w pożal się boże małym miasteczku,
w nudnej godzinie, gdzieś bez adresu
potrafi przecież wykluć się
coś zgoła nieoczekiwanie innego
- a trawy wtenczas rosną, zielenią
całkiem zwyczajnie
starzeją się
więc zrozpaczona, bez szans na jutro
spotkała gościa i stało się
z brzuchem chodziła, tak stało się, że
pomyliła kalendarzyk z numerem jego jedynego kołnierzyka
- a drzewa do kałuż schylone szumiały
tak jakby szumiały
bez tego całego wszystkiego
ten gość to aparat był, bo
dotąd przez życie bez butów szedł
choć nie pił tęgo, nie klął jak szewc
jakby z galery złudzeń zbiegł
- jesień akurat pryskała sady, i
deszcze jak dreszcze ciągnęły skądś
jesienne łąki kaszlały mgłą
ludzie psioczyli na nich, że
nawet za mocno jej nie tłucze
ten inny facet
ten dobry mąż
- ziąb jak próchnica wykruszał liście
latarnie wcześniej kiwały się
(jeśli oczywiście posiadały aktualne żarówki)
i wyobraźcie sobie, dwoje tych
nie dokręciło raz przed snem gazu
ona umarła od tego w łóżku
a on trochę dalej, i nie od razu
- czterdzieści dni listopad wył
w tym pożal się boże, nudnym miasteczku
w pustym pokoju skrzypiały drzwi
---
"Gdy ktoś pyta, dlaczego tak wiele czasu poświęcam
rzeczom pięknym - jest to pytanie ślepca."
- (Arystoteles)