Rosół
- 411
- Posty: 1778
- Rejestracja: 31 paź 2011, 8:56
- Lokalizacja: .de
Rosół
Nieśmiałe, cichutkie pukanie. Myślałam, że się przesłyszałam, może to radio? Powtórzyło się jednak, podeszłam zatem do drzwi.
- Tak? Słucham pana?
"Pan" natomiast słuchał najwyraźniej mnie. Stał sobie spokojnie, wpatrzony we mnie jak w jakieś zjawisko.
- Mogę w czymś pomóc? Halo, słyszy mnie pan?
"Pan" milczał nadal. Wyglądał dziwnie w tej starej, spłowiałej już, ale ciągle jeszcze niebieskiej, ortalionowej kurtce, tweedowych, wypchniętych na kolanach spodniach i dziurawych trampkach. Trampkach? Musi mu nieźle ciągnąć od ziemi, przecież zima w pełni. Bezdomny?
- Czy...
- Tak?
- Czy pani ma na imię Justyna?
- Justyna? A dlaczego pan pyta?
- Ja... Właściwie...
Nie poganiałam go. W końcu kawę mogę sobie nową zaparzyć, żadna strata, a on miał coś bardzo łagodnego w sobie. I takie ładne oczy. Nie było w nich śladu tej specyficznej szklistości, jak to u pijaczków bywa. Wygłądał jak mały-duży chłopiec przed wystawą sklepu rowerowego.
- Jest pan głodny? Jeśli lubi pan rosół - zapraszam. Co ja robię? Nie znam człowieka i tylko dlatego, że ma ładne oczy zapraszam go do domu?
- Nnnnie, dziekuję. To znaczy lubię rosół, ale... Czy pani Justyna?
- Bardzo mi przykro, ale na imię mam Judyta - uśmiechnęłam się mimowolnie. Co on z tą Justyną, może mu kogoś przypominam?
- Ale powiedziano mi, że tu znajdę panią Justynę Pawlik, że tu mieszka - rozczarowanie i upór jakieś biły od niego.
- Bardzo mi przykro - powtórzyłam. - Musiano pana źle poinformować.
- I nie ma pani siostry, Katarzyny? Ja? Siostry? Matko, jednak wariat...
- Nie, proszę pana, nie mam. Jestem jedynaczką odkąd pamiętam. Czy jest coś, co jednak mogę dla pana zrobić?
Zaczęło mi sie robić zimno w tych otwartych drzwiach. Do irytacji było mi jeszcze daleko, ale miałam przedziwne wrażenie, że gdybym powiedziała, że Justyna to jednak ja, rzuciłby mi sie na szyję. Albo zemdlał. Żadna z tych opcji nie była mi miła. Ale intrygował.
Minęła może minuta.
- To... ja przepraszam... Już sobie idę. Przepraszam! - odwrócił się gwałtownie na pięcie, trampki zaskrzypiały o lastryko.
- Halo, proszę pana! Ale o co chodzi? Halo! - Dostrzegłam pierwsze oznaki łysiny na jego potylicy. Całkiem irracjonalnie przeleciało mi przez głowę: ileż on moze mieć lat? No, młodszy ode mnie, to na pewno. Zniknął, przez te trampki nawet kroków nie było słychać.
Wtem, gdzieś chyba z pierwszego półpiętra, usłyszałam:
- Pozdrowienia od Piotra...
I to wszystko? No, żarty jakieś.
Eeech, rosół czeka.
***
W kuchni wciąż pachniało kawą. Była już chłodna, ale Judycie to nie przeszkadzało. Zdarzało się to na tyle często (najczęściej z powodu zaczytania się w jakiejś nowej pozycji wydawniczej, którą przytargała z pracy, albo zapatrzenia w telewizor - sama o sobie mówiła, że jest dzieckiem reklam; a czasem tak zwyczajnie się zamyślała, patrząc przez okno), że już się przyzwyczaiła.
Na powierzchni beżowego płynu pływał biały kłak.
- Amadeusz! Ile razy mam ci mówić, że ten stół należy do mnie?! - rozejrzała się w poszukiwaniu winowajcy. Nikogo w zasięgu wzroku. Jasne, udaje, że go nie ma, jak zwykle - wymruczała w duchu. Ale lubiła, ba, kochała swoje koty. Pojawiły się w domu, gdy Tadeusz odszedł. Nie ma tego złego…
*
Drugiego marca było zimno, wilgotno i ponuro. Nie dostrzegało się najmniejszych oznak wiosny, jakby cała natura postanowiła w tym roku pospać dłużej. Judyta chciała do domu. Do domu! Do ciepła, ulubionej piżamy, “swojego” kubka i mruczenia futrzanego rodzeństwa.
- Przepraszam… - O, nie! Nie będę pokazywać drogi, ani wygrzebywać drobnych! Wynocha!
- Przepraszam panią…
Zaskoczona, zatrzymała sie raptownie. Poznała ten glos. Należał do Niebieskiego Piotra, jak go nazwała.
- Dobry wieczór panu - zdobyła się nawet na uśmiech. - Znalazł już pan swoją zgubę?
Niebieski wcale nie był niebieski. Miał wprawdzie te same spodnie, ale zamiast trampek brązowe kamasze i mocno podniszczony płaszcz, który w swoich najlepszych czasach był (chyba) oliwkowego koloru. Oczy wciąż jednak były tak samo ładne, jak je zapamiętała.
- Znalazłem. - Nie, oczy Niebieskiego były jeszcze ładniejsze, były radosne i ciepłe, jakby ktoś, wewnątrz nich, zapalił maleńkie latarenki.
- Pani Ju…dyto, czy moglibyśmy porozmawiać? Jezu, nieee...
- Teraz? Dzisiaj? To takie pilne?...
W Niebieskim zgasło światło.
- Dobrze, panie Piotrze, zapraszam do siebie. Nie ma dziś wprawdzie w moim menu rosołu, ale jeśli zadowoli się pan kanapką i herbatą z rumem… - wbrew sobie, wcześniejszej niechęci i rozdrażnieniu, pomyślała, że będzie jej przyjemnie usiąść z nim przy stole z kubkiem gorącego, ulubionego napoju. A głodny był na pewno.
Ocho, mamy bliskie spotkania trzeciego stopnia - roześmiała się w myślach - światło pulsuje, ale obcy wcale nie wyglądają tak groźnie.
*
To nie było niezręczne milczenie. To była przyjemna, kudłata cisza, jakby nagle trzeci kot pojawił się w kuchni. Amadeusz zupełnie ignorował gościa, natomiast Kota usadowiła się mężczyźnie na kolanach. Tak, zdecydowanie, Konstancja miała klasę, a przy tym charakter sprzedajnego kundla. Niebieski powolnym, czułym gestem gładził czarne futerko. Judycie też było dobrze. Tak, to najwłaściwsze słowo, jakie przyszło jej do głowy.
Nie była specjalnie ciekawa tego, co ten Piotr miał jej do powiedzenia. Jak dla niej - mogli tak sobie siedzieć i siedzieć. To pierwszy mężczyzna w tym domu od dwóch lat, ale jego obecność nie była jej niemiła. Wręcz przeciwnie, był jakby stałym elementem tej kuchni, tego mieszkania.
- Widzi pani, nie wiem jak mam to powiedzieć, od czego zacząć. A musisz w ogóle? - Najlepiej niech pan zacznie od początku, skoro to takie ważne. Będzie najprościej.
- Ale to wcale nie jest takie proste - westchnął. - Dobrze, zacznę od początku. Mam na imię Piotr, ale to już pani wie. Mam 31 lat - wiedziałam! - i jestem sam. To znaczy, byłem żonaty, ale teraz jestem sam... - Jego łagodna twarz przywdziała nagle na swe oblicze smutek, więcej, stała się wcielonym smutkiem.
Judyta siedziała spokojnie, nieświadomie gładziła palcami tak znajomy wzór kubka, było jej żal mężczyzny. Miała wrażenie, że to tylko czubek góry lodowej jego nieszczęść.
- Rozumiem, bardzo mi przykro, ale…
- To nie wszystko! - mężczyzna nie pozwolił jej dokończyć. - Proszę! Proszę, niech pani mi nie przerywa! Ja… nie wiem, dlaczego mieszam w to panią, ale… Nie, to znaczy, ja wiem, ale jeśli teraz się nie zdobędę, nie odważę, by to opowiedzieć, to pewnie już nigdy! - gwałtownie wyrzucał z siebie słowa. - Ja… nazywam się Pawlik. Piotr Pawlik! - podniósł wreszcie głowę i spojrzał na nią wyczekująco, oddychając ciężko.
- I? Czy powinnam znać to nazwisko? Powinnam znać pana? - Judyta nie rozumiała, kompletnie nie rozumiała o czym on mówi, aczkolwiek nie była zaskoczona, to nazwisko wymienił przecież wtedy, przed dwoma miesiącami.
Niebieski zapadł się w sobie. - To bez sensu. Nie powinienem był tu przychodzić.
- Zaraz, chwileczkę. Przychodzi pan do mnie, rzuca nazwiskami i w dodatku ma chyba pretensje, że nie jestem wróżką. Ja naprawdę nie wiem, o co chodzi. Ja naprawdę nie rozumiem. A chyba bym chciała. - Rzeczywiście, chciała. - I chyba powinnam, skoro jest pan tutaj. I chyba jest mi pan to winien…
Cisza zmieniła swoja fakture. Z ciepłego, miekkiego futra stała się szklana; ostra i kanciasta.
Niebieski siedział prawie bez ruchu, tylko jego palce skubały ściągacz swetra i patrzył tępo w stół. Judyta przyglądała się jego szczupłym, bardzo zniszczonym dłoniom. To były dobre dłonie. Paznokcie czyste, krótko obcięte, ale skóra była bardzo sucha i zaczerwieniona. Drobne blizny odcinały się sinawą bielą. Mam jeszcze gdzieś rękawiczki Tadeusza, przemknęło jej przez myśl. Podniosła się od stołu, Amadeusz wyprysnął spod niego jak biało-czarny pocisk.
- Proszę, powinny być na pana dobre. No, może ciut za duże - podała mu z uśmiechem ciemnobrązowe skórzane rękawice. Spojrzał zaskoczony. - Dziękuję.
Nieśmiało, ostrożnie, tak, jak sie bierze bezowe ciastko, potrzymał je chwile w ręku, potem odłożył na stół, obok pustego talerza. - Bardzo ładne, dziękuję - powtórzył cicho, ale na usta nie wpłynął uśmiech.
- Panie Piotrze, zrobię jeszcze herbaty, chce pan?
Popatrzył zaskoczony, jakby ktoś go nagle wybudził ze snu, ale ufnie. - Tak, proszę.
Cisza zapachniała rumem. I malinami.
*
Była trzecia nad ranem, a Judyta nadal siedziała w kuchni.
Była trzecia nad ranem, ale czy było to jeszcze wczoraj, czy już pojutrze - tego nie wiedziała. Zresztą, było to dla niej dziwnie mało istotne. Na stole, jako jedyny dowód obecności Piotra, leżała zmięta serwetka.
Musiał wyjść… Musiał. Na "jego" krześle znajdowała sie teraz zwinięta w kłębuszek Kota, a Amadeusz przytulił się do uda kobiety. Spały. Nie dopominały się o jedzenie, nie były głodne. A zatem to wciąż jeszcze dziś…
Ja też nie jestem głodna. Może więc wszyscy śpimy? A może tylko ja?
*
Powiedział, że przyjdzie w niedzielę. Na obiad. Przyniesie "co trzeba", pokaże, wyjaśni. Udowodni.
Udowodni? Co udowodni? A może ja wcale nie chcę żadnych dowodów!?... Myśli kłębiły się w jej głowie jak czarne oślizgłe robaki. Może raczej powinna powiedzieć - niebieskie robaki? Piotrowe robaki? Albo Pawlikowe?
***
Pawlik.
Justyna Pawlik.
Katarzyna Pawlik.
I Piotr Pawlik.
Z matki Elżbiety i ojca Józefa.
Judyta Brykiewska.
Z matki Anny i ojca Władysława. Brykiewskich.
- Kim jestem? - zapytała na głos. Kocie rodzeństwo spojrzało czujnie, ale nie zaszczyciło jej komentarzem. I tak wiedziała, że tylko udają nieznajomość ludzkiej mowy. - Kim więc jestem? No, odpowiadać mi tu, ale już! - poczochrała łebek Amadeusza. Żadnej reakcji.
***
/Marzec, rok później./
Drzwi huknęły jak przekłuty balon. Gigantyczny balon. Nareszcie, gdzie on się podziewał tyle czasu?
- Co się…?
- Znalazłem! Znalazłem Kasię! - Piotr cieszył się jak szaleniec, zrzucając jednocześnie buty. - Znalazłem Kasię! - doskoczył do Justyny, uściskał ją serdecznie i ruszył dalej prześmiesznym tanecznym krokiem. Ta radość musiała znaleźć ujście, koty czmychnęły więc asekuracyjnie pod narożnik.
- Kasię? Ale… jak?, gdzie…? No mówże wreszcie!
- Zaraz! Zaraz ci wszystko opowiem, ale najpierw obiad! Głodny jestem jak wilk! Dawaj ten rosół!...
- Tak? Słucham pana?
"Pan" natomiast słuchał najwyraźniej mnie. Stał sobie spokojnie, wpatrzony we mnie jak w jakieś zjawisko.
- Mogę w czymś pomóc? Halo, słyszy mnie pan?
"Pan" milczał nadal. Wyglądał dziwnie w tej starej, spłowiałej już, ale ciągle jeszcze niebieskiej, ortalionowej kurtce, tweedowych, wypchniętych na kolanach spodniach i dziurawych trampkach. Trampkach? Musi mu nieźle ciągnąć od ziemi, przecież zima w pełni. Bezdomny?
- Czy...
- Tak?
- Czy pani ma na imię Justyna?
- Justyna? A dlaczego pan pyta?
- Ja... Właściwie...
Nie poganiałam go. W końcu kawę mogę sobie nową zaparzyć, żadna strata, a on miał coś bardzo łagodnego w sobie. I takie ładne oczy. Nie było w nich śladu tej specyficznej szklistości, jak to u pijaczków bywa. Wygłądał jak mały-duży chłopiec przed wystawą sklepu rowerowego.
- Jest pan głodny? Jeśli lubi pan rosół - zapraszam. Co ja robię? Nie znam człowieka i tylko dlatego, że ma ładne oczy zapraszam go do domu?
- Nnnnie, dziekuję. To znaczy lubię rosół, ale... Czy pani Justyna?
- Bardzo mi przykro, ale na imię mam Judyta - uśmiechnęłam się mimowolnie. Co on z tą Justyną, może mu kogoś przypominam?
- Ale powiedziano mi, że tu znajdę panią Justynę Pawlik, że tu mieszka - rozczarowanie i upór jakieś biły od niego.
- Bardzo mi przykro - powtórzyłam. - Musiano pana źle poinformować.
- I nie ma pani siostry, Katarzyny? Ja? Siostry? Matko, jednak wariat...
- Nie, proszę pana, nie mam. Jestem jedynaczką odkąd pamiętam. Czy jest coś, co jednak mogę dla pana zrobić?
Zaczęło mi sie robić zimno w tych otwartych drzwiach. Do irytacji było mi jeszcze daleko, ale miałam przedziwne wrażenie, że gdybym powiedziała, że Justyna to jednak ja, rzuciłby mi sie na szyję. Albo zemdlał. Żadna z tych opcji nie była mi miła. Ale intrygował.
Minęła może minuta.
- To... ja przepraszam... Już sobie idę. Przepraszam! - odwrócił się gwałtownie na pięcie, trampki zaskrzypiały o lastryko.
- Halo, proszę pana! Ale o co chodzi? Halo! - Dostrzegłam pierwsze oznaki łysiny na jego potylicy. Całkiem irracjonalnie przeleciało mi przez głowę: ileż on moze mieć lat? No, młodszy ode mnie, to na pewno. Zniknął, przez te trampki nawet kroków nie było słychać.
Wtem, gdzieś chyba z pierwszego półpiętra, usłyszałam:
- Pozdrowienia od Piotra...
I to wszystko? No, żarty jakieś.
Eeech, rosół czeka.
***
W kuchni wciąż pachniało kawą. Była już chłodna, ale Judycie to nie przeszkadzało. Zdarzało się to na tyle często (najczęściej z powodu zaczytania się w jakiejś nowej pozycji wydawniczej, którą przytargała z pracy, albo zapatrzenia w telewizor - sama o sobie mówiła, że jest dzieckiem reklam; a czasem tak zwyczajnie się zamyślała, patrząc przez okno), że już się przyzwyczaiła.
Na powierzchni beżowego płynu pływał biały kłak.
- Amadeusz! Ile razy mam ci mówić, że ten stół należy do mnie?! - rozejrzała się w poszukiwaniu winowajcy. Nikogo w zasięgu wzroku. Jasne, udaje, że go nie ma, jak zwykle - wymruczała w duchu. Ale lubiła, ba, kochała swoje koty. Pojawiły się w domu, gdy Tadeusz odszedł. Nie ma tego złego…
*
Drugiego marca było zimno, wilgotno i ponuro. Nie dostrzegało się najmniejszych oznak wiosny, jakby cała natura postanowiła w tym roku pospać dłużej. Judyta chciała do domu. Do domu! Do ciepła, ulubionej piżamy, “swojego” kubka i mruczenia futrzanego rodzeństwa.
- Przepraszam… - O, nie! Nie będę pokazywać drogi, ani wygrzebywać drobnych! Wynocha!
- Przepraszam panią…
Zaskoczona, zatrzymała sie raptownie. Poznała ten glos. Należał do Niebieskiego Piotra, jak go nazwała.
- Dobry wieczór panu - zdobyła się nawet na uśmiech. - Znalazł już pan swoją zgubę?
Niebieski wcale nie był niebieski. Miał wprawdzie te same spodnie, ale zamiast trampek brązowe kamasze i mocno podniszczony płaszcz, który w swoich najlepszych czasach był (chyba) oliwkowego koloru. Oczy wciąż jednak były tak samo ładne, jak je zapamiętała.
- Znalazłem. - Nie, oczy Niebieskiego były jeszcze ładniejsze, były radosne i ciepłe, jakby ktoś, wewnątrz nich, zapalił maleńkie latarenki.
- Pani Ju…dyto, czy moglibyśmy porozmawiać? Jezu, nieee...
- Teraz? Dzisiaj? To takie pilne?...
W Niebieskim zgasło światło.
- Dobrze, panie Piotrze, zapraszam do siebie. Nie ma dziś wprawdzie w moim menu rosołu, ale jeśli zadowoli się pan kanapką i herbatą z rumem… - wbrew sobie, wcześniejszej niechęci i rozdrażnieniu, pomyślała, że będzie jej przyjemnie usiąść z nim przy stole z kubkiem gorącego, ulubionego napoju. A głodny był na pewno.
Ocho, mamy bliskie spotkania trzeciego stopnia - roześmiała się w myślach - światło pulsuje, ale obcy wcale nie wyglądają tak groźnie.
*
To nie było niezręczne milczenie. To była przyjemna, kudłata cisza, jakby nagle trzeci kot pojawił się w kuchni. Amadeusz zupełnie ignorował gościa, natomiast Kota usadowiła się mężczyźnie na kolanach. Tak, zdecydowanie, Konstancja miała klasę, a przy tym charakter sprzedajnego kundla. Niebieski powolnym, czułym gestem gładził czarne futerko. Judycie też było dobrze. Tak, to najwłaściwsze słowo, jakie przyszło jej do głowy.
Nie była specjalnie ciekawa tego, co ten Piotr miał jej do powiedzenia. Jak dla niej - mogli tak sobie siedzieć i siedzieć. To pierwszy mężczyzna w tym domu od dwóch lat, ale jego obecność nie była jej niemiła. Wręcz przeciwnie, był jakby stałym elementem tej kuchni, tego mieszkania.
- Widzi pani, nie wiem jak mam to powiedzieć, od czego zacząć. A musisz w ogóle? - Najlepiej niech pan zacznie od początku, skoro to takie ważne. Będzie najprościej.
- Ale to wcale nie jest takie proste - westchnął. - Dobrze, zacznę od początku. Mam na imię Piotr, ale to już pani wie. Mam 31 lat - wiedziałam! - i jestem sam. To znaczy, byłem żonaty, ale teraz jestem sam... - Jego łagodna twarz przywdziała nagle na swe oblicze smutek, więcej, stała się wcielonym smutkiem.
Judyta siedziała spokojnie, nieświadomie gładziła palcami tak znajomy wzór kubka, było jej żal mężczyzny. Miała wrażenie, że to tylko czubek góry lodowej jego nieszczęść.
- Rozumiem, bardzo mi przykro, ale…
- To nie wszystko! - mężczyzna nie pozwolił jej dokończyć. - Proszę! Proszę, niech pani mi nie przerywa! Ja… nie wiem, dlaczego mieszam w to panią, ale… Nie, to znaczy, ja wiem, ale jeśli teraz się nie zdobędę, nie odważę, by to opowiedzieć, to pewnie już nigdy! - gwałtownie wyrzucał z siebie słowa. - Ja… nazywam się Pawlik. Piotr Pawlik! - podniósł wreszcie głowę i spojrzał na nią wyczekująco, oddychając ciężko.
- I? Czy powinnam znać to nazwisko? Powinnam znać pana? - Judyta nie rozumiała, kompletnie nie rozumiała o czym on mówi, aczkolwiek nie była zaskoczona, to nazwisko wymienił przecież wtedy, przed dwoma miesiącami.
Niebieski zapadł się w sobie. - To bez sensu. Nie powinienem był tu przychodzić.
- Zaraz, chwileczkę. Przychodzi pan do mnie, rzuca nazwiskami i w dodatku ma chyba pretensje, że nie jestem wróżką. Ja naprawdę nie wiem, o co chodzi. Ja naprawdę nie rozumiem. A chyba bym chciała. - Rzeczywiście, chciała. - I chyba powinnam, skoro jest pan tutaj. I chyba jest mi pan to winien…
Cisza zmieniła swoja fakture. Z ciepłego, miekkiego futra stała się szklana; ostra i kanciasta.
Niebieski siedział prawie bez ruchu, tylko jego palce skubały ściągacz swetra i patrzył tępo w stół. Judyta przyglądała się jego szczupłym, bardzo zniszczonym dłoniom. To były dobre dłonie. Paznokcie czyste, krótko obcięte, ale skóra była bardzo sucha i zaczerwieniona. Drobne blizny odcinały się sinawą bielą. Mam jeszcze gdzieś rękawiczki Tadeusza, przemknęło jej przez myśl. Podniosła się od stołu, Amadeusz wyprysnął spod niego jak biało-czarny pocisk.
- Proszę, powinny być na pana dobre. No, może ciut za duże - podała mu z uśmiechem ciemnobrązowe skórzane rękawice. Spojrzał zaskoczony. - Dziękuję.
Nieśmiało, ostrożnie, tak, jak sie bierze bezowe ciastko, potrzymał je chwile w ręku, potem odłożył na stół, obok pustego talerza. - Bardzo ładne, dziękuję - powtórzył cicho, ale na usta nie wpłynął uśmiech.
- Panie Piotrze, zrobię jeszcze herbaty, chce pan?
Popatrzył zaskoczony, jakby ktoś go nagle wybudził ze snu, ale ufnie. - Tak, proszę.
Cisza zapachniała rumem. I malinami.
*
Była trzecia nad ranem, a Judyta nadal siedziała w kuchni.
Była trzecia nad ranem, ale czy było to jeszcze wczoraj, czy już pojutrze - tego nie wiedziała. Zresztą, było to dla niej dziwnie mało istotne. Na stole, jako jedyny dowód obecności Piotra, leżała zmięta serwetka.
Musiał wyjść… Musiał. Na "jego" krześle znajdowała sie teraz zwinięta w kłębuszek Kota, a Amadeusz przytulił się do uda kobiety. Spały. Nie dopominały się o jedzenie, nie były głodne. A zatem to wciąż jeszcze dziś…
Ja też nie jestem głodna. Może więc wszyscy śpimy? A może tylko ja?
*
Powiedział, że przyjdzie w niedzielę. Na obiad. Przyniesie "co trzeba", pokaże, wyjaśni. Udowodni.
Udowodni? Co udowodni? A może ja wcale nie chcę żadnych dowodów!?... Myśli kłębiły się w jej głowie jak czarne oślizgłe robaki. Może raczej powinna powiedzieć - niebieskie robaki? Piotrowe robaki? Albo Pawlikowe?
***
Pawlik.
Justyna Pawlik.
Katarzyna Pawlik.
I Piotr Pawlik.
Z matki Elżbiety i ojca Józefa.
Judyta Brykiewska.
Z matki Anny i ojca Władysława. Brykiewskich.
- Kim jestem? - zapytała na głos. Kocie rodzeństwo spojrzało czujnie, ale nie zaszczyciło jej komentarzem. I tak wiedziała, że tylko udają nieznajomość ludzkiej mowy. - Kim więc jestem? No, odpowiadać mi tu, ale już! - poczochrała łebek Amadeusza. Żadnej reakcji.
***
/Marzec, rok później./
Drzwi huknęły jak przekłuty balon. Gigantyczny balon. Nareszcie, gdzie on się podziewał tyle czasu?
- Co się…?
- Znalazłem! Znalazłem Kasię! - Piotr cieszył się jak szaleniec, zrzucając jednocześnie buty. - Znalazłem Kasię! - doskoczył do Justyny, uściskał ją serdecznie i ruszył dalej prześmiesznym tanecznym krokiem. Ta radość musiała znaleźć ujście, koty czmychnęły więc asekuracyjnie pod narożnik.
- Kasię? Ale… jak?, gdzie…? No mówże wreszcie!
- Zaraz! Zaraz ci wszystko opowiem, ale najpierw obiad! Głodny jestem jak wilk! Dawaj ten rosół!...
Nie będę cytować innych. Poczekam aż inni będą cytować mnie.
-
- Posty: 633
- Rejestracja: 01 maja 2012, 2:03
Re: Rosół
wchłonęłam klimat, a ten rosół, to znam. pozdrawiam.




- skaranie boskie
- Administrator
- Posty: 13037
- Rejestracja: 29 paź 2011, 0:50
- Lokalizacja: wieś
Re: Rosół
Nie będę się wypowiadał na temat technikaliów. Myślę, że przyjdą tu mądrzejsi w tej dziedzinie ode mnie i coś napiszą. Zaznaczę tylko, że odczuwam jakąś niespójność w zapisie dialogów.
Spróbuję odnieść się do treści.
Opowiadania, nie rosołu, bo ta zazwyczaj bywa podobna.
Przyznam, że jest interesująca, choć zdecydowanie bardziej pasująca do poezji, niż do opowiadania prozatorskiego, a to za sprawą niedopowiedzeń właśnie. Opisałaś dziwne spotkanie z facetem, zakończone "wypisem z metryk", z którego jednak nic nie wynika. Pozostawiasz czytelnikowi zbyt szerokie pole wyboru interpretacji. To dobre w wierszu. Opowiadanie, to jednak coś, co powinno mieć jakiś sens, jakiś łączący wszystko szczegół. Nie powiesz chyba, że był nim rosół. Z twojego tekstu czytelnik może wysnuć kilka diametralnie różnych przypuszczeń, począwszy od tego, że dokonałaś zapisu sesji u psychoanalityka, poprzez analizę przypadku psychiatrycznego, aż po rozprawę na temat reinkarnacji. Niestety, żadnego konkretu.
Nie oznacza to, że napisałaś złe opowiadanie. Ma kilka bardzo dobrych elementów. Stworzyłaś w nim przyzwoitą dramaturgię, napisałaś przystępnym językiem, utrzymałaś w napięciu do końca. Szkoda, że rozczarowałaś zakończeniem. A właściwie jego brakiem.

Spróbuję odnieść się do treści.
Opowiadania, nie rosołu, bo ta zazwyczaj bywa podobna.
Przyznam, że jest interesująca, choć zdecydowanie bardziej pasująca do poezji, niż do opowiadania prozatorskiego, a to za sprawą niedopowiedzeń właśnie. Opisałaś dziwne spotkanie z facetem, zakończone "wypisem z metryk", z którego jednak nic nie wynika. Pozostawiasz czytelnikowi zbyt szerokie pole wyboru interpretacji. To dobre w wierszu. Opowiadanie, to jednak coś, co powinno mieć jakiś sens, jakiś łączący wszystko szczegół. Nie powiesz chyba, że był nim rosół. Z twojego tekstu czytelnik może wysnuć kilka diametralnie różnych przypuszczeń, począwszy od tego, że dokonałaś zapisu sesji u psychoanalityka, poprzez analizę przypadku psychiatrycznego, aż po rozprawę na temat reinkarnacji. Niestety, żadnego konkretu.
Nie oznacza to, że napisałaś złe opowiadanie. Ma kilka bardzo dobrych elementów. Stworzyłaś w nim przyzwoitą dramaturgię, napisałaś przystępnym językiem, utrzymałaś w napięciu do końca. Szkoda, że rozczarowałaś zakończeniem. A właściwie jego brakiem.



Kloszard to nie zawód...
To pasja, styl życia, realizacja marzeń z dzieciństwa.
_____________________________________________________________________________
E-mail
skaranieboskie@osme-pietro.pl
To pasja, styl życia, realizacja marzeń z dzieciństwa.
_____________________________________________________________________________
skaranieboskie@osme-pietro.pl
- 411
- Posty: 1778
- Rejestracja: 31 paź 2011, 8:56
- Lokalizacja: .de
Re: Rosół
Dziekuje za opinie Skaraniu jak i Maryli.
Jako wyjasnienie: jest to pierwszy mój "wypadek" prozá jaki popelnilam (kilka juz ladnych lat temu).
Swiadoma niedoróbek darze go jednak duzym sentymentem i sympatia. Wybaczcie wady, jesli potraficie.
Klaniam sie, J.
Jako wyjasnienie: jest to pierwszy mój "wypadek" prozá jaki popelnilam (kilka juz ladnych lat temu).
Swiadoma niedoróbek darze go jednak duzym sentymentem i sympatia. Wybaczcie wady, jesli potraficie.
Klaniam sie, J.
Nie będę cytować innych. Poczekam aż inni będą cytować mnie.
- skaranie boskie
- Administrator
- Posty: 13037
- Rejestracja: 29 paź 2011, 0:50
- Lokalizacja: wieś
Re: Rosół
Zostało Ci wybaczone, córo... 

Kloszard to nie zawód...
To pasja, styl życia, realizacja marzeń z dzieciństwa.
_____________________________________________________________________________
E-mail
skaranieboskie@osme-pietro.pl
To pasja, styl życia, realizacja marzeń z dzieciństwa.
_____________________________________________________________________________
skaranieboskie@osme-pietro.pl
- 411
- Posty: 1778
- Rejestracja: 31 paź 2011, 8:56
- Lokalizacja: .de
Re: Rosół
Skaranie - jestes wielki.
Gajko - niestety, ciag dalszy sie nie narodzil i juz tak chyba zostanie. Sierotki tez sa potrzebne na tym swiecie. Szczególnie uposledzone.

Gajko - niestety, ciag dalszy sie nie narodzil i juz tak chyba zostanie. Sierotki tez sa potrzebne na tym swiecie. Szczególnie uposledzone.

Nie będę cytować innych. Poczekam aż inni będą cytować mnie.
- Bożena
- Posty: 1338
- Rejestracja: 01 lis 2011, 18:32
Re: Rosół
przeczytałam jednym tchem- tylko- gdzie zakończenie tej frapującej historii- ?kim był ten "Pan"- ?sama mam sobie dopowiadać
i co to za Kasia- - za dużo niewiadomych- w matematyce takie równania są nie do rozwiązania
serdecznie pozdrawiam Bożena






- 411
- Posty: 1778
- Rejestracja: 31 paź 2011, 8:56
- Lokalizacja: .de
Re: Rosół
Wyglada na to, ze rzeczywiscie brak wyjasnienia.
To ja juz powiem, zeby nie bylo, ze takie zagmatwane...
Judyta, czyli Justyna, byla dzieciem adoptowanym - jak Piotr i Kasia. Zostali rozdzieleni, nie wiedzac o sobie nic. Tylko wlasnie Piotr dotarl do dokumentów, które pozwolily polaczyc rodzenstwo. Z przygodami (których tu nie opisalam).
Ot, cala historia.
Dziekuje Bozenko za poczytanie i dobre slowo.

To ja juz powiem, zeby nie bylo, ze takie zagmatwane...
Judyta, czyli Justyna, byla dzieciem adoptowanym - jak Piotr i Kasia. Zostali rozdzieleni, nie wiedzac o sobie nic. Tylko wlasnie Piotr dotarl do dokumentów, które pozwolily polaczyc rodzenstwo. Z przygodami (których tu nie opisalam).
Ot, cala historia.
Dziekuje Bozenko za poczytanie i dobre slowo.

Nie będę cytować innych. Poczekam aż inni będą cytować mnie.
- coobus
- Posty: 3982
- Rejestracja: 14 kwie 2012, 21:21
Re: Rosół
Jest to czytelne, jeśli masz jakieś wątpliwości. Przynajmniej treść na bieżąco dotarła do mnie w całości. Potrafisz pisać. Czy mam uwagi, jako odbiorca? Gdyby to było ważne opowiadanie, do publikacji książkowej, to bym jeszcze się do niego dobrał. Jednak bym skompresował treść, na bardziej zwartą, mniej rozwlekłą. Ale jako przetrenowanie warsztatu pisarskiego, dla samej przyjemności pisania, nie wymaga to aż takiego zachodu. Jeśli chodzi o temat większej zwartości... jest coś takiego, że piszemy coś według pewnych założeń i wychodzi nam jakaś tam całość. Ale ze względu, na wymogi, limity i z podobnych przyczyn, musimy coś z tego wywalić, wyciąć. Wydaje się, że trudno to zrobić, bo wszystko jest ważne, ma znaczenie. Ale z musu przycinamy wątki, fragmenty dialogów, i w ogólnym efekcie forma okrojona jest lepsza od pierwotnej. Jednak. Coś takiego już przerabiałem. A przyznam, że mam skłonności do gadulstwa w swoim pisaniu, i też muszę się zmuszać, by coś tak okroić. I teraz akurat to mam na myśli, pisząc o dopracowaniu tego opowiadania. Pewnie patrzę pod kątem własnego pisania, niekoniecznie muszę mieć rację. Sama oceń.
Za całość, brawa
Za całość, brawa

” Intuicyjny umysł jest świętym darem, a racjonalny umysł - jego wiernym sługą." - Albert Einstein