W którymś z wątków (Aurea Dicta) napomknęłam o samotności świata. Czy nam, jako ludziom, Bóg jest potrzebny jako fantazmat? Jako uzupełnienie własnej niedoskonałości? Czy jest on kołem ratunkowych dla osób słabych, głupich, nieporadnych, wykluczonych? Cz też może Bóg to zasłona dymna dla naszych kompleksów, zwątpień, dla naszej niedoskonałości.
Czy świat z Bogiem to dla nas wyzwanie, czy też wentyl bezpieczeństwa? Czy rozgrzeszamy się (jakim mnie stworzyłeś, Panie, takim mnie masz), czy też widzimy w tym powołanie (do doskonalenia się), czy też zwyczajną polisę ubezpieczeniową...
Na ile jesteśmy wobec mechanizmów rządzących wszechświatem osamotnieni, wyalienowani, na ile otrzymaliśmy (w postaci wiary) - wskazówkę, punkt podparcia...?
Komu Bóg jest potrzebny? Tchórzom? Głupcom? Ludziom słabym?
Czy może osobom odpowiedzialnym za przyszłość swoją i świata?
W jakim stopniu jesteśmy w stanie zrezygnować z poczucia wszechwładztwa, wszechwiedzy?
Czy wiara zaspokaja nasza pychę? (potrzebę bycia lepszymi)? Czy pokorę? (refleksja nad tym, co zrobić, aby wyjść z upadku, ciemności)?
Czy w gruncie rzeczy ludzkość potrzebuje nadrzędnych, niepodważalnych wytycznych i prawd, które złagodzą wszelkiego rodzaju przejawy niesprawiedliwości we współczesnych realiach? A może to jedynie iluzja, podwaliny pod eskapizm?
Czy świat z Bogiem, poddanie się (dobrowolne) pewnym ograniczeniom (etycznym) - to zacofanie, otumanienie, zaślepienie, czy też świadomy wybór - a może wzięcie na siebie ogromnej odpowiedzialności?
Jak myślicie?
Zachęcam do dyskusji,

Glo.