Co nas nie zabije
- Ewa Włodek
- Posty: 5107
- Rejestracja: 03 lis 2011, 15:59
Co nas nie zabije
- Jezu Chryste… - Wikta przycisnęła do piersi splecione dłonie, a jej czoło zrosił pot. W przerażonych oczach odbijał się Stani. Stał w holu, zmieniony do niepoznania. Jedyne, co zostało z dawnego Staniego, to te prawie 190 cm wzrostu. Reszta - to były łachy, okrywające przygarbione, wychudłe ciało. Z postawnego, mocnego, wysportowanego mężczyzny ten niespełna rok uczynił ledwie żywy cień. Palce, kiedyś bez trudu wyginające srebrną dwuzłotówkę, teraz były sine i opuchłe, miejsce gęstych, srebrnopopielatych włosów zajęły strupy i blizny, a nieśmiały, drżący, ni to uśmiech, ni grymas pokazywał zza owrzodziałych warg ciemnoczerwone dziąsła w miejscu, gdzie jeszcze kilkanaście miesięcy temu pyszniły się imponujące zęby. Nawet oczy, kiedyś zielone, rozświetlone, teraz - zmętniałe i zszarzałe - wpadły w głąb sinych oczodołów.
- Jezu Chryste…- wyszeptała Wikta, po czym jednym skokiem przypadła do brata, wtuliła się w niego, jakby go chciała ochronić własnym ciałem. - Jezu Chryste, Stani, co oni z tobą…
- Sonderkommando - wyszeptał, obejmując jej plecy i gładząc je swoimi okaleczonymi dłońmi. - Dziesiątki metrów sztolni w litej skale, Wik, a każdy metr - to trup…
- Dzięki Bogu, że szwagier jest tu z nami. Dzięki Bogu - Andres niespiesznie zbierał ze stołu medyczne parafernalia. - Urazy paskudne, ale nie dziw, w takich warunkach… Parę miesięcy, staranna opieka, przyzwoite jedzenie i szwagier dojdzie do siebie. - Zatrzasnął sterylizator, schował opatrunki do metalowego zasobnika. - Postaramy się, żeby jak najszybciej, tak, Wik? - spojrzał na siedzącą przy stoliku Wiktę.
Ryk narastał, nabierał coraz wyższej tonacji, by w przejść w wibrujące, wiercące uszy wycie. Wikta poderwała się i rzuciła do drzwi sypialni. Za nią pobiegł Andres. Stani leżał na łóżku, zwinięty w pozycję płodu. Głowę obejmował rękoma, a jego wychudzonym ciałem wstrząsały dreszcze. Wikta przypadła do brata, objęła, przytuliła.
- Ciiii… - szeptała, kołysząc go delikatnie. Ciiii… Już wszystko dobrze, jesteś z nami, jesteś bezpieczny…
- Nie, Wik, to zawsze będzie we mnie… - Stani dygotał w jej objęciach. - Po uwolnieniu z obozu wracałem do domu… - dyszał. - Piechotą, ledwie pełznąc… Wokoło - wojsko, chaos, krew i śmierć… Koszmar… - w jego gardle zabulgotał szloch, plecy pod dłońmi Wikty drżały spazmatycznie. - Trupy… Kobiety, dzieci. Żebyście wiedzieli, co oni robili z kobietami… - skulił się jeszcze bardziej, kurczowo objął głowę. - To była niewielka wieś, ludzie tamtejsi dali mi ubranie i trochę jedzenia, pozwolili odpocząć. Rano już byłem na drodze, jak wjechali do wsi, ciężarówką… Pijani, strzelali do wszystkiego, co się ruszało, więc się stoczyłem do przykopy, obok domu, w którym spędziłem noc… - drżał. - Stary człowiek, młoda kobieta i jej córeczka… Dziesięć lat… Rozmawiałem z nią, ładna, rezolutna dziewczynka… Dzieliła się ze mną ciepłym mlekiem… - o ile to możliwe, skulił się jeszcze ciaśniej. - Wpadli do domu, słyszałem wrzaski i strzały… Zobaczyłem to dziecko… Biegła drogą, w moją stronę, a oni - za nią… Dogonili… Przewrócili… Boże! Jak ona krzyczała… Dławiła się, wołała matki, Boga, znów matki… Potem tylko wyła, a oni - po kolei… Jeden… Drugi…Trzeci… Nie liczyłem…Tylko to wycie, a później zakwiliła jak zabijany ptak… A ja w tym rowie, jak szmata, nie mogłem się ruszyć… Słaby… Zdrętwiały… Rozdygotany ze strachu… I obrzydzenia! Rozumiecie?! Obrzydzenia do siebie, z pogardy, że nie wstałem, nie rzuciłem się na nich! Ale przecież - ledwie się snułem, jak ten strzęp… - na chwilę przydusił się ni to szlochem, ni charkotem. - Jak już odjechali, wyszedłem z rowu. Nie widziałem nic, tylko na drodze tę małą… Rozkrzyżowaną… A między nóżkami - wnętrzności. Rozumiecie?! Wnętrzności, które te bestie z niej wywlokły!!! I jej oczy… - Zaniósł się skowytem, patrząc na Wiktę i Andresa przez łzy, przerażenie i ból. - Jak ja mam z tym żyć? - Zapytał, a w tym pytaniu był bezmiar bezsilności. Wikta przytuliła go najmocniej jak mogła i do krwi zagryzła wargi.
Zapukała i weszła do pokoju. Stani kończył się ubierać, spakowany plecak leżał na stole. Odwrócił się do siostry.
- Nie zostajcie tutaj, Wik - powiedział. - Tu już jest koszmar, a będzie - piekło! Wyjedźcie…
- Dokąd, Stan? - Patrzyła na niego uważnie. - Tu jest nasz dom…
- Nie bądź głupia! - Zirytował się. - Andres wie, jacy są, miał z nimi do czynienia w dwudziestym! Jeszcze mu to przypomną! I jego pracę w organizacji przez ostatnie lata! Oni nie zapominają, Wik, nie darują… - Objął ją, przytulił. - Gdyby coś, zawsze możesz do mnie przyjechać. Jak będę żył… - dodał szeptem.
Łomot w zamknięte drzwi, a następnie łoskot ich wybijania poderwał Wiktę z łóżka. Na wybiegającą z sypialni posypały się uderzenia kolbami, pchnięto ją na ścianę, po której obsunęła się na podłogę. Przed twarzą widziała buty, słyszała przekleństwa i wrzaski, po czym zobaczyła bose stopy Andresa, wleczonego w kierunku drzwi. Chwilę jeszcze trwał harmider na schodach, po czym warkot odjeżdżającego samochodu ucichł za zakrętem ulicy.
- To dziwne, że wydali ci ciało. Z tego, co słyszałem, zwykle chowają aresztowanych w jakichś bezimiennych grobach - Stani odstawił filiżankę z erzacem kawy.
- Nawet nie pytaj, ile to kosztowało - Wikta nalała bimbru do kieliszków z rżniętego kryształu. - No, i zakazano mi otwierania trumny - podniosła kieliszek, zasalutowała bratu. - Wolę sobie nie wyobrażać, co było w środku…
- Jedziesz ze mną? - Stani wypił, przez chwilę obracał kieliszek w palcach, nim go odstawił na blat. - Co tu będziesz robić? - zapytał.
- Nie, Stan, nie jadę - znów polała. - Tu jest mój dom. I moje groby - podniosła kieliszek. - Za ich spokój - wychyliła ostro, po męsku.
Wikta kończyła szorowanie posadzki, gdy skrzypnęły drzwi i do korytarza wszedł mężczyzna w średnim wieku, ubrany w drogi, gabardynowy płaszcz i pilśniowy kapelusz. Schylona nad podłogą widziała jego wyglansowane buty.
- No, panna, powiedz swojej pani, że jestem - gość klepnął Wiktę irchowymi rękawiczkami w wypięte siedzenie. Przełknęła ślinę, po czym wrzuciła do wiadra szmatę i szczotkę, podniosła się z klęczek, opuściła spódnicę, zadartą ponad kolana. - Szanowny pan pozwoli poczekać w saloniku, zaraz powiem pani - otworzyła drzwi i wskazała mężczyźnie fotel, po czym wyszła z wiadrem w ręku.
Gość zdjął płaszcz, odłożył go na fotel wraz z kapeluszem i rękawiczkami. Wyjął papierosa, zapalił, rozglądając się za popielniczką. Wodził spojrzeniem po wnętrzu, taksując meble, obrazy, bibeloty. Zaciągnął się dymem, ale zdusił papierosa w popielniczce, słysząc skrzypniecie drzwi.
- Witam pana. Przepraszam, że pan czekał. Tym szybciej przystąpimy do naszej transakcji. - Wikta podchodziła do niego, wysoka, smukła, w granatowej, jedwabnej sukni i eleganckich pantoflach w podobnym kolorze. Jej twarz była idealnie spokojną maską, na której nie było widać, jak wielką satysfakcję sprawia jej kompletnie ogłupiała mina kontrahenta. Tak, to jego zażenowanie mogło być niebywale korzystne dla niej i przedsięwzięcia. Skoro miała tu zostać, ratowała ją tylko poker face.
- Jezu Chryste…- wyszeptała Wikta, po czym jednym skokiem przypadła do brata, wtuliła się w niego, jakby go chciała ochronić własnym ciałem. - Jezu Chryste, Stani, co oni z tobą…
- Sonderkommando - wyszeptał, obejmując jej plecy i gładząc je swoimi okaleczonymi dłońmi. - Dziesiątki metrów sztolni w litej skale, Wik, a każdy metr - to trup…
- Dzięki Bogu, że szwagier jest tu z nami. Dzięki Bogu - Andres niespiesznie zbierał ze stołu medyczne parafernalia. - Urazy paskudne, ale nie dziw, w takich warunkach… Parę miesięcy, staranna opieka, przyzwoite jedzenie i szwagier dojdzie do siebie. - Zatrzasnął sterylizator, schował opatrunki do metalowego zasobnika. - Postaramy się, żeby jak najszybciej, tak, Wik? - spojrzał na siedzącą przy stoliku Wiktę.
Ryk narastał, nabierał coraz wyższej tonacji, by w przejść w wibrujące, wiercące uszy wycie. Wikta poderwała się i rzuciła do drzwi sypialni. Za nią pobiegł Andres. Stani leżał na łóżku, zwinięty w pozycję płodu. Głowę obejmował rękoma, a jego wychudzonym ciałem wstrząsały dreszcze. Wikta przypadła do brata, objęła, przytuliła.
- Ciiii… - szeptała, kołysząc go delikatnie. Ciiii… Już wszystko dobrze, jesteś z nami, jesteś bezpieczny…
- Nie, Wik, to zawsze będzie we mnie… - Stani dygotał w jej objęciach. - Po uwolnieniu z obozu wracałem do domu… - dyszał. - Piechotą, ledwie pełznąc… Wokoło - wojsko, chaos, krew i śmierć… Koszmar… - w jego gardle zabulgotał szloch, plecy pod dłońmi Wikty drżały spazmatycznie. - Trupy… Kobiety, dzieci. Żebyście wiedzieli, co oni robili z kobietami… - skulił się jeszcze bardziej, kurczowo objął głowę. - To była niewielka wieś, ludzie tamtejsi dali mi ubranie i trochę jedzenia, pozwolili odpocząć. Rano już byłem na drodze, jak wjechali do wsi, ciężarówką… Pijani, strzelali do wszystkiego, co się ruszało, więc się stoczyłem do przykopy, obok domu, w którym spędziłem noc… - drżał. - Stary człowiek, młoda kobieta i jej córeczka… Dziesięć lat… Rozmawiałem z nią, ładna, rezolutna dziewczynka… Dzieliła się ze mną ciepłym mlekiem… - o ile to możliwe, skulił się jeszcze ciaśniej. - Wpadli do domu, słyszałem wrzaski i strzały… Zobaczyłem to dziecko… Biegła drogą, w moją stronę, a oni - za nią… Dogonili… Przewrócili… Boże! Jak ona krzyczała… Dławiła się, wołała matki, Boga, znów matki… Potem tylko wyła, a oni - po kolei… Jeden… Drugi…Trzeci… Nie liczyłem…Tylko to wycie, a później zakwiliła jak zabijany ptak… A ja w tym rowie, jak szmata, nie mogłem się ruszyć… Słaby… Zdrętwiały… Rozdygotany ze strachu… I obrzydzenia! Rozumiecie?! Obrzydzenia do siebie, z pogardy, że nie wstałem, nie rzuciłem się na nich! Ale przecież - ledwie się snułem, jak ten strzęp… - na chwilę przydusił się ni to szlochem, ni charkotem. - Jak już odjechali, wyszedłem z rowu. Nie widziałem nic, tylko na drodze tę małą… Rozkrzyżowaną… A między nóżkami - wnętrzności. Rozumiecie?! Wnętrzności, które te bestie z niej wywlokły!!! I jej oczy… - Zaniósł się skowytem, patrząc na Wiktę i Andresa przez łzy, przerażenie i ból. - Jak ja mam z tym żyć? - Zapytał, a w tym pytaniu był bezmiar bezsilności. Wikta przytuliła go najmocniej jak mogła i do krwi zagryzła wargi.
Zapukała i weszła do pokoju. Stani kończył się ubierać, spakowany plecak leżał na stole. Odwrócił się do siostry.
- Nie zostajcie tutaj, Wik - powiedział. - Tu już jest koszmar, a będzie - piekło! Wyjedźcie…
- Dokąd, Stan? - Patrzyła na niego uważnie. - Tu jest nasz dom…
- Nie bądź głupia! - Zirytował się. - Andres wie, jacy są, miał z nimi do czynienia w dwudziestym! Jeszcze mu to przypomną! I jego pracę w organizacji przez ostatnie lata! Oni nie zapominają, Wik, nie darują… - Objął ją, przytulił. - Gdyby coś, zawsze możesz do mnie przyjechać. Jak będę żył… - dodał szeptem.
Łomot w zamknięte drzwi, a następnie łoskot ich wybijania poderwał Wiktę z łóżka. Na wybiegającą z sypialni posypały się uderzenia kolbami, pchnięto ją na ścianę, po której obsunęła się na podłogę. Przed twarzą widziała buty, słyszała przekleństwa i wrzaski, po czym zobaczyła bose stopy Andresa, wleczonego w kierunku drzwi. Chwilę jeszcze trwał harmider na schodach, po czym warkot odjeżdżającego samochodu ucichł za zakrętem ulicy.
- To dziwne, że wydali ci ciało. Z tego, co słyszałem, zwykle chowają aresztowanych w jakichś bezimiennych grobach - Stani odstawił filiżankę z erzacem kawy.
- Nawet nie pytaj, ile to kosztowało - Wikta nalała bimbru do kieliszków z rżniętego kryształu. - No, i zakazano mi otwierania trumny - podniosła kieliszek, zasalutowała bratu. - Wolę sobie nie wyobrażać, co było w środku…
- Jedziesz ze mną? - Stani wypił, przez chwilę obracał kieliszek w palcach, nim go odstawił na blat. - Co tu będziesz robić? - zapytał.
- Nie, Stan, nie jadę - znów polała. - Tu jest mój dom. I moje groby - podniosła kieliszek. - Za ich spokój - wychyliła ostro, po męsku.
Wikta kończyła szorowanie posadzki, gdy skrzypnęły drzwi i do korytarza wszedł mężczyzna w średnim wieku, ubrany w drogi, gabardynowy płaszcz i pilśniowy kapelusz. Schylona nad podłogą widziała jego wyglansowane buty.
- No, panna, powiedz swojej pani, że jestem - gość klepnął Wiktę irchowymi rękawiczkami w wypięte siedzenie. Przełknęła ślinę, po czym wrzuciła do wiadra szmatę i szczotkę, podniosła się z klęczek, opuściła spódnicę, zadartą ponad kolana. - Szanowny pan pozwoli poczekać w saloniku, zaraz powiem pani - otworzyła drzwi i wskazała mężczyźnie fotel, po czym wyszła z wiadrem w ręku.
Gość zdjął płaszcz, odłożył go na fotel wraz z kapeluszem i rękawiczkami. Wyjął papierosa, zapalił, rozglądając się za popielniczką. Wodził spojrzeniem po wnętrzu, taksując meble, obrazy, bibeloty. Zaciągnął się dymem, ale zdusił papierosa w popielniczce, słysząc skrzypniecie drzwi.
- Witam pana. Przepraszam, że pan czekał. Tym szybciej przystąpimy do naszej transakcji. - Wikta podchodziła do niego, wysoka, smukła, w granatowej, jedwabnej sukni i eleganckich pantoflach w podobnym kolorze. Jej twarz była idealnie spokojną maską, na której nie było widać, jak wielką satysfakcję sprawia jej kompletnie ogłupiała mina kontrahenta. Tak, to jego zażenowanie mogło być niebywale korzystne dla niej i przedsięwzięcia. Skoro miała tu zostać, ratowała ją tylko poker face.