Koncert
Moderatorzy: skaranie boskie, Gorgiasz
- Gorgiasz
- Moderator
- Posty: 1608
- Rejestracja: 16 kwie 2015, 14:51
Koncert
Jadę więc na ten koncert. Dochodzi wpół do siódmej, spokojny, piątkowy wieczór otulony weekendowym nastrojem. Na ulicach ruch niewielki, po wczorajszych korkach nie pozostał żaden ślad, jakbym przeniósł się do nowej rzeczywistości. To akurat powtarza się w cotygodniowym cyklu, bez żadnych prawie zmian, naturalne zjawisko, ale – myśl dziwna pojawia się nagle – czy możliwym jest przeniesienie do innego świata, w którym codziennie będzie tak miło i pusto? Może istnieje gdzieś ta sama ulica, wtulona w te same rzędy smutno szarych budynków, nielicznych drzew, wyliniałych zebr i niepotrzebnych znaków drogowych, lecz bez tłoku, bez niekończących się sznurów niecierpliwych wozów, wiecznego pośpiechu i niesfornych pieszych? Może wystarczy lekko skręcić kierownicę, aby w nią wjechać?
Prowadzę, myśląc o czekających wrażeniach, zerkając na otoczenie i rutynowo obserwując drogę. Silnik mruczy przyjaźnie, nie ma się dokąd spieszyć. Nawierzchnia nierówna, jeszcze przedwojenna klinkierowa kostka, rzadko już dziś spotykana. Złośliwi twierdzą, że uznano ją za zabytek. Może dlatego wciąż się tu wyleguje ku rozpaczy kierowców. Wygląda nawet ładnie, chropowata, brudnoczerwona, podłużna taka, nietypowa, ale minione lata wywarły swój wpływ, nierówna już okropnie, kształtuje dziwnie pofałdowane wgłębienia, a właściwie spore dziury; niektóre przypominają półokrągłe soczewki, przyczajonym w nich powietrzem jak niewidzialną dłonią modelujące nawierzchnię. Trzeba uważać. Gdyby nie to, można by nieco przekroczyć przepisową prędkość, choć czasu nie brakuje, a z drugiej strony spokojna, rytmiczna jazda to też przyjemność, odpręża. Powietrze po niedawnym deszczu takie świeże, ożywcze, wspaniała widoczność. Zachodzące słońce wyostrza kontury mijanych kamienic, drzewa skrzą się przyjaźnie mokrymi liśćmi, jednak wciąż te dziury, nie zauważam jednej, wstrząs jest trochę mocniejszy, odruchowo hamulec, lekka kontra, nic się nie stało, mam solidne zawieszenie, tylko domy jakby przystanęły na moment, zastygły, odwróciły spojrzenia okien, przezroczyste... Przywidzenia, nie można rozpraszać uwagi. Dalej jest już równo, pewnie remont wreszcie zrobili, nie pamiętam kiedy, w końcu zbyt często tędy nie jeżdżę, w każdym razie czas był po temu najwyższy.
Dojeżdżam do kolejnego skrzyżowania, palą się światła, czerwone, muszę czekać. Tramwaj przetacza się ze swojskim zgrzytem, wtóruje mu inny w przeciwnym kierunku, znajomy hałas rani uszy, szyny niewyciszone, zapewne jak zwykle brak środków. Ludzie przechodzą, też im się nie spieszy, samotny pies prawidłowo nawet przebiega jezdnię, po pasach, mądrala, zmiana świateł, żółte, niebieskie, skręcam w lewo, ta ulica jest wąska, a ruch jakiś większy i powstaje mały korek. Murowany kanion wyniosłych, odrapanych kamienic pochyla się w milczeniu, jakby chciał mnie jeszcze zatrzymać, przygnieść swoim ciężarem, może coś przekazać. Na szczęście ruszamy. Do gmachu filharmonii już niedaleko. Jadący przede mną tramwaj wlecze się niemiłosiernie i znów trzeba hamować. Brudnoszare fasady spoglądają z dziwną troską i zadumą, nie próbując już jednak zastępować mi drogi. Chyba zaczynam fantazjować, trzeba się skupić. Dobrze, że to krótki przystanek i zaraz będę skręcał. Chwilowy postój i w prawo. Pomarańczowy blask zachodu oślepia, zaczerniając budujące perspektywę gmachy i zgniatając swym blaskiem nieliczne kominy, ale wygląda pięknie, więzi zachwycony wzrok na kilka krótkich sekund. Jeszcze chwila i jestem już na miejscu, teraz trzeba zaparkować. Trudne zadanie, ale jakoś się udaje. Zaciągam ręczny, powoli wysiadam, zamykam wóz i prawie uroczystym krokiem zmierzam ku wejściu.
Szklane drzwi, szatnia, odruchowo kupuję program, jak zawsze przejrzę go podczas przerwy. Ileż razy tu byłem, trudno zliczyć. Przy schodach niewielki tłok, niechcący kogoś potrącam, nieznajomy, rozchodzimy się wymieniając przepraszające ukłony. Z uśmiechem oczekiwania wchodzę na salę, stonowane światła nie rażą oczu, spodziewany nastrój już czeka, wita każdego, obiecuje, ogarnia swym ciepłem. Niespiesznie odnajduję swoje miejsce, siadam, zanurzając się w nieuchronnie nadchodzący świat muzyki, w obietnicę piękna i harmonii, inną rzeczywistość. Powoli płyną minuty radosnego oczekiwania, rzucam wokół kilka spojrzeń, lekkim ruchem ręki witam znajomą twarz w sąsiednim rzędzie. Orkiestra stroi instrumenty. Płaczliwie skamlą wiecznie niezadowolone skrzypce i altówki, uspokajane pomrukiwaniem dostojnych wiolonczeli i kontrabasów, gdzieś w tle popiskuje rozżalony flet, wtrąca coś zdziwiony klarnet, niezbyt uprzejmie zagłuszając nieśmiały obój. Kotły milczą taktownie. Wreszcie poruszenie, wkracza dyrygent, budząc zwyczajowe, umiarkowane brawa, rytuał taki. Odpowiada przepisowym ukłonem, odwraca się, unosi ręce zastygające we władczym geście, energiczny ruch głową, niewidoczny prawie błysk batuty, ostatnia chwila nabożnego skupienia i nareszcie obejmują mnie znajome, kojące dźwięki Dwunastej Symfonii Beethovena. Aleksander Litto Strumieński
Prowadzę, myśląc o czekających wrażeniach, zerkając na otoczenie i rutynowo obserwując drogę. Silnik mruczy przyjaźnie, nie ma się dokąd spieszyć. Nawierzchnia nierówna, jeszcze przedwojenna klinkierowa kostka, rzadko już dziś spotykana. Złośliwi twierdzą, że uznano ją za zabytek. Może dlatego wciąż się tu wyleguje ku rozpaczy kierowców. Wygląda nawet ładnie, chropowata, brudnoczerwona, podłużna taka, nietypowa, ale minione lata wywarły swój wpływ, nierówna już okropnie, kształtuje dziwnie pofałdowane wgłębienia, a właściwie spore dziury; niektóre przypominają półokrągłe soczewki, przyczajonym w nich powietrzem jak niewidzialną dłonią modelujące nawierzchnię. Trzeba uważać. Gdyby nie to, można by nieco przekroczyć przepisową prędkość, choć czasu nie brakuje, a z drugiej strony spokojna, rytmiczna jazda to też przyjemność, odpręża. Powietrze po niedawnym deszczu takie świeże, ożywcze, wspaniała widoczność. Zachodzące słońce wyostrza kontury mijanych kamienic, drzewa skrzą się przyjaźnie mokrymi liśćmi, jednak wciąż te dziury, nie zauważam jednej, wstrząs jest trochę mocniejszy, odruchowo hamulec, lekka kontra, nic się nie stało, mam solidne zawieszenie, tylko domy jakby przystanęły na moment, zastygły, odwróciły spojrzenia okien, przezroczyste... Przywidzenia, nie można rozpraszać uwagi. Dalej jest już równo, pewnie remont wreszcie zrobili, nie pamiętam kiedy, w końcu zbyt często tędy nie jeżdżę, w każdym razie czas był po temu najwyższy.
Dojeżdżam do kolejnego skrzyżowania, palą się światła, czerwone, muszę czekać. Tramwaj przetacza się ze swojskim zgrzytem, wtóruje mu inny w przeciwnym kierunku, znajomy hałas rani uszy, szyny niewyciszone, zapewne jak zwykle brak środków. Ludzie przechodzą, też im się nie spieszy, samotny pies prawidłowo nawet przebiega jezdnię, po pasach, mądrala, zmiana świateł, żółte, niebieskie, skręcam w lewo, ta ulica jest wąska, a ruch jakiś większy i powstaje mały korek. Murowany kanion wyniosłych, odrapanych kamienic pochyla się w milczeniu, jakby chciał mnie jeszcze zatrzymać, przygnieść swoim ciężarem, może coś przekazać. Na szczęście ruszamy. Do gmachu filharmonii już niedaleko. Jadący przede mną tramwaj wlecze się niemiłosiernie i znów trzeba hamować. Brudnoszare fasady spoglądają z dziwną troską i zadumą, nie próbując już jednak zastępować mi drogi. Chyba zaczynam fantazjować, trzeba się skupić. Dobrze, że to krótki przystanek i zaraz będę skręcał. Chwilowy postój i w prawo. Pomarańczowy blask zachodu oślepia, zaczerniając budujące perspektywę gmachy i zgniatając swym blaskiem nieliczne kominy, ale wygląda pięknie, więzi zachwycony wzrok na kilka krótkich sekund. Jeszcze chwila i jestem już na miejscu, teraz trzeba zaparkować. Trudne zadanie, ale jakoś się udaje. Zaciągam ręczny, powoli wysiadam, zamykam wóz i prawie uroczystym krokiem zmierzam ku wejściu.
Szklane drzwi, szatnia, odruchowo kupuję program, jak zawsze przejrzę go podczas przerwy. Ileż razy tu byłem, trudno zliczyć. Przy schodach niewielki tłok, niechcący kogoś potrącam, nieznajomy, rozchodzimy się wymieniając przepraszające ukłony. Z uśmiechem oczekiwania wchodzę na salę, stonowane światła nie rażą oczu, spodziewany nastrój już czeka, wita każdego, obiecuje, ogarnia swym ciepłem. Niespiesznie odnajduję swoje miejsce, siadam, zanurzając się w nieuchronnie nadchodzący świat muzyki, w obietnicę piękna i harmonii, inną rzeczywistość. Powoli płyną minuty radosnego oczekiwania, rzucam wokół kilka spojrzeń, lekkim ruchem ręki witam znajomą twarz w sąsiednim rzędzie. Orkiestra stroi instrumenty. Płaczliwie skamlą wiecznie niezadowolone skrzypce i altówki, uspokajane pomrukiwaniem dostojnych wiolonczeli i kontrabasów, gdzieś w tle popiskuje rozżalony flet, wtrąca coś zdziwiony klarnet, niezbyt uprzejmie zagłuszając nieśmiały obój. Kotły milczą taktownie. Wreszcie poruszenie, wkracza dyrygent, budząc zwyczajowe, umiarkowane brawa, rytuał taki. Odpowiada przepisowym ukłonem, odwraca się, unosi ręce zastygające we władczym geście, energiczny ruch głową, niewidoczny prawie błysk batuty, ostatnia chwila nabożnego skupienia i nareszcie obejmują mnie znajome, kojące dźwięki Dwunastej Symfonii Beethovena. Aleksander Litto Strumieński