Dwa brzegi. (1)
Moderatorzy: skaranie boskie, Gorgiasz
- Bożena
- Posty: 1338
- Rejestracja: 01 lis 2011, 18:32
Dwa brzegi. (1)
po poprawce
Rozdział pierwszy. Dzieciństwo.
-1-
Przyszłam na świat jako pierwsze i jedyne dziecko moich rodziców. Mama była młodą dziewczyną, gdy poznała mojego ojca - miała dziewiętnaście lat i już od co najmniej dwóch wodziła oczami za chłopakami - z wzajemnością. Miała to coś w sobie, co sprawiało, że przyciągała ich wzrok na odrobinę dłużej, niż jej koleżanki. Była niezbyt wysoka, miała czarne błyszczące włosy i szczuplutką sylwetkę - jak większość dziewcząt w tamtych czasach. Wtedy nie widziało się panienek w rozmiarze XXL - nie to co dzisiaj. A czasy wtedy były trudne, dopiero co skończyła się wojna, o żywność nie było łatwo, coś tam trzeba było uchować, coś w ogródku posiać – by jako tako dało się wyżyć. Ojciec mojej mamy wykonywał różne prace na rzecz śląskich kopalń - między innymi montował liny w szybach górniczych - produkowanych w swoim miniprzedsiębiorstwie. Własna działalność w czasach tuż po wojnie - to było nie lada wyzwanie - trąciło kapitalizmem. A kapitalizm w Ludowej Polsce - cóż to zaraza, którą trzeba było zwalczać wszelkimi środkami. Między innymi napiętnowaniem dzieci takich, co to wyłamywali się "jedynemu słusznemu porządkowi" - nacjonalizmowi, gdzie większość lub całość własności kapitału firm sfery przemysłowej jest w posiadaniu państwa. Stąd moja mama przez dwa lata jako nastolatka uczęszczała do prywatnej szkoły z internatem w Warszawie - prowadzonej przez Zgromadzenie Sióstr Felicjanek. Szkoła i internat prowadzone przez Zgromadzenie były "solą w oku" ówczesnych władz i w końcu w sierpniu 1961r. dokonano upaństwowienia szkoły podstawowej, a 24 lipca 1962r. – pozostałych szkół, internatu i przedszkola. Dzień ten nazwany został „sądnym dniem w Wawrze”. O całym zdarzeniu został powiadomiony Ks. Prymas Stefan Wyszyński, który na akcję upaństwowienia szkoły Sióstr Felicjanek, dokonanej w "huraganie bezprawia", odpowiedział listem do wiernych całej Warszawy. Cóż - takie to były czasy.
Ale w 1948 roku Szkoła przygarnęła młodą trzynastoletnią dziewczynę w swoje "ramiona".
W Prywatnym Gimnazjum Żeńskim Rozwojowym w Wawrze (dzisiaj dzielnica Warszawy) panował rygor iście klasztorny. Rano obowiązkowo msza, później śniadanie - bułka z marmoladą (stąd do końca życia mama nie wzięła do ust tego "przysmaku"), następnie zajęcia szkolne, wieczorem nauka. Jedyną rozrywką na jaką sobie pozwalała, to wyjście w sobotnie poranki do ciotki i wujka, z którymi spędzała czas aż do niedzieli wieczór. Była im za to bardzo wdzięczna - dawało jej to namiastkę domu. To co zapamiętała najbardziej – to poranne kakao, którym budziła ją ciocia Basia.
Wspomnienia z pobytu „u sióstr” wyciskały jej łzy z oczu zawsze, gdy wracała pamięcią do tamtych lat.
Dwa lata na "zesłaniu" w Warszawie szybko minęły. Z drobnego kieszonkowego jakie dostawała z domu - zaoszczędziła sporą sumkę i szczęśliwa, po powrocie, wręczyła ją ojcu. Oszczędności te przeznaczono na zakup garnituru - no to było coś!, duma przepełniała młode serduszko. A tak łatwo byłoby wydać te pieniążki choćby na łakocie, lecz Lila nigdy nie żałowała, że wyrzekła się tych przyjemności, bo to co zobaczyła w oczach ukochanego ojca - wynagrodziło cały trud odmawiania sobie tych smakołyków. Powrót nie przyniósł samych radości - jak to w życiu, zawsze trochę dziegciu - dla równowagi. Otóż jej powrotu z Warszawy nie doczekał ukochany pies.
Amor był typowym kundlem o biało-czarnej sierści, taki włóczęga podmiejski co to musiał odwiedzić wszystkie suczki w okolicy - oczywiście we właściwym terminie "dopuszczenia do stołu". Często wracał do domu poobijany i umorusany pomyjami - tak w tamtych czasach gospodynie traktowały niechcianych zalotników swoich suczek. Jednak serce młodej Lili zaskarbił na zawsze. Tylko jej słuchał, gdy go zawołała, tańczył na polecenie - na dwóch tylnych łapkach, ale najbardziej kochał chodzić ze swoją panią nad pobliską rzekę, skoki do wody i wyścigi - kto pierwszy dopłynie do drugiego brzegu. Rzeka była piękna, czysta i leniwa - z mnóstwem zakoli, miejscami porośniętymi wysoką trawą, w której gniazdowało ptactwo. Przyciągała latem miejscową ludność na - dziś powiedzielibyśmy - pikniki. Po obu stronach brzegów rozciągały się piaszczyste plaże, a w niewielkim oddaleniu pachniał sosnowy lasek. Młodzi chłopcy popisywali się przed dziewczynami swoją sprawnością - skacząc do wody i doskonaląc swoje umiejętności pływackie. Starsi grali w karty lub śpiewali, a dźwięk harmoszki niósł się po wodzie. Lato jednak szybko minęło i gdy Lila wyjechała, Amor cierpiał z tęsknoty. Cierpiał tak bardzo, że zapomniał na jakiś czas o swoim przeznaczeniu - zostania ojcem wielkiej gromadki nowych piesków. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie nowinka jaka w tamtym okresie robiła wielką furorę - otóż wymyślono DDT - środek na wszystko to, co niechciane - na pchły i wszy, na chwasty i karaluchy, słowem - jeśli chciałeś się szybko pozbyć pasożyta - użyj DDT. Wykorzystywany był powszechnie od początku lat 40-tych do początku lat 60-tych XX wieku. Na większą skalę zastosowano go w czasie II wojny światowej, do ochrony wojsk sprzymierzonych przed tyfusem plamistym, roznoszonym przez wszy. Wydawał się wprost idealnym środkiem do ochrony roślin, w latach 60-tych XX w. stosowany na całym świecie w potężnych ilościach. Dopóki nie okazało się, że nie jest "taki" bezpieczny dla ludzi. Jednak Amor miał sam się przekonać o jego działaniu i to w raczej straszny sposób.
Pchły "zamieszkiwały" wtedy większość piesków, zwłaszcza tych gospodarskich - o kanapowcach wtedy nie słyszano, więc i Amor często stawał się ich "domem". Dlatego w jeden z wiosennych piątków babcia, czyli mama Lili, postanowiła przed niedzielą "posprzątać" Amora - wysypała go starannie owym specyfikiem i na jego nieszczęście o tym zapomniała. Może to był akurat jeden z tych piątków, w których mąż nie wracał do domu trzeźwy i awantura zakłóciła bieg sprawy? Jednym słowem Amor nie wykąpany zaczął cierpieć straszliwe męki. Najpierw drapał się niemiłosiernie, później zaczął wyć z bólu - po oglądnięciu go przez ówczesnych "znawców" (kto wtedy zaprowadzał psy do weterynarza?) zapadł wyrok: parchy; nic mu nie pomoże, trzeba utopić. I tak skończył się krótki żywot psa, o którym Lila nie zapomniała do końca swojego życia, a żaden inny zwierzak nie zaskarbił sobie jej serca tak, jak właśnie Amor.
cdn.
Rozdział pierwszy. Dzieciństwo.
-1-
Przyszłam na świat jako pierwsze i jedyne dziecko moich rodziców. Mama była młodą dziewczyną, gdy poznała mojego ojca - miała dziewiętnaście lat i już od co najmniej dwóch wodziła oczami za chłopakami - z wzajemnością. Miała to coś w sobie, co sprawiało, że przyciągała ich wzrok na odrobinę dłużej, niż jej koleżanki. Była niezbyt wysoka, miała czarne błyszczące włosy i szczuplutką sylwetkę - jak większość dziewcząt w tamtych czasach. Wtedy nie widziało się panienek w rozmiarze XXL - nie to co dzisiaj. A czasy wtedy były trudne, dopiero co skończyła się wojna, o żywność nie było łatwo, coś tam trzeba było uchować, coś w ogródku posiać – by jako tako dało się wyżyć. Ojciec mojej mamy wykonywał różne prace na rzecz śląskich kopalń - między innymi montował liny w szybach górniczych - produkowanych w swoim miniprzedsiębiorstwie. Własna działalność w czasach tuż po wojnie - to było nie lada wyzwanie - trąciło kapitalizmem. A kapitalizm w Ludowej Polsce - cóż to zaraza, którą trzeba było zwalczać wszelkimi środkami. Między innymi napiętnowaniem dzieci takich, co to wyłamywali się "jedynemu słusznemu porządkowi" - nacjonalizmowi, gdzie większość lub całość własności kapitału firm sfery przemysłowej jest w posiadaniu państwa. Stąd moja mama przez dwa lata jako nastolatka uczęszczała do prywatnej szkoły z internatem w Warszawie - prowadzonej przez Zgromadzenie Sióstr Felicjanek. Szkoła i internat prowadzone przez Zgromadzenie były "solą w oku" ówczesnych władz i w końcu w sierpniu 1961r. dokonano upaństwowienia szkoły podstawowej, a 24 lipca 1962r. – pozostałych szkół, internatu i przedszkola. Dzień ten nazwany został „sądnym dniem w Wawrze”. O całym zdarzeniu został powiadomiony Ks. Prymas Stefan Wyszyński, który na akcję upaństwowienia szkoły Sióstr Felicjanek, dokonanej w "huraganie bezprawia", odpowiedział listem do wiernych całej Warszawy. Cóż - takie to były czasy.
Ale w 1948 roku Szkoła przygarnęła młodą trzynastoletnią dziewczynę w swoje "ramiona".
W Prywatnym Gimnazjum Żeńskim Rozwojowym w Wawrze (dzisiaj dzielnica Warszawy) panował rygor iście klasztorny. Rano obowiązkowo msza, później śniadanie - bułka z marmoladą (stąd do końca życia mama nie wzięła do ust tego "przysmaku"), następnie zajęcia szkolne, wieczorem nauka. Jedyną rozrywką na jaką sobie pozwalała, to wyjście w sobotnie poranki do ciotki i wujka, z którymi spędzała czas aż do niedzieli wieczór. Była im za to bardzo wdzięczna - dawało jej to namiastkę domu. To co zapamiętała najbardziej – to poranne kakao, którym budziła ją ciocia Basia.
Wspomnienia z pobytu „u sióstr” wyciskały jej łzy z oczu zawsze, gdy wracała pamięcią do tamtych lat.
Dwa lata na "zesłaniu" w Warszawie szybko minęły. Z drobnego kieszonkowego jakie dostawała z domu - zaoszczędziła sporą sumkę i szczęśliwa, po powrocie, wręczyła ją ojcu. Oszczędności te przeznaczono na zakup garnituru - no to było coś!, duma przepełniała młode serduszko. A tak łatwo byłoby wydać te pieniążki choćby na łakocie, lecz Lila nigdy nie żałowała, że wyrzekła się tych przyjemności, bo to co zobaczyła w oczach ukochanego ojca - wynagrodziło cały trud odmawiania sobie tych smakołyków. Powrót nie przyniósł samych radości - jak to w życiu, zawsze trochę dziegciu - dla równowagi. Otóż jej powrotu z Warszawy nie doczekał ukochany pies.
Amor był typowym kundlem o biało-czarnej sierści, taki włóczęga podmiejski co to musiał odwiedzić wszystkie suczki w okolicy - oczywiście we właściwym terminie "dopuszczenia do stołu". Często wracał do domu poobijany i umorusany pomyjami - tak w tamtych czasach gospodynie traktowały niechcianych zalotników swoich suczek. Jednak serce młodej Lili zaskarbił na zawsze. Tylko jej słuchał, gdy go zawołała, tańczył na polecenie - na dwóch tylnych łapkach, ale najbardziej kochał chodzić ze swoją panią nad pobliską rzekę, skoki do wody i wyścigi - kto pierwszy dopłynie do drugiego brzegu. Rzeka była piękna, czysta i leniwa - z mnóstwem zakoli, miejscami porośniętymi wysoką trawą, w której gniazdowało ptactwo. Przyciągała latem miejscową ludność na - dziś powiedzielibyśmy - pikniki. Po obu stronach brzegów rozciągały się piaszczyste plaże, a w niewielkim oddaleniu pachniał sosnowy lasek. Młodzi chłopcy popisywali się przed dziewczynami swoją sprawnością - skacząc do wody i doskonaląc swoje umiejętności pływackie. Starsi grali w karty lub śpiewali, a dźwięk harmoszki niósł się po wodzie. Lato jednak szybko minęło i gdy Lila wyjechała, Amor cierpiał z tęsknoty. Cierpiał tak bardzo, że zapomniał na jakiś czas o swoim przeznaczeniu - zostania ojcem wielkiej gromadki nowych piesków. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie nowinka jaka w tamtym okresie robiła wielką furorę - otóż wymyślono DDT - środek na wszystko to, co niechciane - na pchły i wszy, na chwasty i karaluchy, słowem - jeśli chciałeś się szybko pozbyć pasożyta - użyj DDT. Wykorzystywany był powszechnie od początku lat 40-tych do początku lat 60-tych XX wieku. Na większą skalę zastosowano go w czasie II wojny światowej, do ochrony wojsk sprzymierzonych przed tyfusem plamistym, roznoszonym przez wszy. Wydawał się wprost idealnym środkiem do ochrony roślin, w latach 60-tych XX w. stosowany na całym świecie w potężnych ilościach. Dopóki nie okazało się, że nie jest "taki" bezpieczny dla ludzi. Jednak Amor miał sam się przekonać o jego działaniu i to w raczej straszny sposób.
Pchły "zamieszkiwały" wtedy większość piesków, zwłaszcza tych gospodarskich - o kanapowcach wtedy nie słyszano, więc i Amor często stawał się ich "domem". Dlatego w jeden z wiosennych piątków babcia, czyli mama Lili, postanowiła przed niedzielą "posprzątać" Amora - wysypała go starannie owym specyfikiem i na jego nieszczęście o tym zapomniała. Może to był akurat jeden z tych piątków, w których mąż nie wracał do domu trzeźwy i awantura zakłóciła bieg sprawy? Jednym słowem Amor nie wykąpany zaczął cierpieć straszliwe męki. Najpierw drapał się niemiłosiernie, później zaczął wyć z bólu - po oglądnięciu go przez ówczesnych "znawców" (kto wtedy zaprowadzał psy do weterynarza?) zapadł wyrok: parchy; nic mu nie pomoże, trzeba utopić. I tak skończył się krótki żywot psa, o którym Lila nie zapomniała do końca swojego życia, a żaden inny zwierzak nie zaskarbił sobie jej serca tak, jak właśnie Amor.
cdn.
Ostatnio zmieniony 10 cze 2013, 13:42 przez Bożena, łącznie zmieniany 14 razy.