Już czas
- Ania Ostrowska
- Posty: 503
- Rejestracja: 25 lut 2012, 17:21
Już czas
W wysłużonym przedziale drugiej klasy pociągu osobowego relacji Mińsk – Terespol powietrze było ciężkie od woni przemoczonych butów, oparów naftaliny z mokrych palt i odoru tapicerki, przesiąkniętej tytoniowym dymem i usianej brunatnymi plamami niewiadomego pochodzenia. Powyżej głów ośmiorga pasażerów, ciasno upakowanych na niewielkiej powierzchni, siatkowe półki złowieszczo wybrzuszały się pod ciężarem sfatygowanej walizy, spiętej szerokim rzemiennym pasem z mosiężną sprzączką, pękatego kosza, obwiązanego wyblakłą, drelichową płachtą i trzech sporych pakunków – największy z nich był kanciasty, gęsto opleciony węzłami grubego sznura, dwa mniejsze - obłe i podłużne, owinięte czarnym plastikiem. W mdłym świetle lampy, chimerycznie mrugającej znad rozklekotanych drzwi, ledwo można było dostrzec twarze podróżnych.
Na prawo od wejścia miejsce pod oknem zajmował tęgi mężczyzna w wyszarzałej wojskowej kurtce, bryczesach, uwydatniających potężne uda i wysokich butach o wyglansowanych cholewach, za to prawie do kostek oblepionych grudkami zaschłego błota. Obwisłe policzki i podbródek, wylewający się nad kołnierzem kurtki, pokrywał rzadki, siwawy zarost. Postrzępione pasma nieokreślonego koloru włosów zakrywały wysoko sklepione czoło. Z zaciśniętymi w wąską kreskę ustami, przez kurtynę deszczu wpatrywał się w noc. Duże dłonie oparte na kolanach, raz po raz, mimowolnie zaciskały się w pięści.
Wtulony w kąt naprzeciwko sześcioletni malec nie odrywał od niego zalęknionych oczu. Choć bliskość matki pogrążonej w bezgłośnej modlitwie, paciorki różańca wysuwające się jeden po drugim spod jej splecionych dłoni, napawały go otuchą, to jednak, gdy mężczyzna drgnął gwałtownie i nieoczekiwanie zaśmiał się chrapliwie, dziecko, przerażone krzyknęło głośno. Trzeba było kojącej pieszczoty matczynych rąk i słodkiego karmelka dobytego z kieszeni ukrytej wśród fałd jej obszernej, samodziałowej spódnicy, aby bezpieczny świat wrócił na swoje miejsce. Ukołysany melodią żarliwego szeptu chłopiec posłusznie zamknął oczy. Po niedługim czasie, odmierzanym rytmicznym stukaniem kół, jego ciało się rozluźniło. Zasnął. Śnił o ojcu, który odszedł dawno temu, tak dawno, że w dziecięcej pamięci zostały ledwie okruchy obrazów, wspomnienie zarumienionej ze szczęścia matki, kiedy ojciec wracał z wyrębu, podnosił go wysoko w górę i mówił z dumą:
- Mój syn! Zobacz tylko, jak on urósł przez ten czas!
To musiał być piękny sen, bo bladziutka buzia malca rozjaśniła się uśmiechem, od którego nawet szaruga na zewnątrz jakby trochę osłabła.
Pozostałe miejsca w przedziale były zajęte przez jeszcze trzech mężczyzn i dwie kobiety. Najstarszy osobnik mógł liczyć około osiemdziesiątki. W szczupłej, pobrużdżonej zmarszczkami twarzy zwracały uwagę bystre oczy o niespotykanej w tym wieku, intensywnie niebieskiej barwie, a także proste, zupełnie białe włosy. Rozdzielone równo przedziałkiem spadały aż na gruby, zrobiony na drutach sweter, ni to popielaty, ni to bury. Mężczyzna siedział pośrodku po prawej stronie, sztywno wyprostowany, ze wzrokiem utkwionym w bagaże wystające poza krawędź półki.
Pomiędzy nim a grubasem przy oknie ulokował się jegomość o wyglądzie dobrodusznego wuja z sumiastymi wąsami i bujną, rudą czupryną. Drzemał, pochrapując cicho, nie zważając ani na zachowanie dziecka, ani na to, że jego pozbawiona oparcia głowa, co rusz lądowała na ramieniu jednego z sąsiadów – ci zresztą nie zwracali na to najmniejszej uwagi.
Na ostatnie miejsce w tym samym rzędzie wcisnął się ostrzyżony na jeża, młody, najwyżej dwudziestokilkuletni chłopak z łobuzerską miną, ubrany w schludny, choć nie pierwszej nowości, garnitur przystrojony jaskrawozielonym krawatem. Wytrwale próbował ściągnąć na siebie spojrzenie także młodej, ale nad wiek poważnie wyglądającej dziewczyny, która, tak, jak on, siedziała przy drzwiach - po drugiej stronie. Nie odrywał oczu od jej twarzy o zachwycająco klasycznie regularnych rysach, harmonizujących z lśniącymi, ciemnymi włosami, upiętymi w misterny kok. Ta jednak ignorowała milczącego adoratora, w skupieniu kontemplując urodę koronkowej chusteczki, którą delikatnie gładziła długimi, szczupłymi palcami jakby stworzonymi do fortepianu. Nieskazitelna biel koronki ostro kontrastowała z czarną, długą suknią o workowatym kroju niepozwalającym odgadnąć, czy figura dziewczyny jest równie idealnie piękna, jak jej anielskie oblicze.
Ósmą pasażerką była kobiecina w średnim wieku bez żadnych cech wyróżniających ją z miliona innych, niepozornych kobiet w średnim wieku - poza dziwnego kształtu medalionem, który kurczowo przyciskała do piersi. Z przymkniętymi oczami układała wargi w jedno niewypowiedziane słowo, ciągle to samo.
Jedynym odgłosem, który zakłócał napiętą ciszę w przedziale, było nieregularne pochrapywanie „wuja” - do czasu, kiedy przez szarość mglistego poranka przebił się pierwszy promień wschodzącego słońca. Mężczyzna w wojskowej kurtce bezceremonialnie szturchnął śpiącego. Matka położyła dłoń na czole dziecka. Długowłosy starzec wstał, nieśpiesznie powiódł łagodnym wzrokiem po zastygłych w oczekiwaniu postaciach i powiedział:
- Już czas. Czy jesteście gotowi?
- Już czas – powtórzyli zgodnym chórem. – Tak, Mistrzu, jesteśmy gotowi.
Na prawo od wejścia miejsce pod oknem zajmował tęgi mężczyzna w wyszarzałej wojskowej kurtce, bryczesach, uwydatniających potężne uda i wysokich butach o wyglansowanych cholewach, za to prawie do kostek oblepionych grudkami zaschłego błota. Obwisłe policzki i podbródek, wylewający się nad kołnierzem kurtki, pokrywał rzadki, siwawy zarost. Postrzępione pasma nieokreślonego koloru włosów zakrywały wysoko sklepione czoło. Z zaciśniętymi w wąską kreskę ustami, przez kurtynę deszczu wpatrywał się w noc. Duże dłonie oparte na kolanach, raz po raz, mimowolnie zaciskały się w pięści.
Wtulony w kąt naprzeciwko sześcioletni malec nie odrywał od niego zalęknionych oczu. Choć bliskość matki pogrążonej w bezgłośnej modlitwie, paciorki różańca wysuwające się jeden po drugim spod jej splecionych dłoni, napawały go otuchą, to jednak, gdy mężczyzna drgnął gwałtownie i nieoczekiwanie zaśmiał się chrapliwie, dziecko, przerażone krzyknęło głośno. Trzeba było kojącej pieszczoty matczynych rąk i słodkiego karmelka dobytego z kieszeni ukrytej wśród fałd jej obszernej, samodziałowej spódnicy, aby bezpieczny świat wrócił na swoje miejsce. Ukołysany melodią żarliwego szeptu chłopiec posłusznie zamknął oczy. Po niedługim czasie, odmierzanym rytmicznym stukaniem kół, jego ciało się rozluźniło. Zasnął. Śnił o ojcu, który odszedł dawno temu, tak dawno, że w dziecięcej pamięci zostały ledwie okruchy obrazów, wspomnienie zarumienionej ze szczęścia matki, kiedy ojciec wracał z wyrębu, podnosił go wysoko w górę i mówił z dumą:
- Mój syn! Zobacz tylko, jak on urósł przez ten czas!
To musiał być piękny sen, bo bladziutka buzia malca rozjaśniła się uśmiechem, od którego nawet szaruga na zewnątrz jakby trochę osłabła.
Pozostałe miejsca w przedziale były zajęte przez jeszcze trzech mężczyzn i dwie kobiety. Najstarszy osobnik mógł liczyć około osiemdziesiątki. W szczupłej, pobrużdżonej zmarszczkami twarzy zwracały uwagę bystre oczy o niespotykanej w tym wieku, intensywnie niebieskiej barwie, a także proste, zupełnie białe włosy. Rozdzielone równo przedziałkiem spadały aż na gruby, zrobiony na drutach sweter, ni to popielaty, ni to bury. Mężczyzna siedział pośrodku po prawej stronie, sztywno wyprostowany, ze wzrokiem utkwionym w bagaże wystające poza krawędź półki.
Pomiędzy nim a grubasem przy oknie ulokował się jegomość o wyglądzie dobrodusznego wuja z sumiastymi wąsami i bujną, rudą czupryną. Drzemał, pochrapując cicho, nie zważając ani na zachowanie dziecka, ani na to, że jego pozbawiona oparcia głowa, co rusz lądowała na ramieniu jednego z sąsiadów – ci zresztą nie zwracali na to najmniejszej uwagi.
Na ostatnie miejsce w tym samym rzędzie wcisnął się ostrzyżony na jeża, młody, najwyżej dwudziestokilkuletni chłopak z łobuzerską miną, ubrany w schludny, choć nie pierwszej nowości, garnitur przystrojony jaskrawozielonym krawatem. Wytrwale próbował ściągnąć na siebie spojrzenie także młodej, ale nad wiek poważnie wyglądającej dziewczyny, która, tak, jak on, siedziała przy drzwiach - po drugiej stronie. Nie odrywał oczu od jej twarzy o zachwycająco klasycznie regularnych rysach, harmonizujących z lśniącymi, ciemnymi włosami, upiętymi w misterny kok. Ta jednak ignorowała milczącego adoratora, w skupieniu kontemplując urodę koronkowej chusteczki, którą delikatnie gładziła długimi, szczupłymi palcami jakby stworzonymi do fortepianu. Nieskazitelna biel koronki ostro kontrastowała z czarną, długą suknią o workowatym kroju niepozwalającym odgadnąć, czy figura dziewczyny jest równie idealnie piękna, jak jej anielskie oblicze.
Ósmą pasażerką była kobiecina w średnim wieku bez żadnych cech wyróżniających ją z miliona innych, niepozornych kobiet w średnim wieku - poza dziwnego kształtu medalionem, który kurczowo przyciskała do piersi. Z przymkniętymi oczami układała wargi w jedno niewypowiedziane słowo, ciągle to samo.
Jedynym odgłosem, który zakłócał napiętą ciszę w przedziale, było nieregularne pochrapywanie „wuja” - do czasu, kiedy przez szarość mglistego poranka przebił się pierwszy promień wschodzącego słońca. Mężczyzna w wojskowej kurtce bezceremonialnie szturchnął śpiącego. Matka położyła dłoń na czole dziecka. Długowłosy starzec wstał, nieśpiesznie powiódł łagodnym wzrokiem po zastygłych w oczekiwaniu postaciach i powiedział:
- Już czas. Czy jesteście gotowi?
- Już czas – powtórzyli zgodnym chórem. – Tak, Mistrzu, jesteśmy gotowi.