Kiedy bieda zaglądała w oczy
-
- Posty: 560
- Rejestracja: 01 lis 2011, 14:55
Kiedy bieda zaglądała w oczy
Niedostatek mieszkańców Beskidów mieści się w szerszym pojęciu „galicyjskiej biedy”. Limanowska bieda - jej dobitnym przykładem. Zobrazował ją w swojej twórczości m.in. Władysław Orkan. Powieść „Komornicy” czytaliście chyba wszyscy, jeśli nie - zachęcam. Warto znać własne korzenie, łatwiej jest wtedy odnaleźć się we współczesnym świecie, nie pozwolić sobą manipulować.
W Beskidzie Wyspowym, podobnie jak w Gorcach czy Beskidzie Sądeckim, niemal w każdej rodzinie chowało się po ośmioro i więcej dzieci. Zdrowych synów cesarz austriacki brał w rekruty, używał do swych imperialnych wojen. Polecał im zawojować Wojewodinę, wysyłał na front włoski, to znów na wojnę z Rosją. Walczyli i tułali się latami. Wracali okaleczeni fizycznie i psychicznie, wielu nie wracało nigdy. W wiejskich domach mieszkali nie tylko rodzice z dziećmi, czasem także dziadek, częściej babka. I różne ciotki - wdowy i stare panny, dla których zabrakło kawalerów. Ziemia była jedynym posagiem. Dzielono ją na części, mniejsze z pokolenia na pokolenie, co powodowało dalsze ubożenie ludności.
W okresie międzywojennym zmieniło się niewiele. Znaleźć pracę poza rolnictwem było trudno. Część młodych szła „na służbę”, do gospodarzy w Wielkopolsce, na Śląsku, niektórzy emigrowali do Niemiec, Austrii czy Ameryki. Gdy nastała okupacje niemiecka, gospodarze w naszych okolicach mieli zwykle tyle ziemi - górzystej i kamienistej - by z niej skromnie wyżywić rodzinę i uchować na niej dwie krowy. Kto chował trzecią - był „bogaty”, komu zaś padła któraś z dwóch - trafiał na krawędź biedy, z widmem przednówka i najprawdziwszego głodu. Niemcy wymuszali jeszcze kontyngent - obowiązek dostarczania zwierząt na rzeź i mleka do zlewni. Odchowane cielę nie mogło być zabite na potrzeby rodziny, trafiało w niemieckie ręce i żołądki. Mleka do kaszki było jeszcze mniej niż przed wojną.
Najdotkliwsze przypadki niedojadania i groźba powszechnego głodu miały miejsce w latach 1942 i 1943. Rok 1942 był rokiem nieurodzaju. Sąsieki na strychu tylko w połowie wypełnione były ziarnem, podobnie piwnica ziemniakami. Zamiast dwóch beczek kapusty na zimę, zakiszono tylko jedną. W stodole złożono mniej siana i słomy. Pożyczyć nie było od kogo - wszyscy mieli mało. Kupić nie było za co. Ojciec wiedział, co się święci, pożyczył trochę pieniędzy od Wilczka na równinie, później od Rozuma spod kościoła. Od swego kolegi i przyjaciela, Kasińskiego, który miał w Młynnym tartak i młyn wodny, nabył worek mąki „sześćdziesiątki” i trzy miarki pszennych otrąb. Udało mu się też kupić, gdzieś „w łąkach”, niewielki kawałek drugiego pokosu na pniu. Skosił, pomagaliśmy z mamą wysuszyć i postawić w kopki. Krowy paśliśmy do późnej jesieni, na ścierniskach i na łące koło domu, ale głównie w obu potokach i na placynach leśnych. Z grabiny koło Pietrysi i w potoku, gdzie się tylko dało, powymiataliśmy wszystkie opadłe liście na ściółkę dla krów, żeby słomę pozostawić na paszę.
Jak na złość Rydzula od kilku miesięcy jałowiła, dlatego dawała - jak mawiał ojciec - fajkę mleka. Malina miała się ocielić dopiero w kwietniu. Mleko do kaszy „chrzczone” było wodą coraz odważniej, pod koniec zimy starczało go jedynie do zabielenia żuru. Mama ostrożnie napełniała mąką dzieżę. Sześć bochenków musiało wystarczyć na siedem dni. Wydawały się mniejsze, z tygodnia na tydzień. Któregoś wieczoru przyszli jacyś partyzanci, wywołali ojca z domu. Wrócił i kazał matce przynieść ze strychu wszystkie chleby. Przyniosła dwa, trzeci ukryła głębiej dla dzieci. Wracali jeszcze tej zimy dwukrotnie, ale chleba nie piekło się już regularnie, zadowolili się plackami z razowej mąki, pieczonymi na kuchennej blasze. Mąka z młyna dawno się skończyła, a i do zmielenia w żarnach było coraz mniej żyta. Ojciec pożyczył od Cichonia stępę, przez jakiś czas obijali w niej jęczmień na krupy. Nie na długo starczyło, skończyła się też fasola, jeszcze wcześniej bób i groch okrągły; prażone na blasze smakowały wybornie.
Zima była niezmiernie sroga. Śnieg padał i padał. Trzeba go było odgarniać codziennie, żeby wyjść z domu, przejść po sieczkę i plewy do stodoły, i po wodę do studni. Chyba wtedy ojciec zrobił z wysuszonego na strychu, brzozowego kawałka drewna, nowe, większe nosidła, żeby je było wygodnie założyć na „dziadków kożuch”. Oprócz dwóch drewnianych konewek, brał co rano dużą siekierę ”rąbaczkę”, żeby wyciąć otwór w lodzie. W lutym zabrakło wody w studni, trzeba jej było szukać w potoku. Bydło pojono wodą ze stopionego w kociołku śniegu. Okna, choć podwójne, ciągle były zamarznięte. Chyba przez dwa tygodnie nikt nie szedł w niedzielę do kościoła ani po naftę do sklepu. Świeciło się karbidówką, i to tylko do kolacji. Mrozy były trzaskające. To właśnie po tej zimie - 1942/43 - przez wiele lat na przekroju jodeł po ścięciu zawsze widniały sczerniałe kręgi rocznego przyrostu. Popękały czereśnie i śliwy, a nawet buki w lesie. Zelżało wreszcie, a od któregoś z partyzantów ojciec dowiedział się (gdzieś w miejskim lesie mieli tajne radio), że Niemcy utknęli pod Stalingradem i przegrywają bitwę z Rosjanami. Śniegu stopniowo ubywało, wreszcie nastało przedwiośnie.
Po przyniesieniu z piwnicy kolejnego koszyczka ojciec oznajmił, że skończyły się karpiele, a ziemniaków za tydzień zostanie tylko na obsadzenie wiosną zagonów. Wiadomo - ziemniaki z gotowaną kapustą były podstawą wyżywienia w sezonie zimowym. Widmo przednówka łapało za grdykę. Ojciec jeszcze gdzieś, już nie wiem, czy u Rozuma, czy może u proboszcza w Łososinie, pożyczył trochę pieniędzy. Wystrugał z bukowych szczap dwie pary podeszew, stryj Józef poprzybijał do nich teksami cholewki. Wyszykowali przodek od mniejszego wozu, nasmarowali osie mazią, na kołowrocie umocowali drzwi od piwnicy, do nich tuzin brzozowych mioteł, nowy cebrzyk, który ojciec zrobił dla ciotki Stanisławy na imieniny, a do cebrzyka włożyli te dwie pary drewniaków. Pojechali z Jaśkiem poszukać czegoś do jedzenia. Toczyli się z tym wózkiem przez Łapanów, doliną Stradomki do Sobolowa. Krążyli po wsiach nad Rabą, słusznie sądząc, że tam jeszcze ludzie tak nie głodują. Wrócili czwartego dnia, przywieźli trochę fasoli, okrągłego grochu, bezłuskiego jęczmienia, na który mówili ceter. Najbardziej nas ucieszyły bochenki chleba, kupione w jakiejś piekarni. Ten piekarniany chleb tak nam posmakował, że z wiosną mama zabrała się pociągiem z kobietami, które woziły do Krakowa masło, serki i jajka. Z Krakowa przywoziły plecaki i torby pełne chleba. Bilety kolejowe były wtedy relatywnie tanie, a strach przed łapanką pokonywało widmo głodu. W domu nie było masła ani sera, Malina dopiero się ocieliła, siarą cieszyło się cielątko i dzieci. Było za to zawsze kilka kur, zielononóżek, zbierały dżdżownice i pędraki, na łące i w potoku, właśnie zaczęły się ładnie nieść. Koguta nie miały, dlatego matka wymieniała jaja z Bulandziną, bo u Bulandów był dorodny kogut. A więc kwoka już siedziała na jajach w starej dzieży. Następne mama gromadziła na eskapadę pod Wawel. Ale plecaka w domu nie było. Ojciec odżałował postronek, przystosowali lniany worek do noszenia na plecach. Niewygodnie? Najważniejsze, że przywiozła w nim chleb!
Mama jeszcze parę razy z tym plecakiem z worka jeździła pod Wawel. Ja zaś z małą Wisią ze szczególną pasją zbierałem tej wiosny szczaw po łąkach, nawet szczawik zajęczy, obok ścieżek w sośninie „na bacówce”. Krowy wyprowadzono z obory, gdy tylko trawa na pagórkach podrosła na tyle, że ją mogły wargami skubnąć. Jasiek szukał w lesie wiosennych grzybów - smardzy. Tylko raz udało mu się je znaleźć, podobnie, raz tylko zebrał młode, nieopierzone jeszcze wrony, które stryj Roman umiał świetnie przyrządzać. Szkoda tylko, że było ich tak mało. Rozsada kapusty już się przyjęła na zagonie, a ziemniakom liście na tyle podrosły zazieleniły, że trzeba je było okopać. Jeszcze trochę - zakwitną. Jak nadzieja wieśniaków każdej wiosny.
Tarnów, 02.04.2012 roku.
W Beskidzie Wyspowym, podobnie jak w Gorcach czy Beskidzie Sądeckim, niemal w każdej rodzinie chowało się po ośmioro i więcej dzieci. Zdrowych synów cesarz austriacki brał w rekruty, używał do swych imperialnych wojen. Polecał im zawojować Wojewodinę, wysyłał na front włoski, to znów na wojnę z Rosją. Walczyli i tułali się latami. Wracali okaleczeni fizycznie i psychicznie, wielu nie wracało nigdy. W wiejskich domach mieszkali nie tylko rodzice z dziećmi, czasem także dziadek, częściej babka. I różne ciotki - wdowy i stare panny, dla których zabrakło kawalerów. Ziemia była jedynym posagiem. Dzielono ją na części, mniejsze z pokolenia na pokolenie, co powodowało dalsze ubożenie ludności.
W okresie międzywojennym zmieniło się niewiele. Znaleźć pracę poza rolnictwem było trudno. Część młodych szła „na służbę”, do gospodarzy w Wielkopolsce, na Śląsku, niektórzy emigrowali do Niemiec, Austrii czy Ameryki. Gdy nastała okupacje niemiecka, gospodarze w naszych okolicach mieli zwykle tyle ziemi - górzystej i kamienistej - by z niej skromnie wyżywić rodzinę i uchować na niej dwie krowy. Kto chował trzecią - był „bogaty”, komu zaś padła któraś z dwóch - trafiał na krawędź biedy, z widmem przednówka i najprawdziwszego głodu. Niemcy wymuszali jeszcze kontyngent - obowiązek dostarczania zwierząt na rzeź i mleka do zlewni. Odchowane cielę nie mogło być zabite na potrzeby rodziny, trafiało w niemieckie ręce i żołądki. Mleka do kaszki było jeszcze mniej niż przed wojną.
Najdotkliwsze przypadki niedojadania i groźba powszechnego głodu miały miejsce w latach 1942 i 1943. Rok 1942 był rokiem nieurodzaju. Sąsieki na strychu tylko w połowie wypełnione były ziarnem, podobnie piwnica ziemniakami. Zamiast dwóch beczek kapusty na zimę, zakiszono tylko jedną. W stodole złożono mniej siana i słomy. Pożyczyć nie było od kogo - wszyscy mieli mało. Kupić nie było za co. Ojciec wiedział, co się święci, pożyczył trochę pieniędzy od Wilczka na równinie, później od Rozuma spod kościoła. Od swego kolegi i przyjaciela, Kasińskiego, który miał w Młynnym tartak i młyn wodny, nabył worek mąki „sześćdziesiątki” i trzy miarki pszennych otrąb. Udało mu się też kupić, gdzieś „w łąkach”, niewielki kawałek drugiego pokosu na pniu. Skosił, pomagaliśmy z mamą wysuszyć i postawić w kopki. Krowy paśliśmy do późnej jesieni, na ścierniskach i na łące koło domu, ale głównie w obu potokach i na placynach leśnych. Z grabiny koło Pietrysi i w potoku, gdzie się tylko dało, powymiataliśmy wszystkie opadłe liście na ściółkę dla krów, żeby słomę pozostawić na paszę.
Jak na złość Rydzula od kilku miesięcy jałowiła, dlatego dawała - jak mawiał ojciec - fajkę mleka. Malina miała się ocielić dopiero w kwietniu. Mleko do kaszy „chrzczone” było wodą coraz odważniej, pod koniec zimy starczało go jedynie do zabielenia żuru. Mama ostrożnie napełniała mąką dzieżę. Sześć bochenków musiało wystarczyć na siedem dni. Wydawały się mniejsze, z tygodnia na tydzień. Któregoś wieczoru przyszli jacyś partyzanci, wywołali ojca z domu. Wrócił i kazał matce przynieść ze strychu wszystkie chleby. Przyniosła dwa, trzeci ukryła głębiej dla dzieci. Wracali jeszcze tej zimy dwukrotnie, ale chleba nie piekło się już regularnie, zadowolili się plackami z razowej mąki, pieczonymi na kuchennej blasze. Mąka z młyna dawno się skończyła, a i do zmielenia w żarnach było coraz mniej żyta. Ojciec pożyczył od Cichonia stępę, przez jakiś czas obijali w niej jęczmień na krupy. Nie na długo starczyło, skończyła się też fasola, jeszcze wcześniej bób i groch okrągły; prażone na blasze smakowały wybornie.
Zima była niezmiernie sroga. Śnieg padał i padał. Trzeba go było odgarniać codziennie, żeby wyjść z domu, przejść po sieczkę i plewy do stodoły, i po wodę do studni. Chyba wtedy ojciec zrobił z wysuszonego na strychu, brzozowego kawałka drewna, nowe, większe nosidła, żeby je było wygodnie założyć na „dziadków kożuch”. Oprócz dwóch drewnianych konewek, brał co rano dużą siekierę ”rąbaczkę”, żeby wyciąć otwór w lodzie. W lutym zabrakło wody w studni, trzeba jej było szukać w potoku. Bydło pojono wodą ze stopionego w kociołku śniegu. Okna, choć podwójne, ciągle były zamarznięte. Chyba przez dwa tygodnie nikt nie szedł w niedzielę do kościoła ani po naftę do sklepu. Świeciło się karbidówką, i to tylko do kolacji. Mrozy były trzaskające. To właśnie po tej zimie - 1942/43 - przez wiele lat na przekroju jodeł po ścięciu zawsze widniały sczerniałe kręgi rocznego przyrostu. Popękały czereśnie i śliwy, a nawet buki w lesie. Zelżało wreszcie, a od któregoś z partyzantów ojciec dowiedział się (gdzieś w miejskim lesie mieli tajne radio), że Niemcy utknęli pod Stalingradem i przegrywają bitwę z Rosjanami. Śniegu stopniowo ubywało, wreszcie nastało przedwiośnie.
Po przyniesieniu z piwnicy kolejnego koszyczka ojciec oznajmił, że skończyły się karpiele, a ziemniaków za tydzień zostanie tylko na obsadzenie wiosną zagonów. Wiadomo - ziemniaki z gotowaną kapustą były podstawą wyżywienia w sezonie zimowym. Widmo przednówka łapało za grdykę. Ojciec jeszcze gdzieś, już nie wiem, czy u Rozuma, czy może u proboszcza w Łososinie, pożyczył trochę pieniędzy. Wystrugał z bukowych szczap dwie pary podeszew, stryj Józef poprzybijał do nich teksami cholewki. Wyszykowali przodek od mniejszego wozu, nasmarowali osie mazią, na kołowrocie umocowali drzwi od piwnicy, do nich tuzin brzozowych mioteł, nowy cebrzyk, który ojciec zrobił dla ciotki Stanisławy na imieniny, a do cebrzyka włożyli te dwie pary drewniaków. Pojechali z Jaśkiem poszukać czegoś do jedzenia. Toczyli się z tym wózkiem przez Łapanów, doliną Stradomki do Sobolowa. Krążyli po wsiach nad Rabą, słusznie sądząc, że tam jeszcze ludzie tak nie głodują. Wrócili czwartego dnia, przywieźli trochę fasoli, okrągłego grochu, bezłuskiego jęczmienia, na który mówili ceter. Najbardziej nas ucieszyły bochenki chleba, kupione w jakiejś piekarni. Ten piekarniany chleb tak nam posmakował, że z wiosną mama zabrała się pociągiem z kobietami, które woziły do Krakowa masło, serki i jajka. Z Krakowa przywoziły plecaki i torby pełne chleba. Bilety kolejowe były wtedy relatywnie tanie, a strach przed łapanką pokonywało widmo głodu. W domu nie było masła ani sera, Malina dopiero się ocieliła, siarą cieszyło się cielątko i dzieci. Było za to zawsze kilka kur, zielononóżek, zbierały dżdżownice i pędraki, na łące i w potoku, właśnie zaczęły się ładnie nieść. Koguta nie miały, dlatego matka wymieniała jaja z Bulandziną, bo u Bulandów był dorodny kogut. A więc kwoka już siedziała na jajach w starej dzieży. Następne mama gromadziła na eskapadę pod Wawel. Ale plecaka w domu nie było. Ojciec odżałował postronek, przystosowali lniany worek do noszenia na plecach. Niewygodnie? Najważniejsze, że przywiozła w nim chleb!
Mama jeszcze parę razy z tym plecakiem z worka jeździła pod Wawel. Ja zaś z małą Wisią ze szczególną pasją zbierałem tej wiosny szczaw po łąkach, nawet szczawik zajęczy, obok ścieżek w sośninie „na bacówce”. Krowy wyprowadzono z obory, gdy tylko trawa na pagórkach podrosła na tyle, że ją mogły wargami skubnąć. Jasiek szukał w lesie wiosennych grzybów - smardzy. Tylko raz udało mu się je znaleźć, podobnie, raz tylko zebrał młode, nieopierzone jeszcze wrony, które stryj Roman umiał świetnie przyrządzać. Szkoda tylko, że było ich tak mało. Rozsada kapusty już się przyjęła na zagonie, a ziemniakom liście na tyle podrosły zazieleniły, że trzeba je było okopać. Jeszcze trochę - zakwitną. Jak nadzieja wieśniaków każdej wiosny.
Tarnów, 02.04.2012 roku.
Ostatnio zmieniony 11 kwie 2012, 10:37 przez stary krab, łącznie zmieniany 2 razy.