Do szkoły
-
- Posty: 560
- Rejestracja: 01 lis 2011, 14:55
Do szkoły
W czerwcu 1944 roku miałem 7 lat. Jasiek ukończył właśnie szóstą i ostatnią zarazem klasę, w okrojonym przez okupanta zakresie, jaki obowiązywał w Generalnej Guberni. Przekazał mi przerobiony z wojskowego chlebaka tornister, tabliczkę i jakiś stary rysik oraz piórnik. Mama dała parę groszy na ołówek, zeszyt do polskiego dla klasy pierwszej i zeszyt kratkowany. Pierwszego września z Za lasu zeszli kuzynka Marysia i kuzyn Jasiek Kubatkowie, wszyscy troje byliśmy z rocznika 1937 i razem poszliśmy „do szkoły”. Właściwie mieliśmy klasę nie w szkole, gdzie Niemcy zajęli większość pomieszczeń, lecz „w Kółku”. Przeznaczony na sklepy budynek postawiło przed wojną Kółko Rolnicze. Teraz handlowano tylko w jednym pomieszczeniu, dwa inne przystosowano na niewielkie klasy. Obok stały dwie nowsze wygódki, zamykane na haczyki z zewnątrz i od środka, jedna dla chłopców i druga dla dziewcząt.
Stawialiśmy pierwsze kreski i laseczki w zeszycie do polskiego i próbowali policzyć własne palce. Połączone ze sobą laseczki przemieniały się w ul, z kółeczkami zaś w mama. Później liczyliśmy na przyciętych równo patyczkach, wiązanych w pęczki po dziesięć. Z tablicy początkowo korzystała tylko pani, potem i nasze nieporadne palce musiały przywyknąć do omączającego kawałka kredy i mokrej ścierki.
Przychodziliśmy na lekcje później, niż starsze dzieci. Nauka zaczynała się i kończyła modlitwą na stojąco. Uczyła nas pani Stanisława Klocówka, bardzo troskliwa i wyrozumiała. Potrafiła zainteresować lekcją bez krzyku i dzieci ją lubiły. Czasami jednak zastępowała ją pani Odziomkówna, siostra przedwojennego kierownika szkoły. Ta miała maniery władczyni, była panną, a pamiętał ją ze szkoły jeszcze stryj Józef, który edukację ukończył kilka lat przed okupacją. Przy tablicy stał, oparty o ścianę, wystrugany z wierzby albo leszczyny kij. Baliśmy się jej, a tego kija jeszcze bardziej.
Najgorzej było na religii. Ksiądz Przewoźniak uczył modlitw i opowiadał różne, niesamowite historie. Niektóre znałem już od mamy. Ksiądz niemal wszystkiego chciał nas nauczyć na pamięć. Do dziś pamiętam, jak po wielekroć powtarzaliśmy głośno i chóralnie: „Żona Lota zamieniła się w słup soli”. Łatwo wpadał w furię, wtedy czerwieniały mu policzki i kark. Karał surowo, uderzając mocno kijkiem w wyciągnięte dłonie. Chłopcy, z natury bardziej żywiołowi, obrywali na religii dosyć często. Gdy któryś przezornie schował kij głęboko za piec, katecheta wymuszał przyznanie się i wymierzał karę na rękę jego własnym piórnikiem. Oberwało się i mnie, co traumatycznie przeżywałem. Tato uderzał pasem, bywało, jak miał za co. Mama jedynie lekko ręką. A tu obcy człowiek, z premedytacją, specjalnie przygotowanym patykiem. Oryginalny sposób karania miał jeszcze sam kierownik, Stanisław Odziomek. Wrócił po wypędzeniu Niemców na swoje stanowisko, a uczył między innymi śpiewu. Usiłując nauczyć nas pieśni patriotycznych, przygrywał na skrzypkach. Fałszującemu rzucał: „Nie rycz, wole!”. I uderzał smyczkiem w ucho.
Wspomniałem, że uczyliśmy się „w Kółku”, lecz nie był to koniec, a dopiero początek naszej peregrynacji za salami lekcyjnymi. W 1945 roku przywrócono dzieciom sale szkolne, ale nie mieściły one wszystkich oddziałów. Absolwenci szóstej klasy pozostali jeszcze na jeden rok. Wróciło wielu uczniów, którzy w poprzednich latach przerwali naukę. Za okupacji bywało, że dzieci, które nie przeszły do następnej klasy, pozostawały czasem w domu. Teraz drugoklasistów było tak wielu, że utworzono z nich dwa oddziały - IIA i IIB. Generalnie do piętrowego budynku przedwojennej szkoły wróciły dzieci najstarsze, sale lekcyjne były tam względnie dobrze wyposażone, po pozostałe pomoce naukowe chodziło się do pokoju nauczycielskiego. My zaś uczyliśmy się w Domu Parafialnym, na Wesołej, u Duchnikowej za rzeką, w domu Wątrobów i na Organistówce. Najgłębiej zapadło mi w pamięć, myślę, że było to w trzeciej klasie, jak chodziliśmy na Wesołą. Pomieszczenia obszerne, duży plac wybiegowy na przerwy, tylko z domu dalej o kolejny, trzeci kilometr. Najtrudniej było z opałem, szkoła miała jakiś przydział węgla, natomiast drewno na podpałkę przynosiliśmy z domu. Gdy przypadał stosowny dyżur, uczeń oprócz tornistra z książkami dźwigał przywiązaną do niego wiązkę drewna opałowego i zawsze przytroczony półlitrowy, czasem emaliowany, ale częściej aluminiowy garnuszek. Po wojnie dożywianie było w szkole prowadzone regularnie, a przez pewien czas, być może dzięki pomocy „UNRRY”, zimą gotowało się dzieciom ciepły posiłek. Zapewne były to różne zupy, najczęściej mleczne, ja zapamiętałem grochową. Może niezupełnie wojskowa „grochówka”, ale pożywna była i bardzo nam smakowała. Podchodziło się po nią z własnym garnuszkiem, na drugiej przerwie. Czasem można było dostać repetę.
Lata szkolne, chwile spędzone w klasach, na przerwach, a jeszcze bardziej w drodze ze szkoły, kojarzą się też z miłymi i ciekawymi wspomnieniami. Zimą ślizgaliśmy się z byle górki, a także po lodzie na rzece Łososina, zanim popękał i krą z nurtem spłynął. Wiosną frapowały zawilce i pierwiosnki w olszynie, później kaczeńce i żabi skrzek w dołkach na starorzeczu pod brzegiem. Podziwialiśmy ptaki i ryby, penetrowali rowy i debrze, szukali ptasich gniazd i borsuczych jam. W gronie rówieśników graliśmy, w co się dało, zawsze skorzy do zabawy, czasem i psoty. Józkowi od ciotki Smotrowej, w jakiejś sprzeczce, rzuciłem tornister do rowu, którym wtedy płynęła woda. Józek, młodszy o rok niespełna, był chrześniakiem mojego ojca. Oj, oberwałem wtedy solidnie! Po wyzwoleniu chłopcy znajdywali wiele niezmiernie interesujących detali i rekwizytów, jakie po rowach, olszynach i wzdłuż nasypu kolejowego pozostawiła wojna. Metalowe puszki, fragmenty frontowego wyposażenia, a nade wszystko różnego kalibru łuski i naboje. Strzelanina rozbrzmiewała na byle podwórku, zaś najmocniej pamiętam sobótkę, z udziałem prawie dorosłych kawalerów, w lesie pod Pachutem. Młodszych odesłali do domu nieco wcześniej, w wygasające ognisko władowali grubszą amunicję i uciekali wołając: "Nie podchodzić do ognia, uciekać!". Kanonada rozległa się, kiedy byliśmy już przy sobótce u stryka na Porębach. Tragicznie zakończyła się przygoda z niewypałem, znalezionym pod mostkiem koło kapliczki św. Floriana. Pod ten mostek niejednokrotnie zaglądałem, nawet przechodziliśmy potoczkiem popod gościńcem. W tym dniu wracałem „łąkami”, zaś brat Staszka Chudego i kolega z jego klasy szli zwyczajowo wzdłuż rzeki. Pod tym mostkiem wypatrzyli minę czołgową. Żaden czołg na nią nie najechał, oni zginęli na miejscu. Nie było lekcji w dniu pogrzebu, wszyscy nauczyciele i dzieci żegnali obu uczniów. Czy znalazłbym ich mogiłę na cmentarzu w Łososinie Górnej? Nie sądzę.
Tarnów, 18 kwietnia 2012 roku.
Stawialiśmy pierwsze kreski i laseczki w zeszycie do polskiego i próbowali policzyć własne palce. Połączone ze sobą laseczki przemieniały się w ul, z kółeczkami zaś w mama. Później liczyliśmy na przyciętych równo patyczkach, wiązanych w pęczki po dziesięć. Z tablicy początkowo korzystała tylko pani, potem i nasze nieporadne palce musiały przywyknąć do omączającego kawałka kredy i mokrej ścierki.
Przychodziliśmy na lekcje później, niż starsze dzieci. Nauka zaczynała się i kończyła modlitwą na stojąco. Uczyła nas pani Stanisława Klocówka, bardzo troskliwa i wyrozumiała. Potrafiła zainteresować lekcją bez krzyku i dzieci ją lubiły. Czasami jednak zastępowała ją pani Odziomkówna, siostra przedwojennego kierownika szkoły. Ta miała maniery władczyni, była panną, a pamiętał ją ze szkoły jeszcze stryj Józef, który edukację ukończył kilka lat przed okupacją. Przy tablicy stał, oparty o ścianę, wystrugany z wierzby albo leszczyny kij. Baliśmy się jej, a tego kija jeszcze bardziej.
Najgorzej było na religii. Ksiądz Przewoźniak uczył modlitw i opowiadał różne, niesamowite historie. Niektóre znałem już od mamy. Ksiądz niemal wszystkiego chciał nas nauczyć na pamięć. Do dziś pamiętam, jak po wielekroć powtarzaliśmy głośno i chóralnie: „Żona Lota zamieniła się w słup soli”. Łatwo wpadał w furię, wtedy czerwieniały mu policzki i kark. Karał surowo, uderzając mocno kijkiem w wyciągnięte dłonie. Chłopcy, z natury bardziej żywiołowi, obrywali na religii dosyć często. Gdy któryś przezornie schował kij głęboko za piec, katecheta wymuszał przyznanie się i wymierzał karę na rękę jego własnym piórnikiem. Oberwało się i mnie, co traumatycznie przeżywałem. Tato uderzał pasem, bywało, jak miał za co. Mama jedynie lekko ręką. A tu obcy człowiek, z premedytacją, specjalnie przygotowanym patykiem. Oryginalny sposób karania miał jeszcze sam kierownik, Stanisław Odziomek. Wrócił po wypędzeniu Niemców na swoje stanowisko, a uczył między innymi śpiewu. Usiłując nauczyć nas pieśni patriotycznych, przygrywał na skrzypkach. Fałszującemu rzucał: „Nie rycz, wole!”. I uderzał smyczkiem w ucho.
Wspomniałem, że uczyliśmy się „w Kółku”, lecz nie był to koniec, a dopiero początek naszej peregrynacji za salami lekcyjnymi. W 1945 roku przywrócono dzieciom sale szkolne, ale nie mieściły one wszystkich oddziałów. Absolwenci szóstej klasy pozostali jeszcze na jeden rok. Wróciło wielu uczniów, którzy w poprzednich latach przerwali naukę. Za okupacji bywało, że dzieci, które nie przeszły do następnej klasy, pozostawały czasem w domu. Teraz drugoklasistów było tak wielu, że utworzono z nich dwa oddziały - IIA i IIB. Generalnie do piętrowego budynku przedwojennej szkoły wróciły dzieci najstarsze, sale lekcyjne były tam względnie dobrze wyposażone, po pozostałe pomoce naukowe chodziło się do pokoju nauczycielskiego. My zaś uczyliśmy się w Domu Parafialnym, na Wesołej, u Duchnikowej za rzeką, w domu Wątrobów i na Organistówce. Najgłębiej zapadło mi w pamięć, myślę, że było to w trzeciej klasie, jak chodziliśmy na Wesołą. Pomieszczenia obszerne, duży plac wybiegowy na przerwy, tylko z domu dalej o kolejny, trzeci kilometr. Najtrudniej było z opałem, szkoła miała jakiś przydział węgla, natomiast drewno na podpałkę przynosiliśmy z domu. Gdy przypadał stosowny dyżur, uczeń oprócz tornistra z książkami dźwigał przywiązaną do niego wiązkę drewna opałowego i zawsze przytroczony półlitrowy, czasem emaliowany, ale częściej aluminiowy garnuszek. Po wojnie dożywianie było w szkole prowadzone regularnie, a przez pewien czas, być może dzięki pomocy „UNRRY”, zimą gotowało się dzieciom ciepły posiłek. Zapewne były to różne zupy, najczęściej mleczne, ja zapamiętałem grochową. Może niezupełnie wojskowa „grochówka”, ale pożywna była i bardzo nam smakowała. Podchodziło się po nią z własnym garnuszkiem, na drugiej przerwie. Czasem można było dostać repetę.
Lata szkolne, chwile spędzone w klasach, na przerwach, a jeszcze bardziej w drodze ze szkoły, kojarzą się też z miłymi i ciekawymi wspomnieniami. Zimą ślizgaliśmy się z byle górki, a także po lodzie na rzece Łososina, zanim popękał i krą z nurtem spłynął. Wiosną frapowały zawilce i pierwiosnki w olszynie, później kaczeńce i żabi skrzek w dołkach na starorzeczu pod brzegiem. Podziwialiśmy ptaki i ryby, penetrowali rowy i debrze, szukali ptasich gniazd i borsuczych jam. W gronie rówieśników graliśmy, w co się dało, zawsze skorzy do zabawy, czasem i psoty. Józkowi od ciotki Smotrowej, w jakiejś sprzeczce, rzuciłem tornister do rowu, którym wtedy płynęła woda. Józek, młodszy o rok niespełna, był chrześniakiem mojego ojca. Oj, oberwałem wtedy solidnie! Po wyzwoleniu chłopcy znajdywali wiele niezmiernie interesujących detali i rekwizytów, jakie po rowach, olszynach i wzdłuż nasypu kolejowego pozostawiła wojna. Metalowe puszki, fragmenty frontowego wyposażenia, a nade wszystko różnego kalibru łuski i naboje. Strzelanina rozbrzmiewała na byle podwórku, zaś najmocniej pamiętam sobótkę, z udziałem prawie dorosłych kawalerów, w lesie pod Pachutem. Młodszych odesłali do domu nieco wcześniej, w wygasające ognisko władowali grubszą amunicję i uciekali wołając: "Nie podchodzić do ognia, uciekać!". Kanonada rozległa się, kiedy byliśmy już przy sobótce u stryka na Porębach. Tragicznie zakończyła się przygoda z niewypałem, znalezionym pod mostkiem koło kapliczki św. Floriana. Pod ten mostek niejednokrotnie zaglądałem, nawet przechodziliśmy potoczkiem popod gościńcem. W tym dniu wracałem „łąkami”, zaś brat Staszka Chudego i kolega z jego klasy szli zwyczajowo wzdłuż rzeki. Pod tym mostkiem wypatrzyli minę czołgową. Żaden czołg na nią nie najechał, oni zginęli na miejscu. Nie było lekcji w dniu pogrzebu, wszyscy nauczyciele i dzieci żegnali obu uczniów. Czy znalazłbym ich mogiłę na cmentarzu w Łososinie Górnej? Nie sądzę.
Tarnów, 18 kwietnia 2012 roku.
Ostatnio zmieniony 13 maja 2012, 16:42 przez stary krab, łącznie zmieniany 17 razy.