał rękami, walił rękami w stół. Przyładowałem ośmiornicy z łuku prosto w jedno z dziesięć ślepi! – tu napiął niewidzialną cięciwę i wystrzelił strzałę gdzieś hen daleko. – To samo zrobiłem wężowi. Pokraka próbowała się do nas zbliżyć, wtedy ja hyc mu na ogon, wyciągam swój błyszczący w słońcu miecz i wbijam gadowi w ogon. – Na szczęście dla niego nikt nie przyłożył uwagi do tego, że przecież w opowieści była burza i noc. – Zawył wściekle, wtedy ja biegnę po tym ogonie aż docieram do łba i rozpłatałem mu czachę! Potem przeskoczyłem na krakena. Kilkumetrowy skok trochę mnie zmęczył, ale jednak siłę mam nie byle jaką! – wypiął dumnie pierś. Machał ręką tak, jakby miał w niej miecz. – Ciąłem jego odnóża tak łatwo, jak swój tort weselny – nikt nie wiedział, że kapitan jest kawalerem. O tym zdarzeniu napisano poemat! To nie byle co!
Ziomkowie przysunęli się do niego. Tęgi, długowłosy blondyn, siedzący naprzeciw Ranalda, uniósł brew w oczekiwaniu na to cudowne dzieło o wielkim herosie. Ranald stracił pewność siebie. Skulił się w sobie. Zsunął się trochę z krzesła, tak, jakby chciał zapaść się pod pokład.
- Otóż… to było… tak … - Nagle zaswędziała go czupryna. Czuł, że przesadził. Serce zabiło mocniej. Z nerwów.
- Opowiem wam o Ranaldzie,
Pogromcy… demonów z…
Próbował warzyć słowa. Jedne były zbyt ciężkie, inne lekkie jak piórka. Koledzy wybuchli szalonym śmiechem. Tylko Nicolas nie zaakceptował wyśmiewania kapitana. Zachował trzeźwe myślenie. Niepokoiły go chmury nad statkiem. Były coraz ciemniejsze. Szybko… taki nagły sztorm… nie, wolał nie dopuszczać myśli o sztormie.
Nagle o burtę statku rąbnęła potężna fala. „Belmontaine” ledwo odzyskał równowagę, gdy z drugiej strony zaatakowała równie silna. Deszcz walił z nieba tak mocno, że dudnienie mogło przyprawić o ból głowy. Przybrał diabelnie nieznośny hałas. Nagle strzelił w wodę zakrzywiony piorun. Rozdarł powietrze przeraźliwy hałas. Fale hulały chaotycznie. Członkowie załogi krzyczeli ze strachu. Rozbiegli się byle gdzie. Wielu biegło pod pokład. Przy drzwiach rozgorzała bójka. Każdy rozpaczliwie próbował wejść. Odciągnięci od wejścia z impetem atakowali je. Odtrącali innych od niego. Statkiem bujało, wszyscy padali na dechy. Przewrócone beczki turlały się w tę i w tę Ludzie płakali, próbowali wznosić modlitwy. Ściągali żagle, próbowali opanować statek wiosłując. Nicolas biegał do swoich kamratów
- Do pracy! Nie dawajcie za wygraną! Do roboty! – Wykrzykiwał na całe gardło. Był przerażony. Pobladł jak ściana. Chciał jednak zmotywować do działania wszystkich na pokładzie. Złapał wiadro i wylewał wodę z pokładu. Grupka kolegów mu pomagała. Kiedy wylewał nadmiar wody z pokładu, Nicolas zauważył w wodzie kilka pływających żwawo jasnoniebieskich ogników. Nagle ujrzał falę, która atakowała go z naprzeciwka. Patrzył na nią przerażonymi oczami. Nagle przed nim urosła wielka fala, która zjadła tę atakującą. Żeglarz osłupiał. Upuścił wiaderko. Nie dowierzał temu co zobaczył. Ta, która go uratowała, rozdzieliła się na kilka mniejszych, które i tak bez najmniejszego problemu pokonywały te fale, które zagrażały fregacie. Wszyscy teraz stali jak sparaliżowani. Obserwowali zajadłą bitwę fal. Trwało to jeszcze kilka minut.
Słońce wyszło zza chmur. Wiatr spowolnił, woda ucichła. Z niej wynurzyły się trzy niebieskie ogniki. Kamraci próbowali powstrzymać oddech. Obawa o życie przeminęła. Wiedzieli, co to za stworzenia. Kiedy ogniki znalazły się jakieś pół metra nad pokładem, rozbłysnąwszy błękitnym światłem nagle stały się ludźmi. O ciemnoniebieskich skórach. Mieli na sobie ubrania. Ciemnoniebieskie koszule na białe guziki, takież spodnie i czarne buty. Nie przemokli w ogóle. Jedna kobieta i dwóch mężczyzn. Obaj byli szerocy, barczyści, bardzo umięśnieni. Bliźniacy, ocenił Nicolas. Glowy mieli dość kwadratowe, jednak pociągające. Włosy czarne, proste i długie. Delikatnie padały na plecy. W środku stała dziewczyna. Niebieskie .włosy wyróżniały ją od jej ziomków. Była smukła, dobrze zbudowana. Oczy mieli takie, jak ludzie. Wszyscy troje akurat zielone.
- Coście narobili! –grzmiała dziewczyna. – sprowadziliście na siebie gniew oceanu! Po co, dlaczego!? Pytam!
- My!? – odważył się Ranald. – To był zwykły sztorm, co nam do tego?
- Bardzo wiele! Kłótniami, kłamstwami i wrogością nie osiągniecie sukcesu! – odetchnęła głęboko, by uspokoić nerwy. Wszyscy z załogi zamilkli. Speszyło ich ich własne zachowanie podczas przygody.
- Nie mamy na was teraz czasu – przemawiała powoli i spokojnie. – Co miało być powiedziane, zostało przed chwilą. Byliśmy na zwiadzie. Patrolowaliśmy wody te blisko i te z dala od Ysanaaru. Natknęliśmy się nocą na wasz okręt. Postanowiliśmy was śledzić. Jakoś usłyszeliśmy, że to rejs dookoła świata – kamraci popatrzyli po sobie. – Ktoś z kimś może o tym gadał, nieważne. Słuchaliśmy waszych kłótni wczoraj i dzisiaj. Zło prowadzi do śmierci. Tylko do śmierci. Byliście tak zajęci swoimi kłótniami, że nie zauważyliście nawet nadchodzącego sztormu. Jeśli ciężko było to zrobić… doświadczeni żeglarze są przygotowani na takie rzeczy – Mówiła jak najęta. – Mniej więcej, przynajmniej. No dobra. Na nas już pora. Przemyślcie sobie wasze zachowanie. Wróćcie na ląd. Wyruszycie, gdy będziecie naprawdę gotowi.
Przekształcili się w ogniki i zanurkowali w oceanie. Zniknęli. Załoga szemrała między sobą o słowach sylwanki. Jednak nowa kłótnia nie powstała. A w umyśle Nicolasa zagościło kilka kolejnych słów dziewczyny.
- Przyjdź. Nad brzeg Woodport. Z samego rana za tydzień.
Jakoś się wytłumaczyli przed wszystkimi w miasteczku. Każdy czuł głębokie zawiedzenie. Rozczarowanie, Zabrakło uroczystego powitania, heroicznych opowieści, który załoga mogłaby opowiadać godzinami, westchnień zachwytu, które wydawaliby obywatele słuchając ich. Była za to zszargana duma i honor Ranalda, który obiecał dokonać wielu odkryć. Mimo wszystko przybyłych powitano uprzejmie. Rodziny rozpłynęły się w szczęściu mimo wszystko. W karczmie nie zorganizowano wielkich harców, ale zgromadzeni przeżyli przyjemne chwile we wspólnym gronie. Coś, czego brakowało załodze „Belmontaine’a” jak nigdy dotąd.
Nicolas nie mógł spać. Przeleżał niespokojnie noc, a tuż przed świtem wymknął się na plażę. Stanął na brzegu i ujrzał błękitnego ognika wynurzającego się z wody, a po chwili piękną błękitno skórą.
- Byłeś bardzo dzielny. Rozważny, opanowany. Tego brakło reszcie – mówiła miłym tonem, a on stał urzeczony. – Chcę ci to dać – wyjęła z kieszeni spodni naszyjnik. Małe perełki na sznurku. – Chcę, abyś go nosił przez cały czas. Nie zdejmował. Przyjmij piękną ozdobę dla ciała. I wdzięczność sylwinów dla duszy – założyła mu go na szyi.
- Dz… dziękuję. Będę go nosił z dumą. Czy… czy mogłabyś mi zdradzić… swoje imię – ale ona już płynęła jako ognik w sobie znaną stronę.
Odpłynęła, ślad po niej zaginął. Odwrócił się zrezygnowany. Już pewnie jej nie ujrzy. Spuścił wzrok i szedł wolnym krokiem, powłócząc nogami. Nie poznał jeszcze tak pięknej i mądrej istoty. Wyglądało na to, że nie pozna. Zawsze miał problem ze znajomościami. Z nawiązywaniem przyjaźni. Miłości… o tym nawet przestał marzyć. Pragnienie wracało, potem następował ból niepowodzenia, pragnienie odchodziło, ból zostawał. I tak już wiele razy. Piękne osoby go nie chciały, po prostu. Odchodziły, wszyscy odejdą. Pozostaje wieczne, nudna, mroczna, samot…
- Sinda – w myślach usłyszał głos kobiety.
Nowa wersja:
Harfa i Miecz
Pomoc.
Teresa przeżywała rozdarcie. Dumna ze swego syna, tęskniła za nim, choć miała go w objęciach. Choć jeszcze nie wypłynął. Jej pulchny, roześmiany chłopczyk wyrósł na wysokiego bruneta o długich włosach i ładnie przystrzyżonym zaroście. Pogodzona z mijającym czasem, pozwoliła synowi wyruszyć na tę wyprawę, bo która matka zabroni dziecku realizować marzenia? Jednak tęskniła, tak jak po stracie męża.
Nicolas czuł to samo. Ojca nie znał, bo napad piratów na Woodport miał miejsce akurat w dniu jego narodzin.
Tata. Jego prywatny heros. Osobisty wybawca świata. Kilka dni po bitwie pochowano kilku obrońców. Ale każdy był ważną osobą.
Miasteczko leżało na północo-zachodnim brzegu kontynentu, Tristglen, więc często zaglądali tu przybysze z innych części świata. Mieścina dobrze prosperowała dzięki handlowi. Ruch latem i wiosną wzrastał. Wylewne pożegnania trwały i trwały. Nikt nie chciał ich kresu, który niestety w końcu nastał.
Belmontaine wypływała w rejs pod dowództwem kapitana Ranalda, człowieka pewnego siebie, wykształconego znawcy map. Załoga wchodziła na statek. Nicolas miał za sobą krótkie rejsy na okrętach handlowych i rybackich. Na rejsach pracował sumiennie. Wydawał się kapitanowi przydatnym. Tę podróż potraktował jak szansę. Obiecał sobie w modlitwie, iż da z siebie wszystko pełniąc swoje zadania. A matce - że powróci zdrowy. Teraz, stojąc na pokładzie, patrzył w wodę, która w słońcu lśniła jak kryształ, była nieskazitelnie czysta, dawała życie i mogła je w kilka sekund odebrać. Podróż potrwa kilka lat... w słońcu, w deszczu, burzy. A co, gdy spadnie śnieg, powstanie lód? Pewnie załoga ma na to sposób, jednak Nicolasa ogarnęły zmartwienia. Co, jeśli zaatakuje wróg, piraci? Co jeśli... nie! Nie może myśleć o morskich potworach. O krakenie, wężach wodnych... NIE! Choćby o groźnych rekinach... ale nie jest dobrym to, że ludzie, inni mieszkańcy powierzchni, wdzierają się na teren wodnych stworzeń. Do ich domów niemal. Ale przecież ludzie, orkowie, krasnoludowie, wszyscy atakują, zabijają... a lifowie walczą z nieporządkiem. Kolorowi ludzie, ludzie żywiołów, tak o nich mówią. Ludzie jednak nie umieją w jednej chwili przybrać postaci ogników. Żywiołów. Ale te magiczne istoty też rodzą się z matek. Podobno tylko raz na wiele lat jakiś powstaje bezpośrednio z żywiołu. Wykluwa z ziemi, schodzi jako promyk ze słońca, wychodzi z wody... w czasie wielkich wojen padały deszcze gwiazd, promieni słonecznych, będących jak meteory... lecz po zaprowadzeniu harmonii większość z tych odchodziła. Istoty o niesamowitych zdolnościach chyba nie mogą być Tu przez cały czas. Ponoć istnieją także inne światy, których trzeba pilnować.
Ruszyli po południu, nadchodził wieczór. Zachodzące słońce... mijający czas. Lata miną zanim odwróci wzrok. Szybko. To uspokajało. Zaraz znów ujrzy mamę. A trochę później starość i... no, niestety. A statek, piękny, mocny, pójdzie na opał do kominków. Z kolacji wrócił równie szybko, jak poszedł . Oby tylko jeszcze popatrzeć na księżyc.. Teraz to on odbijał się w wodzie. W niej tańczyły srebrne ogniki. Nicolas wyobraził sobie lifów, patrzących na statek z dna oceanu. Załoga... kamraci, jak postanowił mówić młodzieniec, schodziła pod pokład. Szykowali się do snu. Wszedł do małej kajuty – zaprowadził go kapitan – niedużej, o równych ścianach, jednym bulaju, i czterech kojach. Przy jednej ścianie wisiały dwa, jeden pod drugim, przy drugiej tak samo. Nicolasowi przydzielono miejsce, z którego mógł patrzeć bezpośrednio na okno. Zajął niższą koję, pewnie to i lepiej.
Zasnął uśmiechnięty. Spał spokojnie.
Jednak podróż zawiodła Nicolasa. Załoga była skłócona. Żeglarze znający świetnie zasady i techniki wiązania węzłów, urządzili sobie konkurs na to, kto wiąże najlepsze. Wszystkim szło wyśmienicie, jednak każdy chciał koniecznie być lepszy od innego. Kłótnia wisiała w powietrzu. Wybuchła bójka.
W kuchni również. Kucharzowi niczego nie brakowało. Wyśmiewano go jednak. Za niezgrabne ruchy, duży brzuch. Gdy zaczęło brakować powodów do obrażania go, poczęli szydzić z jego gotowania. Kłamali. Obłudnie krytykowali coś, co im smakowało. Ludzie integrowali się tylko przy posiłkach. Na niby.
Drugiego dnia przygody, gdy żeglarze rozmawiali, kapitan pokusił się na małe przechwałki, aby. jakoś pokazać swoją wyższość. Opowiedział historię jednego ze swych rejsów.
- Także ten... było ciemno! Deszczu lało tyle, co jest teraz pod nami wody. Pioruny grzmiały jak szlag. Tak, jakby wszyscy Bogowie wszechświata i wszech czasów strzelili na nas ogromnego focha. Jesteśmy na statku. Wielki galeon... - szukał nazwy - „Pogromca”! I nagle ni stąd, ni zowąd, zaatakowały! - Przez cały czas gestykulował szalenie, teraz jednak rąbnął obiema pięściami w stół.
Drużyna wydała okrzyki radości. Każdy chlapnął solidny haust wina.
- No dalej! Walki! – Krzyczeli radośnie. Niektórzy chwytali za noże.
- Walka była i to jaka! – Opowieść chyba chwyciła. – Nagle, jak rekin z wody wyskoczył wielki, straszny Kraken. Ośmiornica była jak nasz statek! Chwytamy za broń. Nagle jak zatrzęsło statkiem, tośmy wszyscy padli z hukiem na dechy! Gigantyczny wąż morski patrzył na nas swoimi ślepiami, czarnymi, jak smoła – to ostatnie zawarczał przerażająco. Ciągle machał rękami, walił w stół. - Przyładowałem ośmiornicy z łuku prosto w jedno z dziesięć ślepi! – tu napiął niewidzialną cięciwę i wystrzelił strzałę gdzieś hen daleko. – To samo zrobiłem wężowi. Pokraka próbowała się do nas zbliżyć, wtedy ja hyc mu na ogon, wyciągam swój błyszczący w słońcu miecz i wbijam gadowi w ogon. – Na szczęście dla niego nikt nie przyłożył uwagi do tego, że przecież w opowieści była burza i noc. – Zawył wściekle, wtedy ja biegnę po tym ogonie aż docieram do łba i rozpłatałem mu czachę! Potem przeskoczyłem na krakena. Kilkumetrowy skok trochę mnie zmęczył, ale jednak siłę mam nie byle jaką! – wypiął dumnie pierś. Machał ręką tak, jakby miał w niej miecz. – Ciąłem jego odnóża tak łatwo, jak swój tort weselny – nikt nie wiedział, że kapitan jest kawalerem. O tym zdarzeniu napisano poemat! To nie byle co!
Ziomkowie przysunęli się do niego. Tęgi, długowłosy blondyn, siedzący naprzeciw Ranalda, uniósł brew w oczekiwaniu na to cudowne dzieło o wielkim herosie. Ranald stracił pewność siebie. Zmyślona historia przestawała się układać.
- Otóż… to było… tak … - Nagle zaswędziała go czupryna. Czuł, że przesadził. Serce zabiło mocniej. Z nerwów.
- Opowiem wam o Ranaldzie,
Pogromcy… demonów z…
Nicolas obserwował życie na statku, próbował się włączać w jego rytm i czekał. Doczekał sztormu, który nagle się rozszalał. Na burtę "Belmontaine" spadła druzgocąca fala, z góry zaś padały strugi deszczu. Na pokładzie panował chaos, który załoga próbowała opanować, z trudem utrzymując się na wściekle roztańczonych deskach. Przerażony Nicolas włączył się do akcji wraz z innymi, stojących w rzędzie marynarzy, czerpiących wiadrami wodę z zalanego pokładu, zauważył kila dziwnych, niebieskich ogników, jakby rozlanych po wodzie. Wzrosły trzy wielkie fale. Ku zdumieniu załogi, padały one na fale atakujące fregatę, niszcząc je. Wprost je zjadały. Pioruny grzmiały coraz rzadziej, w końcu całkiem przestały. Magiczni obrońcy statku zainterweniowali jeszcze kilka razy. Wszystko ucichło.
Zza chmur wyjrzało słońce, a z wody wynurzyły się trzy błękitne ogniki, które z wolna uniosły się w górę, i tuż nad pokładem przemieniły w kobietę i dwu mężczyzn o skórach w kolorze indygo.
- Czemu wywołaliście gniew oceanu? Pytam! - Warknęła kobieta.
- My!? – odważył się Ranald. – To był zwykły sztorm...
- Nie! Rozpętały go wasze kłótnie kłamstwa i wrogość – odetchnęła głęboko. – Co miało być powiedziane, zostało powiedziane przed chwilą – kontynuowała. - Byliśmy na patrolu wód w pobliżu Ysanaaru, gdy natknęliśmy się nocą na wasz statek, więc postanowiliśmy was śledzić. Słuchaliśmy waszych kłótni wczoraj i dzisiaj. Zło prowadzi do śmierci. Tylko do śmierci. Byliście tak zajęci zwadami, że nie zauważyliście nawet nadchodzącego sztormu - na chwilę zawiesiła głos. - Przemyślcie sobie wasze zachowanie. Wróćcie na ląd. Wyruszycie, gdy będziecie naprawdę gotowi.
W mgnieniu oka trójka znów przybrała kształt niebieskich ogników, które zniknęły w oceanie. Tylko w głowie Nicolasa mentalnym przekazem wybrzmiały słowa dziewczyny: "przyjdź nad brzeg Woodport, z samego rana, za tydzień"...
Bardzo wcześnie rano, o czasie, który podpowiedziała piękna nieznajoma, Nicolas wymknął się na plażę. Prawie od razu zobaczył wynurzający się z wody błękitny ognik, który po chwili stanął przed nim – stawszy się kobietą.
- Obserwowaliśmy was, a ty byłeś najbardziej prawy wśród załogi – mówiła, a on stał urzeczony. – Więc chcę ci to dać – wyciągnęła do niego dłoń, w której trzymała skromny naszyjnik z pereł. – Noś go i nigdy nie zdejmuj – a gdy pochylił głowę, założyła mu klejnot na szyję.
- Dziękuję. Będę go nosił z dumą - powiedział - Czy… czy mogłabyś mi zdradzić… swoje imię? – zapytał. ale ona była już błękitnym ognikiem. Odwrócił się zrezygnowany. Będąc przekonanym, że widział ją po raz ostatni...
- Sinda – usłyszał w myślach jej głos.
Ostatnio zmieniony 07 mar 2013, 16:08 przez Bonsai(Tomasz Socha), łącznie zmieniany 8 razy.
- Ewa Włodek
- Posty: 5107
- Rejestracja: 03 lis 2011, 15:59
Re: Harfa i Miecz - Pomoc
Teresa przeżywała rozdarcie. Dumna z syna, tęskniła za nim, choć właśnie miała go w objęciach. Jej pulchny, roześmiany bobas był teraz wysokim brunetem o długich, rozpuszczonych włosach i ładnie przystrzyżonym zaroście. Dojrzał, nie mogła zaprzeczyć. W końcu dwudziestolatek to człowiek pełnoletni! Tak mówią. Pogodzona z mijającym czasem, w końcu pozwoliła synowi wyruszyć na tę wyprawę. Bo cóż by to była za matka, która zabrania dziecku realizować marzenia? Ale wiedząc, że niebawem go nie będzie, już tęskniła za nim tak, jak za utraconym mężem.
Nicolas czuł to samo. Tęsknił za ojcem, choć go nie znał. Wiedział, że zginął w pirackim napadzie na Wodwoord, jak kilku innych mieszkańców.
nie gniewaj się, ale tmniej więcej tak bym widziała pierwsze akapity. W tej wersji wydają mi się bardziej spójne, jednolite. Jestem zdania, że reszta - wymaga dopracowania - chodzi mi o poprawnośc językową, składniową, logiczną. Ale może się tylko czepiam, może Inni Czytający wcale nie podzielą mojego zdania...
pozdrawiam serdecznie...
Ewa
Nicolas czuł to samo. Tęsknił za ojcem, choć go nie znał. Wiedział, że zginął w pirackim napadzie na Wodwoord, jak kilku innych mieszkańców.
nie gniewaj się, ale tmniej więcej tak bym widziała pierwsze akapity. W tej wersji wydają mi się bardziej spójne, jednolite. Jestem zdania, że reszta - wymaga dopracowania - chodzi mi o poprawnośc językową, składniową, logiczną. Ale może się tylko czepiam, może Inni Czytający wcale nie podzielą mojego zdania...


pozdrawiam serdecznie...
Ewa
-
- Posty: 492
- Rejestracja: 06 sty 2013, 10:12
- Lokalizacja: Rudnik nad Sanem
- Kontakt:
- skaranie boskie
- Administrator
- Posty: 13037
- Rejestracja: 29 paź 2011, 0:50
- Lokalizacja: wieś
Re: Harfa i Miecz - Pomoc
Napiszę szczerze.
Nie dobrnąłem nawet do połowy, a to za sprawą masy literówek oraz błędów składniowych i gramatycznych, które - w moich oczach - dyskwalifikują utwór. Spróbuj go uważnie przeczytać, wychwycić błędy i je poprawić. Jeśli stwierdzisz, że nie dajesz rady, spróbuję Ci pomóc. Obiecuję przeczytać całość po dokonaniu korekty.
Nie dobrnąłem nawet do połowy, a to za sprawą masy literówek oraz błędów składniowych i gramatycznych, które - w moich oczach - dyskwalifikują utwór. Spróbuj go uważnie przeczytać, wychwycić błędy i je poprawić. Jeśli stwierdzisz, że nie dajesz rady, spróbuję Ci pomóc. Obiecuję przeczytać całość po dokonaniu korekty.
Kloszard to nie zawód...
To pasja, styl życia, realizacja marzeń z dzieciństwa.
_____________________________________________________________________________
E-mail
skaranieboskie@osme-pietro.pl
To pasja, styl życia, realizacja marzeń z dzieciństwa.
_____________________________________________________________________________
skaranieboskie@osme-pietro.pl
-
- Posty: 492
- Rejestracja: 06 sty 2013, 10:12
- Lokalizacja: Rudnik nad Sanem
- Kontakt:
Re: Harfa i Miecz - Pomoc
Długo rozmyślałem nad powrotem do pisania opowiadań. Postanowiłem jednak robić dalej. Wiedziałem, że będą usterki. Opublikowałem po to, aby dowiedzieć się, gdzie i jakie. 
No i opublikowałem, aby pokazać mój świat Fantasy. Podzielić się swoim dobrem, że tak napiszę. Dlatego troszkę mnie uraziły Twoje słowa. Chciałbym, aby poznawano moje historie, mimo, że, wiadomo, usterki są. Zawsze będą, ideałów nie ma
.
Pozdrawiam


No i opublikowałem, aby pokazać mój świat Fantasy. Podzielić się swoim dobrem, że tak napiszę. Dlatego troszkę mnie uraziły Twoje słowa. Chciałbym, aby poznawano moje historie, mimo, że, wiadomo, usterki są. Zawsze będą, ideałów nie ma

Pozdrawiam


-
- Posty: 3258
- Rejestracja: 27 sty 2013, 23:52
- Lokalizacja: Dębica
Re: Harfa i Miecz - Pomoc
Ja nie dobrnąłem, bo dość monotonnie mi się to czyta. Może to kwestia zbyt małej ilości akapitów. Tekst zdaje się dłużyć.
Rzeczywiście, tu i ówdzie brakuje kropki, wychwyciłem tez kilka powtórzeń wyrazu w jednym zdaniu, ale nie przytaczam, bo jeśli autor uważnie przeczyta, bez problemu je odnajdzie. Trochę literówek też znalazłem, a jak piszę - nie doszedłem do końca. Nawet nie do połowy, gdzieś do pierwszych dialogów.
Nie mówię, że to złe opowiadanie. Dla mnie nudne, kwestia gustu. No i czystość zapisu. Jak mój poprzednik pisał. Ale wychwytywanie i przytaczanie jest pozbawione sensu, bo to nie są błędy, które powinno się pokazywać. Są zbyt oczywiste. Autor na pewno sam je odnajdzie po ponownym przeczytaniu.
(np. "wszechświata" pisane razem, ale "wszech czasów" już osobno. "Dosysypał" zamiast "dosypał". "wezeł", zamiast "węzeł". "Mieli taki wrażenie" zamiast "takie wrażenie" itp.itd.itp.itd.)
Rzeczywiście, tu i ówdzie brakuje kropki, wychwyciłem tez kilka powtórzeń wyrazu w jednym zdaniu, ale nie przytaczam, bo jeśli autor uważnie przeczyta, bez problemu je odnajdzie. Trochę literówek też znalazłem, a jak piszę - nie doszedłem do końca. Nawet nie do połowy, gdzieś do pierwszych dialogów.
Nie mówię, że to złe opowiadanie. Dla mnie nudne, kwestia gustu. No i czystość zapisu. Jak mój poprzednik pisał. Ale wychwytywanie i przytaczanie jest pozbawione sensu, bo to nie są błędy, które powinno się pokazywać. Są zbyt oczywiste. Autor na pewno sam je odnajdzie po ponownym przeczytaniu.
(np. "wszechświata" pisane razem, ale "wszech czasów" już osobno. "Dosysypał" zamiast "dosypał". "wezeł", zamiast "węzeł". "Mieli taki wrażenie" zamiast "takie wrażenie" itp.itd.itp.itd.)
"Nie głaskało mnie życie po głowie,
nie pijałem ptasiego mleka -
no i dobrze, no i na zdrowie:
tak wyrasta się na człowieka..."
W. Broniewski - "Mannlicher"
nie pijałem ptasiego mleka -
no i dobrze, no i na zdrowie:
tak wyrasta się na człowieka..."
W. Broniewski - "Mannlicher"
- Ewa Włodek
- Posty: 5107
- Rejestracja: 03 lis 2011, 15:59
Re: Harfa i Miecz - Pomoc
Chciałeś, żeby Ci ktoś poprawił - błędy. Zrobiłam to. Sądzę, że wyłuskałam wszystko, co w tym opowiadaniu było ważne, istotne, co niesie jakiś sens, przekaz.
Oczywiście, nie musisz się z tym zgadzać...
Teresa przeżywała rozdarcie. Dumna ze swego syna, tęskniła za nim, choć miała go w objęciach. Jej pulchny, roześmiany bobas był teraz wysokim brunetem o długich, rozpuszczonych włosach i ładnie przystrzyżonym zaroście. Pogodzona z mijającym czasem, pozwoliła synowi wyruszyć na tę wyprawę, bo która matka zabroni dziecku realizować marzenia? Jednak tęskniła, tak jak po stracie męża.
Nicolas czuł to samo. Ojca nie znał, bo napad piratów na Woodport miał miejsce akurat w dniu jego narodzin.
Miasteczko leżało na północo-zachodnim brzegu kontynentu, Tristglen, więc często zaglądali tu przybysze z innych części świata. Małe miasto dobrze prosperowało dzięki handlowi. Ruch latem i na wiosnę był spory.
Belmontaine wypływała w rejs, pod dowództwem kapitana Rolanda, człowieka pewnego siebie, znawcy map. Załoga wchodziła na statek. Nicolas, który dołączył do tej wyprawy, miał za sobą krótkie rejsy na statkach handlowych i rybackich, a tę podróż potraktował jak szansę. Obiecał sobie w modlitwie, iż dobrze spisze się w otrzymanej misji. A matce - że powróci zdrowy. Teraz, stojąc na pokładzie, patrzył w wodę, Nicolas, która w słońcu lśniła jak kryształ, była nieskazitelnie czysta, dawała życie i mogła je w kilka sekund odebrać.
Podróż zawiodła Nicolasa. Załoga była skłócona, a integrowała się tylko przy posiłkach. Obserwował życie na statku, próbował się włączać w jego rytm, i czekał. Aż się - doczekał. Sztormu, który rozszalał się nagle, na burtę „Belmontaine” spadła fala druzgocząca fala, a z góry lały się strugi deszczu. Na pokładzie panował chaos, który załoga próbowała opanować, z trudem utrzymując się na wściekle roztańczonych deskach. Przerażony Nicolas włączył się do akcji wraz z innymi, a stojąc na pokładzie rzędzie marynarzy, czerpiących wiadrami wodę z zalanego pokładu, zauważył kila dziwnych, niebieskich ogni, jakby rozlanych po wodzie. Po czym przez pokład przewaliły się jeszcze dwie fale, i wszystko ucichło.
Zza chmur wyjrzało słońce, a z wody wynurzyły się trzy błękitne ogniki, które z wolna uniosły się w górę, i tuż nad pokładem przetransmutowały w kobietę i dwu mężczyzn o skórach w kolorze indygo.
- Czemu wywołaliście gniew ocenau? Pytam! - Warknęła kobieta.
- My!? – odważył się Ranald. – To był zwykły sztorm...
- Nie był zwykły! Rozpętały go wasze kłótnie kłamstwa i wrogość – odetchnęła głęboko. – Co miało być powiedziane, zostało powiedziane przed chwilą - kontynuowała. Byliśmy na patrolu, gdy natknęliśmy się nocą na wasz statek, więc postanowiliśmy was śledzić. Słuchaliśmy waszych kłótni wczoraj i dzisiaj. Zło prowadzi do śmierci. Tylko do śmierci. Byliście tak zajęci zwadami, że nie zauważyliście nawet nadchodzącego sztormu - na chwilę zawiesiła głos. - Przemyślcie sobie wasze zachowanie. Wróćcie na ląd. Wyruszycie, gdy będziecie naprawdę gotowi.
W mgnienu oka trójka znów przybrała kształt niebieskich ogników, które znikneły w oceanie. Tylko w mózgu Nicolasa mentalnym przekazem wybrzmiały słowa dziewczyny: "przyjdź nad brzeg Woodport, z samego rana, za tydzień"...
W tę pierwszą noc po wpłynięciu "Belmontaine" do Woodport Nicolas nie mógł spać, więc już przed świtem wymknął się na plażę. Prawie od razu zobaczył wynurzający się z wody błękitny ognik, który po chwili stanął przed nim - kobietą.
- Obserwowaliśmy was, a ty byłeś najbardziej prawy wśród załogi – mówiła, a on stał urzeczony. – Więc chcę ci to dać – wyciągnęła do niego dłoń, w której trzymała skromny naszyjnik z pereł. – Noś go i nigdy nie zdejmuj –a gdy pochylił głowę, założyła mu klejnot na szyję.
- Dziękuję. Będę go nosił z dumą - powiedział - Czy… czy mogłabyś mi zdradzić… swoje imię? – zapytał. ale ona była już błękitnym ognikiem. Odwrócił się zrezygnowany.
- Sinda – usłyszał w myślach jej głos.
Oczywiście, nie musisz się z tym zgadzać...

Teresa przeżywała rozdarcie. Dumna ze swego syna, tęskniła za nim, choć miała go w objęciach. Jej pulchny, roześmiany bobas był teraz wysokim brunetem o długich, rozpuszczonych włosach i ładnie przystrzyżonym zaroście. Pogodzona z mijającym czasem, pozwoliła synowi wyruszyć na tę wyprawę, bo która matka zabroni dziecku realizować marzenia? Jednak tęskniła, tak jak po stracie męża.
Nicolas czuł to samo. Ojca nie znał, bo napad piratów na Woodport miał miejsce akurat w dniu jego narodzin.
Miasteczko leżało na północo-zachodnim brzegu kontynentu, Tristglen, więc często zaglądali tu przybysze z innych części świata. Małe miasto dobrze prosperowało dzięki handlowi. Ruch latem i na wiosnę był spory.
Belmontaine wypływała w rejs, pod dowództwem kapitana Rolanda, człowieka pewnego siebie, znawcy map. Załoga wchodziła na statek. Nicolas, który dołączył do tej wyprawy, miał za sobą krótkie rejsy na statkach handlowych i rybackich, a tę podróż potraktował jak szansę. Obiecał sobie w modlitwie, iż dobrze spisze się w otrzymanej misji. A matce - że powróci zdrowy. Teraz, stojąc na pokładzie, patrzył w wodę, Nicolas, która w słońcu lśniła jak kryształ, była nieskazitelnie czysta, dawała życie i mogła je w kilka sekund odebrać.
Podróż zawiodła Nicolasa. Załoga była skłócona, a integrowała się tylko przy posiłkach. Obserwował życie na statku, próbował się włączać w jego rytm, i czekał. Aż się - doczekał. Sztormu, który rozszalał się nagle, na burtę „Belmontaine” spadła fala druzgocząca fala, a z góry lały się strugi deszczu. Na pokładzie panował chaos, który załoga próbowała opanować, z trudem utrzymując się na wściekle roztańczonych deskach. Przerażony Nicolas włączył się do akcji wraz z innymi, a stojąc na pokładzie rzędzie marynarzy, czerpiących wiadrami wodę z zalanego pokładu, zauważył kila dziwnych, niebieskich ogni, jakby rozlanych po wodzie. Po czym przez pokład przewaliły się jeszcze dwie fale, i wszystko ucichło.
Zza chmur wyjrzało słońce, a z wody wynurzyły się trzy błękitne ogniki, które z wolna uniosły się w górę, i tuż nad pokładem przetransmutowały w kobietę i dwu mężczyzn o skórach w kolorze indygo.
- Czemu wywołaliście gniew ocenau? Pytam! - Warknęła kobieta.
- My!? – odważył się Ranald. – To był zwykły sztorm...
- Nie był zwykły! Rozpętały go wasze kłótnie kłamstwa i wrogość – odetchnęła głęboko. – Co miało być powiedziane, zostało powiedziane przed chwilą - kontynuowała. Byliśmy na patrolu, gdy natknęliśmy się nocą na wasz statek, więc postanowiliśmy was śledzić. Słuchaliśmy waszych kłótni wczoraj i dzisiaj. Zło prowadzi do śmierci. Tylko do śmierci. Byliście tak zajęci zwadami, że nie zauważyliście nawet nadchodzącego sztormu - na chwilę zawiesiła głos. - Przemyślcie sobie wasze zachowanie. Wróćcie na ląd. Wyruszycie, gdy będziecie naprawdę gotowi.
W mgnienu oka trójka znów przybrała kształt niebieskich ogników, które znikneły w oceanie. Tylko w mózgu Nicolasa mentalnym przekazem wybrzmiały słowa dziewczyny: "przyjdź nad brzeg Woodport, z samego rana, za tydzień"...
W tę pierwszą noc po wpłynięciu "Belmontaine" do Woodport Nicolas nie mógł spać, więc już przed świtem wymknął się na plażę. Prawie od razu zobaczył wynurzający się z wody błękitny ognik, który po chwili stanął przed nim - kobietą.
- Obserwowaliśmy was, a ty byłeś najbardziej prawy wśród załogi – mówiła, a on stał urzeczony. – Więc chcę ci to dać – wyciągnęła do niego dłoń, w której trzymała skromny naszyjnik z pereł. – Noś go i nigdy nie zdejmuj –a gdy pochylił głowę, założyła mu klejnot na szyję.
- Dziękuję. Będę go nosił z dumą - powiedział - Czy… czy mogłabyś mi zdradzić… swoje imię? – zapytał. ale ona była już błękitnym ognikiem. Odwrócił się zrezygnowany.
- Sinda – usłyszał w myślach jej głos.
- skaranie boskie
- Administrator
- Posty: 13037
- Rejestracja: 29 paź 2011, 0:50
- Lokalizacja: wieś
Re: Harfa i Miecz - Pomoc
Nie masz się co czuć urażonym, Bonsai.
Nasz portal to nie konkurs piękności. Jak chcesz pochwał, to załóż sobie bloga. Tam będą Cię chwalić, bo, jak nie to im pokażesz drzwi. Tutaj piszemy merytoryczne uwagi. Ja zacząłem od stwierdzenia (zgodnego z prawdą zresztą), że w tekście roi się od błędów i samo to dyskwalifikuje go w moich oczach. Zaproponowałem również pomoc w poprawianiu. To chyba nie powód do obrazy, a raczej rzeczowy i szczery komentarz. Nadal go podtrzymuję.
Skorzystaj z rad Ewy Włodek, popraw tekst. Potem zobaczymy co w nim ciekawego.
A na osłodę trudnych chwil proponuję zimne
Nasz portal to nie konkurs piękności. Jak chcesz pochwał, to załóż sobie bloga. Tam będą Cię chwalić, bo, jak nie to im pokażesz drzwi. Tutaj piszemy merytoryczne uwagi. Ja zacząłem od stwierdzenia (zgodnego z prawdą zresztą), że w tekście roi się od błędów i samo to dyskwalifikuje go w moich oczach. Zaproponowałem również pomoc w poprawianiu. To chyba nie powód do obrazy, a raczej rzeczowy i szczery komentarz. Nadal go podtrzymuję.
Skorzystaj z rad Ewy Włodek, popraw tekst. Potem zobaczymy co w nim ciekawego.
A na osłodę trudnych chwil proponuję zimne

Kloszard to nie zawód...
To pasja, styl życia, realizacja marzeń z dzieciństwa.
_____________________________________________________________________________
E-mail
skaranieboskie@osme-pietro.pl
To pasja, styl życia, realizacja marzeń z dzieciństwa.
_____________________________________________________________________________
skaranieboskie@osme-pietro.pl
-
- Posty: 492
- Rejestracja: 06 sty 2013, 10:12
- Lokalizacja: Rudnik nad Sanem
- Kontakt:
Re: Harfa i Miecz - Pomoc
Ewo, bardzo skróciłaś
. Widzę, że i w prozie lubisz mieć mało
. Ciekawe. Ok. dzięki za poprawkę
.
"Nasz portal to nie konkurs piękności. Jak chcesz pochwał, to załóż sobie bloga. Tam będą Cię chwalić, bo, jak nie to im pokażesz drzwi. Tutaj piszemy merytoryczne uwagi." Nie wiem, czy rozumiesz mój post
. Jak mogę chcieć pochwał, skoro sam wiem, że utwór ma usterki? Chcę, aby mi te usterki konkretnie ktoś pokazał. Czuję, że są, ale nie wiem gdzie. Proste
.
Ale przecież możesz przeczytać utwór, aby poznać historię, którą opowiada. Ją chcę pokazać, bo tu sądzę, że jest ciekawie.
Co do popraw tekst - chcę wiedzieć, co poprawić konkretnie.
No, może już się ogarniamy nawzajem



"Nasz portal to nie konkurs piękności. Jak chcesz pochwał, to załóż sobie bloga. Tam będą Cię chwalić, bo, jak nie to im pokażesz drzwi. Tutaj piszemy merytoryczne uwagi." Nie wiem, czy rozumiesz mój post


Ale przecież możesz przeczytać utwór, aby poznać historię, którą opowiada. Ją chcę pokazać, bo tu sądzę, że jest ciekawie.
Co do popraw tekst - chcę wiedzieć, co poprawić konkretnie.
No, może już się ogarniamy nawzajem

-
- Posty: 3258
- Rejestracja: 27 sty 2013, 23:52
- Lokalizacja: Dębica
Re: Harfa i Miecz - Pomoc
Jest tylko jedno "ale". Bez złośliwości, jednak pewne fakty są niezaprzeczalne.Chcę, aby mi te usterki konkretnie ktoś pokazał. Czuję, że są, ale nie wiem gdzie.
Twoje "usterki" to absolutne podstawy pisowni. Literówki, interpunkcja, dwa takie same wyrazy obok siebie, jakbyś omyłkowo dwa razy napisał to samo itp.itd.
Jeśli znasz te zasady, a wierzę, że znasz, to wystarczy, że sam przeczytasz raz jeszcze, dokładnie swoje opowiadanie i wszystko wyłapiesz bez problemu.
Jeśli zaś oczekujesz, że ktoś przeczyta opowiadanie i poprawi ci je w kontekście samych podstaw pisowni, to myślę, że to trochę pójście na łatwiznę. Bo - jak pisałem już - nie mówimy tu o skomplikowanych rzeczach, tajnikach mowy polskiej, tylko o samych podstawach.
Ktoś czyta takie opowiadanie, widzi masę błędów i stwierdza, że albo autor sam nie przeczytał dokładnie swojego tekstu pod kątem czystości zapisu,a teraz chce, aby inni zrobili za niego tą "korektorską robotę", albo...nie zna podstaw. A tu się ręce załamują. Bo czy zapis wyrazu "dosypał" w formie "dosysypał", czy literówka w słowie "węzeł" ( u ciebie "wezeł") to błędy, które trzeba wskazywać?
Moim zdaniem powinieneś sam jeszcze raz dokładnie przeczytać tekst, poprawić wszystko, co wyłapiesz i wtedy raz jeszcze w komentarzu poprosić o pomoc ludzi. Wtedy będą wiedzieć, że z twojej strony opowiadanie jest "gotowe".
To żaden atak, tylko wyjaśnienie prostej rzeczy.
"Nie głaskało mnie życie po głowie,
nie pijałem ptasiego mleka -
no i dobrze, no i na zdrowie:
tak wyrasta się na człowieka..."
W. Broniewski - "Mannlicher"
nie pijałem ptasiego mleka -
no i dobrze, no i na zdrowie:
tak wyrasta się na człowieka..."
W. Broniewski - "Mannlicher"